niedziela, 24 lipca 2016

Kocia kawiarnia ...

- Mamuś, a wiesz, że w Krakowie jest kocia kawiarnia?
Nie wiedziałam, ale od czego wujek Google. Rzeczywiście jest i to całkiem niedaleko.
- Pójdziemy ? - postawiłam znak zapytania, ale w rzeczywistości Ola raczej stwierdzała niż pytała.

Po przejrzeniu strony internetowej udzielił mi się entuzjazm Córci. Kawiarnia, w której mieszkają koty to coś niespotykanego i jak potem poczytałam, wciąż rzadkiego, nie tylko w Polsce.

Oczywiście poszłyśmy. Pierwotny plan przewidywał tylko "babski wypad", ale chłopcy postanowili się przyłączyć. Nie wiedzieliśmy ilu może  być amatorów niedzielnej kawy, ciacha i kociego miziania, więc na wszelki wypadek skorzystaliśmy z możliwości zarezerwowania kanapy.  Jak się okazało nie było to potrzebne, bo w środku było tylko kilka osób.  I koty. Naliczyłam pięć, ale mogło być więcej.

Mimo, że na stronie internetowej "Kociarni" były zdjęcia to jednak rzeczywisty obrazek trochę nas zaskoczył. Przede wszystkim rozmiarem - wnętrza są niewielkie, ot zwykłe mieszkanie w starej kamienicy. Zabawnym pomysłem jest szafa, przez którą jak do Narnii przechodzi się do części, którą bez przesady można nazwać kocim rajem. Wszędzie stoją, wiszą, leżą przeróżne konstrukcje przeznaczone dla zabawy i odpoczynku kotów. Kilkupoziomowe budowle, z drapakami, wiszącymi zabawkami, zaciszne domki-schowanka, wiklinowe, drewniane, tekturowe, mnóstwo poduch, kocyków. I między tym wciśnięte trzy małe kanapy i mikroskopijne stoliki ledwie mieszczące dwie filiżanki. Nie dało się ukryć, że  w tym miejscu rządzą koty, które w swojej kociej łaskawości pozwalają człowiekowi posiedzieć w swoim towarzystwie. Ale niech się człowiek nie łudzi, że z tej okazji przerwą drzemkę na nagrzanym słońcem parapecie, albo zabawę sznurkową myszką. Jak się wyśpią i oczywiście jak będą chciały, to podejdą. Jak zasłużymy otrą się od niechcenia o nasze nogi, wskoczą nonszalancko na nasz stolik, obwąchają talerzyk. Szczęściarzom wejdą na kolana ... Wszystko bez pośpiechu, z przymrużonymi powiekami, z kocią gracją... 

Im dłużej się tam siedzi, tym bardziej się człowiekowi ta niespieszność udziela, mości się wygodniej na kanapie, rozluźnia ... gdyby tylko umiał zamruczałby jak kot bo tak mu się robi błogo i przyjemnie... spokojnie... aż się nie chce wychodzić. W "Kociarni" dusza odpoczywa, ale i dla ciało też jest czym dopieścić. Nie mogliśmy sobie odmówić kawałka szarlotki (przepyszna!), sernika (jak u mamy) i brownie (mega - czekoladowe), a kawa  ... sami zobaczcie 


  A w drodze powrotnej ... mały powrót do dzieciństwa...




 Nie da się ukryć, że czuję już w kościach całoroczne zmęczenie i z utęsknieniem myślę o dłuższym odpoczynku. A tu zamiast urlopu, który planujemy dopiero na połowę sierpnia czekają mnie w pracy dwa bardzo intensywne tygodnie. 
Wiem, że dam radę... zawsze daję, a po takiej dawce relaksu jaką sobie dzisiaj zafundowaliśmy to już nie ma innej opcji :)))


Miłego tygodnia.

niedziela, 10 lipca 2016

Wspomnień kupowanie ...

 Uwielbiam targi staroci, lokalne jarmarki, sklepy typu 1001 drobiazgów, lumpeksy. Nigdy nie chodzę w takie miejsca w poszukiwaniu czegoś konkretnego. To się i tak nigdy nie udaje. Lubię pójść  bez planu, bez specjalnego celu, po prostu pochodzić, popatrzeć, podotykać. Uwielbiam tę atmosferę, gwar, nawoływania ... Lubię wyłapywać w oczach kupujących ten błysk, który pojawia  się, gdy znajdują jakieś cudeńko i tę minę pokerzysty, która spływa natychmiast na ich twarz, bo przecież nie mogą dać po sobie poznać, że w zasadzie i tak już za każde pieniądze kupią ... Zachwyca mnie niezmiennie ta pewność w głosie sprzedawców, którzy z pozoru znudzeni, na wpół uśpieni słońcem ożywiają się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki gdy tylko ktoś zainteresuje się przedmiotem z ich stoiska. Rozkwitają nagle, uśmiechają się a z ich ust wypływa potok najpiękniejszych epitetów, porównań i przenośni. I już szmelc najgorszy opisują tak barwnie i sugestywnie, że zaczynamy wierzyć, że oto trafia nam się okazja jedyna w swoim rodzaju. Czarują nas słowami do tego stopnia, że już nie widzimy zardzewiałego grata, nie czujemy owiewającego go zapachu zatęchłej piwnicy. Dajemy się ponieść tej magii ... i widzimy prawdziwe skarby - kubeczek w kwiatki, taki sam jak ten, w którym babcia robiła nam kawę zbożową, lekko wyszczerbiony albo radio, jakie stało w naszym rodzinnym domu lata temu, co z tego, że nie działa. Nie chodzi przecież o same przedmioty, ale o  emocje, które wraz z nimi do nas przychodzą. Radio, być może da się naprawić, kubek, odwrócony brzydką szczerbą do ściany będzie ozdobą półki kuchennej. Patrząc na nie codziennie będziemy wracać do wspomnień... miłych wspomnień.

