sobota, 4 maja 2013

Dzięki Ci Boże za długi, deszczowy weekend ...

Trzeba być wariatką, żeby cieszyć się z pogody, która tysiącom, jeśli nie milionom Polakom wywróciła do góry nogami majowe plany. Bo Oni mieli podróżować, zwiedzać, spacerować, grillować, owiewani lekkim wietrzykiem wystawiać blade twarze i nogi do słońca. Tak długo przecież czekaliśmy na wiosnę... Natura po raz kolejny udowodniła nam, że ma nasze plany w nosie. Mocno zakatarzonym nosie.

A ja się cieszę!

Dzięki Ci Boże za długi, deszczowy weekend ...

Bo bez wyrzutów sumienia mogę nigdzie nie jechać, nigdzie nie iść. Bo mogę wreszcie odespać we własnym łóżku te wszystkie zbyt krótkie noce, bo mogę posnuć się po domu bez wiszącego nad głową zegarka i telefonu, wypić kawę nie w pośpiechu, przy klawiaturze firmowego komputera, ale zauważając wreszcie jej smak i zapach, powoli, niespiesznie gapiąc się na zieloność za oknem (jaka ona cudna w deszczu !!!). Bo mogę "odgruzować" dom, ostatnio tylko omiatany naprędce i z wierzchu... dom ma tyle zakamarków, do niektórych nie zaglądałam tygodniami, kurz i pająki zrobiły to za mnie. Bo mogę wreszcie przeczytać na raz więcej niż kilka stron książki. W środę wprawiłam w zdumienie moje młodsze dziecko, kiedy koło 9 przyszłam do niej do łóżka z książką i przytulając się czytałyśmy sobie do 11. "Mamusiu, nie pamiętam kiedy tak długo ze mną leżałaś..." Ledwie powstrzymałam łzy. Cała lista banalnych wydawać się może czynności, obiad ugotowany z przyjemnością a nie w pędzie, ciasto upieczone rano, tak by zapach obudził nawet sąsiadów, milion drobiazgów, które cieszą gdy jest na nie czas. Gdy nie trzeba iść do pracy doba jest taka pojemna. W tę cudowną świąteczną środę zdołałam wreszcie skończyć mój zielony szal (nie ma to jak ciepły, wełniany szal na majowe upały ;)) ), zrobiłam sobie dekupażową bransoletkę pasującą do bluzki, która ostatnio z lubością eksploatuję, pomalowałam złote ramki "od Chińczyka" i wreszcie oprawiłam i powiesiłam w sypialni obrazki, które dawno, dawno temu dostałam od Zielichy... Zdjęć na dowód owych popełnień póki co jednak nie ma, bo nie ma dobrego światła i chęci chyba też.

Niespieszność! Dzięki Ci Boże, że dałeś mi jej znowu posmakować.

I nie jest ważne, że większość czasu i tak zajmują sprawy firmy, od tego się nie ucieknie, ale nadganianie zaległości bez presji telefonicznego dzwonka, czy mailowej kopertki też smakuje inaczej.

Blog mój też rzęsą zarasta, komputer już dawno przestał mi się kojarzyć z rozrywką i relaksem, dlatego tak trudno mi go otworzyć, gdy jest weekend. Bo wiadomo, że gdy podniosę klapkę laptopa, to nie poprzestanę tylko na spacerze po Waszych miejscach. Migające okienko mailowej wiadomości nie pozwoli się zignorować, wwierci się w głowę i będzie niemal kłuło... zajrzyj, może to coś pilnego, może trzeba odpisać właśnie teraz...Więc w soboty i niedziele staram się tej klapki nie podnosić. Świat się przez to nie wali. Tylko szkoda mi bardzo, że przez to nie ma mnie u Was, nie wiem co nowego zrobiłyście swoimi zdolnymi rękami, gdzie byłyście, co przeczytałyście... Szkoda. Niestety doba ma tylko 24 godziny a dni, choć od kiedy pamiętam było siedem w tygodniu, to teraz to siedem jakby mniejsze.  Aż chce się pomarudzić, że "kiedyś" wszystko było lepsze, chleb smakował jak chleb, w mięsie było aż 100 % mięsa a pomidor pachniał pomidorowo. Wakacje trwały i trwały a święta były magiczne. Dziś większość rzeczy ma zapach jedynie "identyczny z naturalnym". 

Mam wrażenie, że moje życie też jest tylko jakimś produktem życiopodobnym...




Powoli wstaje kolejny wolny dzień... znowu pada, ale to nic. Za chwilę wstawię do piekarnika kruche ciasto ze śliwkami, zaparzę kawę. 

To będzie dobry dzień, czego Wam wszystkim życzę.