środa, 23 lipca 2014

bo ja lubię wracać ...

Powroty, powroty, powroty. Lubię wracać. Wracać do przeczytanych kiedyś książek, do filmów, które już widziałam, do wspomnień, do miejsc z przeszłości. Ale najbardziej chyba lubię wracać do domu. Do własnych czterech kątów, do własnego łóżka, do ulubionego kubka na kawę i do rytuałów niezauważalnych na co dzień, których brak czasem doskwiera, gdy jestem gdzieś poza domem na dłużej. I chociaż każdy wyjazd, nawet najkrótszy jest jak odświeżający powiew, jak zastrzyk nowości, odstępstwo od rutyny, to jednak dopiero otwierając furtkę podwórka, przekraczając próg domu czuję, że jestem we właściwym miejscu mojej życiowej układanki.


Miałam nadzieję, że po kilkudniowym pobycie w rodzinnych stronach będę miała materiał na długi post o powrotach do przeszłości. Niestety, w większości miejsc, które odwiedziłam nie znalazłam tego, co od tylu lat pielęgnowałam we wspomnieniach. Jedynie las wciąż stoi, jak stał i wciąż te same ścieżki go przecinają. I pachnie taka samo jak przed laty. Tak jak podejrzewałam dzieci nie dostrzegły tej magii, którą chciałam im pokazać. Grzybów niestety nie było, więc nawet tym nie mogłam ich zachęcić. Były za to pajęczyny osiadające na twarzach, kłujące gałęzie dzikich malin i jeżyn, tajemnicze "cosie" wpadające do kaloszy i uniemożliwiające chodzenie, ogólnie mówiąc NUDA i NIC CIEKAWEGO. Nawet jagody, wciąż przecież owocujące na krzaczkach były dla Młodej "jakieś dziwne" i na nic się zdało tłumaczenie, że te, które kupujemy w osiedlowym warzywniaku też ktoś zerwał w lesie. Tamte, pakowane w plastikowe pudełeczka były ok, te z krzaka były podejrzane. Przestałam namawiać, gdy zza pleców usłyszałam pytanie mojego dorosłego już od ponad roku Synia  "a te żółte robaczki ze środka jagód też się je?" Zamarłam, bo jak żyję ponad czterdzieści lat nie słyszałam o "żółtych robaczkach" w czarnych jagodach. Kazałam sobie pokazać to "dziwo" i zamarłam po raz drugi, gdy okazało się, że Synio żeby nie schylać się do krzewinek jagód zerwał sobie podobne z solidnego krzaka kruszyny (chyba!). Na szczęście nie były smaczne, więc co zjadł to wypluł, ale już do wieczora wypatrywaliśmy ewentualnych objawów zatrucia. 

W drodze powrotnej z lasu skręciliśmy jeszcze do wsi, w której mieszkali Dziadkowie, ale i tam ślady przeszłości zniknęły pod świeżym tynkiem nowych, murowanych domów i za coraz bardziej solidnymi i szczelnymi ogrodzeniami. A pamiętam, że gdy byłam dzieckiem płoty stawiano tylko od strony ulicy, z tyłu, za domami nie były potrzebne. Sąsiadom łatwiej było zachodzić do siebie od podwórza a my, dzieciaki ganialiśmy od końca wsi do końca niewstrzymywani przez furtki i parkany. A i te dwa wsi końce, między kościołem od wschodu i szkołą od zachodu teraz jakby zbliżyły się do siebie. Kiedyś była to wyprawa niemal po horyzont, teraz kilka chwil autem. Kościół już nie drewniany, sklepu od dawna nie ma, bo każdy i tak woli autem do pobliskiego miasteczka wyskoczyć a szkoła zamknięta na cztery spusty straszy pustymi oczodołami okien. I tylko jedno zostało jak wtedy - nadal nie ma chodnika, tylko piach ubity, teraz (o dziwo) już po obu stronach asfaltowej przelotówki. Pewnie już więcej tam się nie wybiorę, właśnie dlatego, by obrazy z teraz nie zatarły mi tych piękniejszych i bardziej kolorowych z przed wielu lat.