Nie wiem już od jak dawna planowałam, że się wybiorę na giełdę staroci pod Halą Grzegórzecką. Wciąż coś mi w tym przeszkadzało, jak nie deszczowa pogoda, to weekendowe zobowiązania rodzinno-towarzyskie. Albo po prostu spałam za długo a na giełdę najlepiej jest pojechać rano. Dziś jednak wszystko ułożyło się idealnie. Wczesna pobudka, piękna pogoda i wolna stówka w portfelu.  Zostawiłam pogrążonych w głębokim śnie domowników i ruszyłam. Miasto zdawało się sprzyjać moim planom, ruch na drodze niemal zerowy, zielona fala i wiatr we włosach...

Nie pamiętam ile razy okrążyłam plac wokół, ile  zrobiłam slalomów pomiędzy "alejkami". Bo przecież tam nie wchodzi się jak do zwykłego sklepu, żeby kupić, zapłacić i  wyjść. Tam trzeba przechadzać się powoli, czasem zatrzymać, pochylić, coś podnieść, by zaraz odłożyć, odejść, by po kilku krokach zawrócić... dać się ponieść ludzkiej fali, a za chwilę zrobić obrót na pięcie i  pójść pod prąd. Kątem oka omieść kubeczek z bolesławieckiej kamionki a potem zapomnieć, gdzie się go widziało, zapytać o koszyk z trawy morskiej i zdziwić się, że kosztuje więcej niż nowy w sklepie, zapatrzyć się na stare zdjęcia w sepii, posłuchać nieskomplikowanych w treści i formie rozmów stałych bywalców okolicznych piwiarni, jeszcze trochę "wczorajszych", ale już gotowych by stawić czoło nowym wyzwaniom... 

Właśnie u takich "Żul-Janów" najczęściej trafiam na coś ciekawego. Dziś był to obraz. Prawdziwy... farba, płótno. Nie znam się na sztuce, nie szukam znanych nazwisk, nie potrzebne mi sygnatury. Obraz musi mnie poruszyć, przyciągnąć, mieć to tajemnicze COŚ, które sprawi, że będę chciała zabrać go do domu i patrzeć na niego na co dzień. I ten tak właśnie na mnie zadziałał, jakby zawołał mnie spod ściany. 

- ile za ten obrazek? - zapytałam Pana, który siedział na chodniku obok obrazu. I w tym momencie żałuję, że nie miałam przy sobie kamery i nie nakręciłam tego, jak Pan podniósł na mnie swoje lekko zamglone znikającymi zbyt wolno z organizmu promilami spojrzenie, obejrzał mnie niespiesznie z góry do dołu i ocenił na tej podstawie moje możliwości płatnicze...
- dycha!
- skoro dycha, to nie będę się już z Panem targować
oczy Pana znowu poszybowały ku górze a na twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu
- to dobrze, bo jakby się pani targowała, to bym powiedział piętnaście...

Wymieniłam więc papierek o niezbyt wysokim nominale na obraz, którego na pewno nie  namalował Picasso, ale mnie się  właśnie z tym malarzem kojarzy. I idealnie pasuje do naszego zielono-brązowego przedpokoju.  Póki co jednak pierwsze zdjęcie zrobiłam mu na szybko, przed domem...



Drugi zakup, to był prawdziwy impuls. W zasadzie już wracałam, skrót jakiś znalazłam między straganami bukinistów, podotykałam kilka książek, przeglądnęłam jakieś stare gazety z czasów PRL i nagle mój wzrok padł na pudełko z płytami. A dokładnie z winylami... Pewnie bym się nawet nie zatrzymała, ale ta okładka ... Nie do wiary... 
Gdy byłam nastolatką, kupowałam sobie czasem płyty ówczesnych idoli - Maanam, Republika, Lombard... Byłam w trzeciej albo czwartej klasie liceum, gdy pojawili się ONI.
Pamiętam jak dziś, kiedy po jakiejś klasowej wycieczce nocowała u mnie przyjaciółka Gosia i właśnie z nią słuchałyśmy TEJ płyty. Kochałyśmy się obie na zabój w chłopakach z zespołu. Ona w Grześku, ja w Kostku. Tej nocy w kółko puszczałyśmy sobie "Panoramę Tatr"... Potem wyjechałam na studia i wyrosłam z tej miłości. I z tej muzyki wyrosłam, do tego stopnia, że bez żalu ją komuś podarowałam.



A dziś zobaczyłam ją w kartonowym pudełku wśród dziesiątek innych i poczułam, że nie mogę jej tak zostawić, bo to tak jakbym zostawiała na placu pod Halą swoje wspomnienia. Tak, jakbym spotkała siebie tamtą i zostawiła bez choćby krótkiej rozmowy. No przecież nie mogłam.
Jakby mało było tego Papa Dance, to tuż pod nim (niebywałe, ale prawdziwe) stała płyta Barbry Streisand z moją ulubioną Jej piosenką (pisałam o niej ponad pięć lat temu). No to obie wzięłam. Przepłaciłam zapewne, ale co tam, wspomnienia są przecież bezcenne.