sobota, 27 czerwca 2015

Sobota gospodarcza ...

Od pewnego czasu na każdy weekend czekam jak dziecko na obiecaną czekoladkę. Już od poniedziałku odliczam godziny i dni do upragnionego piątkowego popołudnia, kiedy wreszcie będę mogła zapomnieć o słowach "muszę" i "trzeba" i będę mogła robić lub nie robić tylko to, co zechcę bez dyktatu zegarka, kalendarza i telefonu. Piątkowy wieczór jest święty i nie ma w nim miejsca na zajęcia przyziemne, choćby nie wiem jak irytowały mnie paprochy na dywanie (a odkąd mamy królika, to wszechobecne siano) albo ślady kociego nosa na szybach, choćby kosz z praniem w łazience wołał o opróżnienie, choćby ... a, oszczędzę Wam szczegółów :))) 
W piątkowy wieczór słucham trójkowej listy przebojów, oglądam hurtem ulubione seriale albo spotykam się ze znajomymi na spontanicznie zaaranżowanej domóweczce. Najbardziej lubię takie niezobowiązujące spotkania, bez specjalnych przygotowań, bez wielkiego kucharzenia. Strój niezobowiązujący, swobodny, podobnie jak pozycje przyjmowane na fotelu czy kanapie. Sączymy sobie winko, popijamy piwo , co kto woli, jest coś do chrupania, jest muzyka w tle i nie wiadomo kiedy mija północ. Piątkowy wieczór przeciągam długo w noc, smakując każdą chwilę... żeby się nacieszyć, żeby trwał.

W sobotę jednak nie ma zmiłuj, trzeba zakasać rękawy i przywrócić domowi stan poukładania zagubiony gdzieś w zaganianiu dni powszednich. Czynności niewdzięczne i niespektakularne upominają się o naszą uwagę, same zrobić się nie chcą a gosposi się nie dorobiliśmy. Sobota, to czas porządków, pucowania, odkurzania, odkładania na miejsce. Nic to, że już jutro na oknie w kuchni znowu pojawią się odciski kocich łapek, że królik wypuszczony z klatki znowu pozostawi ślady swojej ekspresowej przemiany materii a na kuchennym blacie krasnoludki rozsypią okruchy chleba ... w sobotę trzeba posprzątać. Dziś porządki szły mi śpiewająco nie tylko dlatego, że w uszach wciąż mi brzmiały obozowe piosenki, które wczoraj śpiewaliśmy z sąsiadem na dwa głosy, ale dlatego, że przy porannej kawie przeglądając sobie niespiesznie Wasze blogi natknęłam się u Tupai na  filmik, reklamę, która nie tylko rozbroiła mnie dowcipem, pobudziła i obudziła świeżością (nomen-omen),  ale też przywróciła mi wiarę w istnienie reklamy inteligentnej, która nie ma nas - potencjalnych klientów za bezmózgi. Same zobaczcie. Po tym filmiku nawet prozaiczne sprzątanie łazienki wydaje się być ekscytującą przygodą. ;)




No i jak? Czyż to nie lepsze niż te obrzydliwe bakterie z reklamy Domestosa? Gdyby nie to, że już od dawna używam tych właśnie kulek, to pobiegłabym od razu do sklepu i kupiła cały zapas. We wszystkich dostępnych wariantach kolorystycznych.

sobota, 13 czerwca 2015

Znowu wagary ...

 Miłość, to nie pluszowy miś ani kwiaty
to też nie diabeł rogaty
ani miłość kiedy jedno płacze
a drugie po nim skacze

Miłość, to żaden film w żadnym kinie
ani róże, ani całusy małe, duże
Ale miłość, kiedy jedno spada w dół
drugie ciągnie je ku górze

(happysad "Zanim pójdę")