Tak jak nie wybiorę się już więcej na stary żydowski cmentarz leżący naprzeciwko domu moich Rodziców. W dzieciństwie właśnie tam najczęściej bawiliśmy się z naszą "bandą", przedzierając się przez krzaki, wspinając na drzewa i budując szałasy z gałęzi. Już wówczas cmentarzem był on tylko z nazwy, trzydzieści-kilka lat po wojnie nie było w miasteczku ani Żydów ani zbyt wielu śladów ich obecności. Wśród zarośli gdzieniegdzie tylko wystawały połamane resztki kamiennych macew, pod mchem skrywały się hebrajskie napisy. My dzieci, nie mieliśmy pojęcia czym były i skąd się tam wzięły. Świadomość, że "mogiłki" to nie przypadkowa kupa krzaków i drzew, ale miejsce pochówku i przede wszystkim fragment historii miasteczka przyszła dużo później. Poszłam tam z Małą, chciałam pokazać gdzie w jej wieku bawiłam się z przyjaciółmi w Tarzana, czy w Indian. Obeszłyśmy go wokół, ale nie miałam odwagi zapuścić się w głąb. Nie rozpoznałam tamtych ścieżek, zniknęły wszystkie "tajne wejścia", czyli dziury w drucianej siatce. Teraz nawet siatki już nie ma...

Nigdy więcej nie pójdę już na spacer wokół ogromnego sadu, na brzegu którego stał nasz dom. Można go było obejść naokoło, można było skrótem przebijać się przez środek. Stałym elementem naszych wakacyjnych zabaw były wyścigi do torów kolejowych (kto pierwszy do słupa?). Gdy przejeżdżał towarowy koniecznie trzeba było zatrzymać się i policzyć wagony, kiedy jechał osobowy machaliśmy do podróżnych i cieszyliśmy się jak wariaci, kiedy oni nam odmachiwali. Na końcu sadu stała drewniana komórka na skrzynki. Nikt jej nie zamykał, więc anektowaliśmy ją na nasz letni domek - meble ze skrzynek, jakieś naczynia przyniesione z domów, stare koce i już mieliśmy wspaniałą bazę na deszczowe dni. Od strony miasta był niewielki stawik w założeniu rybny, ale jedynymi stworzenia jakie w nim żyły były żaby. Był okropnie zamulony i zarośnięty zielskiem, ale komu to przeszkadzało. Kąpaliśmy się w tej błotnistej wodzie niemal codziennie, a jak nam się znudziło pływanie biegliśmy między drzewka i krzewy najeść się do woli owoców. Sad należał do szkoły ogrodniczej, więc rosło w nim wszystkiego po trochu - od czereśni, wiśni, śliwek po gruszki i jabłka w kilku gatunkach, porzeczki w trzech kolorach i agrest. Czegóż chcieć więcej ? Raj. 
A potem raj zmienił właściciela, potem kolejny raz a teraz jest wielkim polem rzepaku i nie ma już ścieżek wokół i na przestrzał. Zabrałam Małża na spacer pod te tory, piaszczystą ścieżką wśród rzepaku i owsa i chociaż pięknie zachodziło słońce i sarnę zobaczyliśmy to już też nie było to ...


Powrót do przeszłości nie zawsze się udaje. Na szczęście powrót do domu przebiegł bez niespodzianek. Dzięki fantastycznym sąsiadom nasze kwiaty nie zwiędły, pomidory nie oklapły a kot nie usechł z głodu i tęsknoty. Nawet przez chwilę sprawiał wrażenie, że się cieszy na nasz widok :)))



 Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja po każdym wyjeździe łapię "syndrom gniazda". Choćbym nie wiem jak posprzątała przed wyjazdem to po powrocie zaczynam układać, przekładać, pucować. Tak jak kot na powitanie ociera się o moje nogi tak ja "ocieram" się o moje cztery kąty. Ścierką do kurzu na przykład :))). Taki mus. Tym razem naszło mnie na pieczenie. Ledwie przekroczyłam próg domu dopadła mnie natrętna myśl, że muszę upiec drożdżowe bułeczki. Tym bardziej, że przywiozłam od Mamy słoik wiśni. No i upiekłam. I gdy z piekarnika zaczął dochodzić zapach ciasta, ciuchy kręciły fikołki w cicho szumiącej pralce a przede mną na stole stał mój ulubiony kubek z kawą poczułam, że jestem na swoim miejscu. Wróciłam.


Teraz sobie przypomniałam o tej piosence... wydaje mi się, że idealnie ilustruje powyższy tekst ...




środa, 16 lipca 2014

Urlop... urlopik maleńki ...

