poniedziałek, 25 stycznia 2016

to było 30 lat temu ...

 Zanim napisałam tytuł musiałam dwa razy policzyć, bo nie mogłam uwierzyć, że od dnia, który chcę opisać minęło już 30 lat. Ale matematyka jest nieubłagana i nie chce być inaczej. Pewnie dlatego pamiętam tylko niektóre momenty, jak pojedyncze kadry ze starego filmu. Kilka klatek...

Kadr pierwszy. Jesień. Z przyjaciółką i jej starszą siostrą jadę pociągiem. Jestem podekscytowana, bo to mój pierwszy samodzielny wyjazd do Warszawy. 100 kilometrów, to w tamtych czasach ogromna odległość. Prawdziwa wyprawa. Jedziemy po buty i materiał na spódnicę. Siostra Gosi zna Warszawę, wie, gdzie można coś dostać. Bazar Różyckiego, domy towarowe Centrum... zahaczamy o Hoffland, pamiętam strasznie długą kolejkę i mocno turkusową, bawełnianą koszulę, którą w tej kolejce wystałam. I buty. Czarne, proste pantofelki na niebotycznym dla mnie wówczas trzycentymetrowym obcasie. To nic, że nigdy nie miałam na nogach tak wysokich (!!!) butów. Te czółenka to moja przepustka w dorosłość, choć ciesze się nimi jak małe dziecko. W budkach u "prywaciarzy", jak się wówczas nazywało właścicieli małych sklepików kupiłyśmy sobie z Gosią plastikowe klamerki do włosów. Ona niebieskie, ja czerwone. Gdy na drugi dzień szłyśmy przez szkolny korytarz z włosami spiętymi tymi klamerkami czułam się taka światowa... przecież kupiłam je w Warszawie.

Kadr drugi. Ostatni tydzień przed... Każda klasa dekoruje salę, w której będzie siedzieć. Sami wymyślamy motyw przewodni, sami organizujemy materiały. Nasza sala będzie jaskinią. Wielkie arkusze szarego papieru malujemy brązową i zieloną farba w nieregularne maziaje, potem mniemy i formujemy z nich ściany "jaskini". W oknach wieszamy ufarbowane siatki z gazy, na ich jakieś gałęzie.  Ja i Marek W., jako "klasowi artyści" kierujemy pracami reszty. I gadamy. Pierwszy raz od czterech lat tak długo, tak poważnie i tak szczerze. Chyba dopiero podczas tych przygotowań poznajemy się i zgrywamy jako klasa. Szkoda, że tak późno...

Kadr trzeci. Całą noc pada śnieg. Wstaję rano, patrzę za okno i nie mogę powstrzymać łez. Podwórko, podjazd i droga, wszystko aż po horyzont schowane jest pod półmetrową warstwą śniegu. Nie było wyjścia, trzeba było chwycić za łopatę i wykopać w tym śniegu tunel od garażu do bramy wjazdowej, żeby nasz pomarańczowy duży fiat mógł wyjechać. Pamiętam jak przerzucałam śnieg modląc się, by ktoś lub coś odśnieżył resztę drogi. Trzynaście kilometrów dzielące moje miasteczko od miasta, w którym chodziłam do szkoły, to w tamtych czasach była spora odległość. Zwłaszcza zimą. 
Udało się jednak. Dotarliśmy na czas, chociaż zupełnie nie pamiętam samej jazdy.

Kadr czwarty. Polonez. Nie wiem kto wpadł na pomysł, żebym to ja tańczyła z dyrektorem naszej szkoły. Ja, która czerwieniłam się jak burak, gdy ktoś na ulicy zapytał mnie o godzinę. Ja, która z nerwów łamałam linijki, ołówki, długopisy, gdy musiałam odpowiadać na lekcji na stojąco przed całą klasą. Ja, która do klasowego zdjęcia zawsze chowałam się w ostatnim rzędzie. Ja, która ... długo by wymieniać, ja miałam zatańczyć poloneza idąc w pierwszej parze. Nie wiem jak to przeżyłam, ale gdy patrzę na to zdjęcie widzę, że cudem tylko nie zemdlałam...