Czuję, że spadam w dół.  Chociaż bardzo się staram, by nie było tego po mnie widać, to jestem już wykończona pracą. Fizycznie może nie aż tak, bo węgla nie przewalam ani pustaków nie dźwigam, ale jeśli chodzi o samopoczucie psychiczne, to jadę na oparach.
To nie pracoholizm, nie jestem uzależniona od pracy, nie jest moim spełnieniem i celem mojego życia. To raczej głupie poczucie obowiązku, przeświadczenie, że nikt nie zrobi czegoś tak jak ja, że muszę sama, sama, sama. Stałam się niewolnikiem spraw, które tylko ja mogę załatwić. Jest ich coraz więcej a doba wciąż ma tylko 24 godziny. Za mało na normalne funkcjonowanie, za mało na marzenia... To frustruje, zwłaszcza gdy dochodzą problemy w domu. 
Bycie matką nastolatki to zawsze było wyzwanie. Mam wrażenie, że w obecnych czasach jest to szczególnie trudne. Odwieczny konflikt pokoleń ... zawsze istniał, zawsze było owo "bo wy młodzi..." " ja w twoim wieku". Teraz to jest prawdziwa przepaść. Dzieli nas wszystko, łączy na razie jedno - burza hormonów. Nie jest dobrze, że dopadła nas w tym samym czasie. Mam świadomość, co i dlaczego dzieje się z nastolatką, mam podstawy mieć nadzieję, że to w końcu minie, ale mam coraz mniej siły, żeby to spokojnie znosić na co dzień. Bo bywa różnie. Naście lat, to czas, gdy autorytetem jest grupa, kiedyś, gdy żyliśmy w świecie "analogowym" ta grupa ograniczała się do tych, których spotykaliśmy w szkole, czy na podwórku. Teraz grupa może być nieograniczona, dziecko funkcjonuje nie tylko w świecie rzeczywistych znajomych, ale też, a może przede wszystkim w świecie wirtualnym. Niedostosowanie się do grupy rodzi odrzucenie, jeśli osoba jest słaba psychicznie (a rzadko który nastolatek ma tyle sił, by umieć się przeciwstawić) brnie w najgorszą głupotę, by tylko być jednym z grupy. Rodzic, nauczyciel, jakikolwiek inny dorosły może żonglować najmądrzejszymi i najbardziej logicznymi argumentami, ale nastolatek jest na nie głuchy z powodu jednej tylko, ale jakże ważnej wady tych argumentów - wychodzą z ust DOROSŁEGO. Kocham swoje dziecko i boli mnie patrzenie, jak brnie w różne destrukcyjne znajomości, jak dostosowuje się do "stada", jak błądzi po omacku szukając ... siebie, tak bardzo chcę pomóc, przecież sama miałam naście lat i popełniałam te same błędy, ale na razie jestem DOROSŁYM, a więc tym po drugiej stronie.

Nie chcę rozwijać tego tematu, wierzę, że to minie, mam nadzieję, że bez "ofiar w ludziach" przebrniemy przez okres nastoletniego buntu i zgodnie ze wspaniałą maksymą, którą lubię sobie czasem przypomnieć - kiedyś będę się z tego śmiać.  Na szczęście mam przy boku bardzo mądrego człowieka, który potrafi zauważyć, kiedy docieram do granicy wytrzymałości psychicznej i ordynuje mi lekarstwo, które zawsze działa - wywozi mnie z miasta i gdzieś w pięknych okolicznościach przyrody faszeruje świeżym powietrzem i relaksem.
W czwartek ogłosił, że mam wolny piątek i że mam być gotowa do wyjazdu o dziesiątej rano, tradycyjnie już obowiązkowo w wygodnych butach. No to byłam. Nawet przed dziesiątą, bo chociaż miałam ambitne plany pospać dłużej niż normalnie, to zapomniałam uprzedzić o moich planach kościelnego. A ten, skądinąd uroczy i przemiły człowiek zastąpił wyłączony wieczorem budzik i wbił mi się w sen dramatycznie głośnym i nieznośnie długim dzwonieniem na poranną mszę... 

No i pojechaliśmy. Tym razem na południe, bo celem była Zawoja a konkretnie Babiogórski Park Narodowy. A jeszcze konkretniej schronisko na polanie Markowe Szczawiny, położonej na stoku Babiej Góry na wysokości 1180 m n.p.m. 

 zaczyna się bardzo łagodnie 

 
 "lans na ściance"

w pewnym momencie drogę przebiegł nam jelonek...




w połowie drogi ...


 widać cel...

 grzyb jak dwie dłonie ... tegoroczny!

towarzyszka podróży ...

Cóż można robić po zejściu ze szczytu? Oczywiście zadbać, by w zmęczone mięśnie nie wdały się zakwasy a przy okazji wzmocnić efekt rozluźnienia uzyskany po spacerze. Dlatego następnym punktem programu była Białka. Dwie godziny spędzone w tamtejszym kompleksie saun były cudownym zakończeniem tego dnia. 
A jak się po takim zestawie wysiłkowo-relaksacyjnym śpi! Dziś nawet kościelne dzwony nie miały szans ze snem. 

Wagary są cudowne! 
Zwłaszcza, gdy po nich są jeszcze dwa wolne dni.

sobota, 6 czerwca 2015

Tango Mortale ...

Są utwory, które wbijają w ziemię.
Słyszysz gdzieś przypadkiem, zatrzymujesz się z zaciekawieniem, a potem... potem już trwasz w zasłuchaniu. Toniesz w nim, znikasz, znika świat na zewnątrz, piękny przecież świat... ciepły, słoneczny.
A ty jesteś wewnątrz tej magicznej kuli utworzonej przez muzykę i tekst.

"zapach i pamięć to jedno ..."

To nie jest muzyka na sobotnie przedpołudnie, ale trafiła do mnie właśnie kilka chwil temu.
I zostanie

Piotr Woźniak. Posłuchajcie wieczorem.


https://www.youtube.com/watch?v=-bBdYV-MbgY