Mam i ja! To znaczy będę mieć. Od jutra. Całe sześć dni. Ktoś powie, co to za urlop, cztery dni z weekendem? Dla mnie jednak nawet taka niedługa przerwa w normalnym funkcjonowaniu praca-dom-praca-w-domu to spore wyzwanie. I powód do bezsenności już od kilku nocy. No bo jakże to? Nie przyjdę do biura? Nie zrobię SAMA, tego, co robię codziennie. Ktoś zrobi to zamiast mnie? Czy zrobi dobrze? A czy nie zapomni? Wiem, że to pytanie retoryczne, bo przecież nie ma ludzi niezastąpionych, a to co robię, to nie są jakieś magiczne sztuczki, które znają tylko nieliczni. Od tygodnia przekazuję moim dwóm niezrównanym pracownicom nowe obowiązki, spisuję procedury, żeby miały łatwiej, tłumaczę, wyjaśniam, pewnie już mają dość, bo wciąż dopytuję, czy już to im przekazałam, czy aby na pewno wiedzą? Nie śmiejcie się, ja wiem, że to pachnie zaawansowanym pracoholizmem, ale nic na to nie poradzę. Wiem, że dziewczyny sobie poradzą, są świetnie zorganizowane, inteligentne i znają temat a i tak zastanawiam się jak to będzie jak mnie przez tych kilka dni nie będzie... Małż mi cały czas powtarza, że normalnie będzie i żebym w to wreszcie  uwierzyła i zaczęła myśleć o pakowaniu walizki. I straszy, że jak będę nadal tak panikować, to mi jeszcze laptop schowa i nie pozwoli zabrać ze sobą na wakacje. A laptop przecież musi ze mną jechać już nawet nie z powodu pracy, która się w nim chowa, ale z powodu internetu i poczty i bloga przede wszystkim. Bo na wakacjach mam zamiar troszkę nadrobić blogowe zaległości i pobuszować po Waszych stronach. A może i napiszę coś, może jakiś króciutki raporcik z urlopiku wysmaruję. Kto wie, kto wie ...

Urlopik nasz króciutki spędzimy u moich Rodziców, w mojej rodzinnej miejscowości. Nie wiem już kiedy ostatnio pojechałam tam na dłużej niż dwa dni. Najczęściej wpadaliśmy jak po ogień zostawić dzieci na wakacje lub je z nich odebrać. Rekord pobiliśmy przyjeżdżając w sobotę po południu i jeszcze tego samego dnia wracając. A nie wspomniałam Wam, że to  ponad czterysta kilometrów w jedną stronę.  Tym razem pobędziemy kilka dni, będzie dość czasu i na rozmowy, na które zawsze go brak i na spacery po dawno nie widzianej okolicy i na odwiedziny u koleżanek z liceum (Reniu, będę na pewno!). Przede wszystkim jednak musimy pójść do lasu. Nie pierwszego lepszego, ale tego, który wciąż do mnie wraca we wspomnieniach z dzieciństwa. Lasu we wsi, w której mieszkała moja Babcia. Spędzałam tam niemal każde wakacje, cudownie beztroskie, pełne biegania z innymi dzieciakami a to od podwórka do podwórka, a to po ogrodach pełnych krzewów i drzew owocowych, które objadaliśmy bez opamiętania, a to nad stawy, w których kąpaliśmy się beztrosko nie zważając na wodę niezbyt czystą i na dno muliste i na kaczki i gęsi pływające obok. Najfajniejsze jednak były wyprawy do lasu, oddalonego od wsi na tyle blisko, by nie stracić z oczu dachów domów i na tyle daleko, by czuć emocje związane z prawdziwą wyprawą i nadzieję na ekscytujące przygody. A przygodą był wówczas wszystko. Ot, choćby przeganianie o świcie krów na pastwisko za lasem. Kuzynka, dla której był to codzienny obowiązek nie mogła uwierzyć w nasz entuzjazm dla wstawania o czwartej rano tylko po to, by pędzić na bosaka po piachu (wtedy we wsi był bruk na szosie i ubity piach w miejscu chodnika) i długą witką naganiać krowy na właściwą ścieżkę. I dla powrotu przez las wśród jagodowych dywanów, wśród krzaków malin dzikich i jeżyn. Dla nas to było warte i tej nocy krótkiej i zmęczenia i nawet tych cierni wyciąganych z brudnych pięt po powrocie do domu. Gdy wujek wybierał się rano na grzyby też bez zastanowienia wstawaliśmy z kurami i taszczyliśmy za nim niemal tak wielkie jak my sami kosze wiklinowe. I nurkowaliśmy pod drzewa w poszukiwaniu maślaków i robiliśmy zawody kto znajdzie największego i najpiękniejszego prawdziwka,  przekrzykiwaliśmy się kto ma więcej w koszyku i czy kurki się liczą, czy nie liczą. Mam nadzieję odnaleźć chociaż echo tamtych emocji wracając do tego lasu po tylu latach. I mam maleńką, choć pewnie płonną nadzieję, że moje dzieci chociaż iskierkę zachwytu nad tym miejscem z siebie wykrzeszą.
Ale nawet, jeśli one nie zauważą tej magii, nie poczują tego specyficznego zapachu, tego niesamowitego, niemal fizycznego "dotyku" lasu to ja na pewno, z przyjemnością powrócę do przeszłości...


Jeszcze tylko pakowanie (nie lubię, nie lubię) i śmigamy. Życzcie nam pogody!