 


Kadr piąty.  Mam na nogach "dorosłe" buty, w których nie umiem chodzić. Korytarza między salą w której siedzimy a salą gimnastyczną nie jestem w stanie pokonać nie opierając się na kimś. Andrzej, mój ówczesny chłopak dzielnie i cierpliwie wspiera mnie ramieniem przez cały wieczór. 
Kadr szósty. Pamiątkowe zdjęcie. Mamy zwyczajne, codzienne fryzury i ani grama makijażu. Mamy na sobie jedyny dopuszczalny na tę okazję strój - białe bluzki i ciemne spódnice. Tylko niektóre z nas "odważyły się" ubrać buty na obcasach. Mimo to, czujemy się wyjątkowe, piękne i ... dorosłe. Przecież jesteśmy maturzystkami.



Kadr siódmy. Nasza sala. Kilka osób siedzi przy stole, reszta tańczy na sali gimnastycznej na parterze. Na środku klasy kilkanaście osób tworzy krąg, obejmujemy się ramionami i tańczymy, a właściwie przesuwamy się powoli, w kółko w rytm Bolera Ravela. Skąd to bolero? Ktoś musiał mieć magnetofon... nie pamiętam, ale pamiętam to uczucie jedności jakie nas wtedy połączyło. Dziesięć, może więcej minut absolutnego poczucia bliskości...



Moja pierwsza i ostatnia, moja jedyna studniówka.   1.02.1986 r.


Post ten dedykuję Lewkonii, która mnie zainspirowała tym wpisem.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Wziął i umarł ...

Nie zawsze i nie wszystko mi się podobało.
Długie lata byłam daleko od Jego muzyki.



Zachwycił mnie na nowo tym, co robił ostatnio.
Nie zdążyłam jeszcze posłuchać najnowszej płyty. 
A On po prostu nagrał ją i ...umarł.
Tak się nie robi.


środa, 6 stycznia 2016

Niespieszny dzień... niespieszny post...

 


Korzystając z wolnego czasu podarowanego przez świąteczny kalendarz pławiłam się od rana w cudownej niespieszności. Przez cały dzień nie zrobiłam niczego pożytecznego. No może poza obiadem, ale przy nim też nie napracowałam się zbytnio. Pozostały czas minął mi na snuciu się z kąta w kąt. W przenośni i dosłownie. Takie powolne przemieszczanie się po domu, zaleganie na dłuższy czas to tu, to tam ma jednak swoje plusy. Pozwala na przykład przyjrzeć się czterem kątom trochę uważniej, skupić na szczegółach,  zauważyć drobiazgi, które zwykle umykają uwadze, gdy w normalnym, codziennym trybie biegam po domu z włączonym trybem turbo. Wtedy tylko omiatam wszystko wzrokiem, bo przecież na pamięć znam trasę kuchnia-salon, łazienka-sypialnia, pralnia-pokoje dzieci. Dziś właśnie był dzień rozglądania się po miejscach zapomnianych, wyłapywania detali i wcale nie chodzi tu o  tych kilka pajęczyn, które przy okazji dostrzegłam ;)), chociaż nie ma co ukrywać moje oko nastawiło się na te miejsca, którym przydałaby się mała zmiana. I od razu powstała lista rzeczy do zrobienia w najbliższym czasie.

Ot, choćby ściana w kuchni, ta przy której stoi stół. Przecież nie tak dawno była malowana (który już raz?) a znowu upstrzyła ją galeria plam i plamek przeróżnych. Świeżych, ale też starych, bo mimo zastosowania specjalnych środków plamy z tłuszczu wyszły spod farby i co tu dużo mówić, z bliska wygląda to po prostu niechlujnie. Kolejne malowanie? Za kilka miesięcy nie będzie widać różnicy. Przyszedł mi do głowy inny pomysł, troszkę bardziej pracochłonny, może troszkę bardziej kosztowny (nie wiem, jeszcze nie sprawdzałam), ale za to trwały. Jeszcze nie zdradzę co to będzie, mam nadzieję, że niedługo będę mogła Wam pokazać co wymyśliłam.

Powolne przemieszczanie się po domu to nie tylko wyłapywanie braków. Można też wreszcie zatrzymać wzrok na dłużej na tym, co oku miłe. Od dawna już nie dekupażuję. Czasem jednak pod wpływem jakiegoś impulsu, inspiracji albo nagłej potrzeby zdarza mi się coś zrobić własnoręcznie. Największa "robótka", odnowienie kredensu, który kupiłam jesienią wciąż czeka na finał. Mam nadzieję, że jak się ociepli na tyle, bym mogła znowu pracować na zewnątrz skończę najbardziej pracochłonną i najbrudniejszą część renowacji, czyli zdzieranie starych powłok. Wciąż sporo tego zostało. Póki co kredens zimuje w garażu a ja bawię się tworząc od czasu do czasu jakieś drobiazgi, małe elementy dekoracji. Jak choćby ten wianek z korków po winie, który powstał z inspiracji korkową tablicą z bloga "Robótki z Myszką". Mam kilka słojów wypełnionych korkami, więc nie było problemów z materiałem. W godzinę "uwiłam" wianek, który wylądował na kominku. 
 




Wiem, wiem... to nic takiego, ale mnie cieszyło zarówno samo klejenie, jak i efekt końcowy. 
Podobnie nagle powstały kolejne dwie ozdoby. Zaczęło się od tego, że ścierając kurz strąciłam ze ściany stary obrazek, który upadając rozpadł się na części. Rama pozostała cała, ale środek, cienka deseczka z namalowanym tulipanem rozpadła się na dwie części. Obrazek był stary i bezwartościowy, ale był pamiątką czasów, gdy mieszkaliśmy z małym (jedynym wówczas) dzieckiem w wynajmowanym mieszkaniu w bloku i był pierwszą ozdobą, jaką do tego mikro-mieszkanka kupiłam. Sentymentalna pamiątka, której nie mogłabym wyrzucić na śmietnik. Nie dało się go naprawić, bo połamana deseczka nie miała oparcia w ramce. Wpadłam jednak na pomysł, by wykorzystać te części. 
Pamiętacie skrzynkę, którą kiedyś przytaskałam ze śmietnika i zamieniłam w salonowe legowisko dla kota? No to skrzynka dostała ozdobę...




I tym sposobem pamiątkowy tulipan wciąż jest z nami a skrzynka jest jeszcze bardziej oryginalna i niepowtarzalna. A ramka? Ramka po delikatnej zmianie koloru i doczepieniu szmacianego serduszka kupionego na szkolnym targu rękodzieła trafiła na ścianę w łazience. Mała rzecz a cieszy. 



 To żeby zamknąć wątek drobnego hand-made pochwalę się jeszcze tylko ozdobą, która wisi na naszych drzwiach wejściowych. Chciałam odejść od tradycyjnego wieńca i wymyśliłam sobie choinkę z kawałków cienkiej deseczki. Pocięte i zabejcowane na zielono patyki, przykręcone śrubkami do takiego samego zielonego pnia ozdobiłam wszystkim, co znalazłam w moich przepastnych szufladach z przydasiami i co oczywiście pasowało do "mojej" stylistyki - suszone plastry pomarańczy, cynamon, anyż, stary gipsowy aniołek, który kiedyś odpadł z lustra, bombki zrobione z korali i jutowego sznurka, drewniane guziki w kształcie serc i gwiazdki oderwane od płaszcza starego szmacianego krasnala. Do tego łańcuch z zapasów do wyrobu biżuterii i choinka gotowa. Fotografowałam ją w domu, bo na zewnątrz trudno o dobre światło. 






 Taka już uroda tej pory roku, że szybko robi się ciemno i nie ma szans na dobre zdjęcia. Za to jest idealny czas na świece. Już pisałam, że jestem uzależniona od światła świec i zapalam je w całym domu. Ostatnio moja córcia sprawiła mi niespodziankę i za własne pieniądze kupiła mi wspaniały, ogromny lampion, spełniając jedno z moich marzeń, które przyznaję, z racji ceny wciąż odkładałam na potem. Dziecko stwierdziło, że po to ma pieniądze, żeby robić prezenty na święta i tym sposobem mam w domu kolejne źródło nastrojowego światła .
Latarnia stoi na klatce schodowej i nadaje jej cudowny klimat, którego oczywiście nie widać na zdjęciach :(((
 






Gdy zaczynałam pisać ten post było jeszcze jasno. Teraz za oknem panuje ciemność rozpraszana światłem latarni ulicznych i lampek choinkowych migających w oknach bloku naprzeciwko. Lubię ten czas, gdy wszystko się uspokaja, wycisza,  jakby świat zwijał się w kłębek i chował pod kocem. Wykorzystajcie dobrze tych najbliższych kilka godzin.
Jutro znowu odezwą się dzwonki budzików i znowu staniemy do biegu. I znów będziemy żyć za szybko, znów nie będzie czasu na skupienie. Na szczęście za dwa dni znowu weekend. 

Pozdrawiam Was cieplutko.

niedziela, 3 stycznia 2016

Zaczynamy ...

2016 jest już faktem. Ponieważ to mój pierwszy wpis w tym roku, to zaczynam od ciepłych życzeń dla wszystkich, którzy tu jeszcze zaglądają. Niech Wam się spełnią wszystkie noworoczne postanowienia, zrealizują plany i ziszczą marzenia. I Wam i sobie życzę też, by ten rok nie był gorszy od poprzedniego a wszystkim wieszczącym rozmaite nieszczęścia i koszmary, by im się te przepowiednie nie spełniły.

Ja tym razem nie robię żadnych wielkich noworocznych postanowień, bo już zdążyłam się przekonać, że im więcej zaplanuję tym mniej realizuję. Planów też zbyt wielu nie mam, bo i te potrafią się nagle pokrzyżować. Sytuacje, jakie zdarzyły się w naszej rodzinie na przestrzeni ostatnich kilku lat nauczyły mnie, że nic nie jest nam dane na stałe. Zarówno to, co dobre, jak i to, co złe i przykre. Dlatego trzeba cieszyć się najmniejszymi przyjemnościami i doceniać je wtedy, gdy trwają. Nasycać się dobrą energią, jaka z nich płynie, chłonąć ją , zatrzymywać pozytywne emocje w pamięci i magazynować na potem, gdy już nie będzie tak kolorowo. A gdy przychodzi czas próby, gdy wszystko się wali, nie wolno się załamywać. Bo zły czas też w końcu mija, zza szarości wychodzą znowu pastelowe barwy a coś, co na początku wydawało się koszmarem nie do przejścia, po jakimś czasie nie tylko normalnieje, ale wręcz obraca w coś pozytywnego. Dlatego ja nie wychodzę za bardzo do przodu i nie planuję. Liczę na to, że we właściwym momencie przydarzy mi się to, co powinno i wszystkie elementy układanki znajdą się we właściwym miejscu o właściwej dla nich porze.



Stary rok pożegnaliśmy w gronie przyjaciół i znajomych na kameralnej domówce. Było pyszne jedzenie, zacne trunki i karaoke, które w miarę upływu czasu i alkoholu w szkle stawało się pierwszoplanowym bohaterem zabawy. Nawet najbardziej nieśmiali brali mikrofon w dłoń i śpiewali solo i w duetach. Przed północą wyszliśmy na zewnątrz, by razem z innymi sąsiadami spędzającymi tę noc w domach wznieść noworoczny toast, wyściskać się, wycałować, złożyć życzenia i obejrzeć pokaz sztucznych ogni. To jedna z miłych tradycji naszego osiedla, która narodziła się, gdy stało tu tylko kilka szeregówek i jeden blok i którą kultywujemy teraz, gdy bloków rok po roku przybywa. Na ulicę wychodzą starsi i młodzi, ci, co mieszkają tu od początku i ci nowsi, no i oczywiście goście z zewnątrz, których wita się jak swoich. Czy znamy się bliżej, czy tylko z widzenia jesteśmy tej nocy jedną rodziną i to jest piękne. Jak już wybrzmią wszystkie fajerwerki i trochę podmarzniemy wracamy tam, skąd przyszliśmy i bawimy się dalej. W tym roku dzielnie wytrzymaliśmy do czwartej rano. Na drugi dzień nogi bolały mnie od skakania a gardło od śpiewania, ale to niezbyt wygórowana cena za fajną zabawę i miłe wspomnienia (gdyby pamięć zawiodła mamy też zdjęcia i filmy). 

Pierwszy stycznia był u nas dniem piżamowym. Z pełną premedytacją przesnuliśmy się przezeń nie robiąc absolutnie nic. Nie było to specjalnie trudne, bo wstaliśmy dość późno, a potem na przemian jedliśmy, oglądaliśmy filmy, znowu jedliśmy, surfowaliśmy po internecie i tak do wieczora. Cudowny dzień całkowitego relaksu i odreagowania, którego beztroski urok podkreślał fakt, że czekały nas po nim jeszcze dwa wolne dni. Uwielbiam takie "niedziele" w środku tygodnia. Dni, które można zmarnotrawić bez żalu i bez poczucia winy. Nie miałabym nic przeciwko temu, by powtórzyły się od czasu do czasu. Muszę sprawdzić w kalendarzu jak się w tym roku układają długie weekendy majowy i listopadowy. Oby podobnie. 

Sobota była już normalną sobotą, więc spędziliśmy ją jak zwykle. Zakupy, sprzątanie, pranie... same ekscytujące zajęcia ;).  Za to wieczorem wpadli do nas nasi najbliżsi sąsiedzi, którzy niestety nie spędzali z nami tegorocznego Sylwestra. Nic straconego jednak :))) Wprawdzie nie było tańców, śpiewu i szampana, ale za to zagraliśmy w nową planszówkę, którą w grudniu Mikołaj przyniósł mojemu Małżowi. Jeśli lubicie taki sposób spędzania wolnego czasu i szukacie nowej, fajnej gry planszowej, to polecam Wam grę o nazwie Ego. Pod linkiem znajdziecie opis i zasady. Z dziećmi w Ego raczej nie zagracie, ale z przyjaciółmi, znajomymi jak najbardziej - idealna forma poznawania siebie nawzajem. Nas to tak wciągnęło, że "ostatnią kolejkę" powtarzaliśmy chyba z dziesięć razy, bo mimo że było już po drugiej w nocy wciąż ktoś rzucał "no to może jeszcze jeden raz"...

Długi weekend dobiega końca. Powoli trzeba już przestawiać się na tryb "praca". Na szczęście ten nadchodzący tydzień też będzie skrócony, łatwiej będzie wskoczyć znowu w normalny rytm, bo potem to już nie ma zmiłuj :))))
Tymczasem jednak  pławiąc się w cieple kominka i nastrojowej muzyce posyłam Wam jeszcze raz gorące noworoczne uściski. Niech ten świeżo rozpakowany roczek przyniesie Wam same dobre dni.

Żegnam się z Wami cudowną piosenką Domowych melodii. Wiem, że już kiedyś ją zamieszczałam... to nic ... dobrego nigdy dość.






Dobrego wieczoru.