Fakt, że próbuję malować"przemyciłam" już w lutowym poście. Wciągnęło mnie to tak bardzo, że każdy wolny czas temu poświęcam. Dwa razy w tygodniu pędzę do naszej klubowej pracowni, by przez dwie-trzy godziny oddać się całkowicie tworzeniu. Bo nawet, jeśli są to dopiero nieudolne początki, raczkowanie z pędzlem w dłoni, to jednak jakiś proces twórczy następuje. Nawet, gdy dla rozruszania ręki i głowy próbuję skopiować jakiegoś dawnego mistrza, albo gdy maluję ustawioną przez naszą Instruktorkę martwą naturę, to jednak jest jakieś tworzenie. Inna technika, inny dobór kolorów niż w oryginale i jest już nowy twór.
Niebagatelna jest sama atmosfera pracowni. Starsze, bardziej doświadczone Koleżanki przyjęły mnie do swojego grona z niezwykłą życzliwością i sympatią. Pani Natalia, oprócz opieki merytorycznej, porad, sugestii i fachowej krytyki wita nas zawsze filiżanką pysznej herbatki. W powietrzu unosi się więc nie tylko zapach olejnych farb, ale też aromat malin, lub czekolady, bo herbatki pijamy przeróżne. Przez te dwie godziny jestem w innym świecie, za drzwiami zostawiam problemy, stresy i sprawy pilne. Na dwie godziny zanurzam się w świecie wyobraźni. Jakbym zapadała w jakiś trans, sen, czy rodzaj wejścia w inną przestrzeń. Do tego stopnia, że gdy na kolejnych zajęciach, zanim jeszcze zdejmę kurtkę i rozłożę swoje przybory patrzę na pozostawiony obraz jakbym widziała go po raz pierwszy, zupełnie nie pamiętam jak go malowałam...
Nie zdążyłam namalować zbyt wiele. Posuwam się małymi krokami, najpierw szkicowałam ołówkiem, potem spróbowałam suchych pasteli, farb akrylowych aż wreszcie odważyłam się użyć farb olejnych. To chyba najszlachetniejsze z mediów, z jednej strony dające wiele możliwości, ale też ograniczeń. Bo czas schnięcia nie pozwala na szybkie dojście do celu. Ale to dobrze, bo oczekiwanie na możliwość nałożenia kolejnej warstwy, kolejnej barwy pozwala na zastanowienie się nad obrazem, przemyślenie kompozycji. Jakże często pierwszy pomysł w trakcie pracy przeobraża się, ewoluuje, by na końcu przynieść efekt skrajnie przeciwny.
Tak było z jednym z ostatnich zadań. Pani Natalia ustawiła martwą naturę z szarych kartonowych pudełek i rolek, każda z nas mogła dowolnie ją zinterpretować. Ponieważ nie lubię takich kanciastych geometrycznych form zdecydowałam się tylko zainspirować ustawionym kształtem i stworzyć kolorowe miasteczko, domki jak z ilustracji do dziecięcej bajki. Chwyciłam za żywe, mocne kolory, domek czerwony, domek żółty, domek granatowy, kolorowe kontrastujące okienka, lekko zaokrąglone formy. Skończyłam, popatrzyłam i ... zupełnie się załamałam, bo to kompletnie nie było "moje" . Za bardzo chciałam namalować coś, co się wszystkim spodoba, coś efektownego, że nie powiem efekciarskiego. To, co stworzyłam nie było złe, choć oczywiście wymagało dopracowania, Pani Natalia rzuciła kilka uwag, ale ja już wiedziałam, że cokolwiek poprawię, to zawsze będzie nie to. Zabrałam obraz do domu i zaczęłam zmieniać. Zniknęły kolorowe okienka, zniknęły prostokąty, pędzel sam wydobywał z tła coraz więcej obłych kształtów, pojawiły się kule, większe, mniejsze, jedne bardziej wyraźne, inne skryte za mgłą. I obok tych kul pozostał jeden inny kształt, pochylony, jakby przygięty pod naporem tych kul. Gdy amok minął, spojrzałam na obraz i wiedziałam, że to jest właśnie to, co chciałam namalować, moje emocje, moje odczucia i tęsknoty ... że to jestem ja. Nieważne, czy komuś się to spodoba, czy nie, nieważne czy ktoś zobaczy w tym obrazie to samo co ja. Przecież sztuka na tym właśnie polega, że każdy filtruje ją przez siebie i widzi zupełnie coś innego... Chciałam go nazwać "Przytłoczenie", bo to uczucie mi ostatnio często towarzyszyło, ale że ciekawa wydała mi się gra słów, to ostatecznie obraz nazywa się "Skulenie". I jestem z niego bardzo dumna, chociaż wiem, że to tylko amatorski obrazeczek.
Zdjęcie jest słabe, bo robiłam je wieczorem, ale jak praca wróci z wystawy, to zrobię lepsze.
No właśnie, wystawa. Z pewną taką nieśmiałością o tym wspominam, raczej z pamiętnikarskiej potrzeby niż żeby się chwalić. Wczoraj odbył się wernisaż prac naszego kółka. W pięknych salach Dworku Białoprądnickiego zawisły obrazy moich wspaniałych, doświadczonych koleżanek i kilka moich "pierwocin". Byłam okropnie stremowana, ale atmosfera była ciepła, goście wyrozumiali, więc szybko zapomniałam o wstydzie i bardzo miło spędziłam czas.
"Nasze światy", bo tak nazywa się wystawa to efekt ostatniego roku naszych poczynań w pracowni. Każda z nas jest amatorką, każda wciąż się uczy, zgłębia tajniki kompozycji, perspektywy i technik przeróżnych, ale już widać, że każda ma swoje preferencje, swoje ulubione medium i własny sposób pracy. Zebranie naszych obrazów i obrazków w jednym miejscu pokazało, że takie podejście daje najlepszy efekt. To cudowne, że Pani Natalia szanuje w nas tę indywidualność i pozwala, byśmy nie musiały pracować wbrew sobie. Wernisaż to też takie małe święto nas samych. Na co dzień schowane w pracowni, albo malujące gdzieś w kącie w domu miałyśmy okazję pokazać naszą prace znajomym. Bardzo mi było miło, że i moi nie zawiedli i skorzystali z zaproszenia, chociaż ani pora ani lokalizacja nie ułatwiały zadania. Moje starsze dziecko, które miało w tym czasie zajęcia zaskoczyło mnie przysyłając mi mms-em zdjęcie zrobione w pustej już sali pod moim obrazem... przyjechał gdy było już po imprezie, ale przyjechał.
Za to Młodsza wzruszyła mnie bardzo, gdy w drodze powrotnej do domu powiedziała mi "jestem z ciebie dumna mamo". Kto ma w domu nastolatkę wie, że takie wyznanie jest warte każde pieniądze.
A teraz, korzystając z wolnej soboty wracam do sztalugi. Próbuję skopiować jedną z prac włoskiej malarki Carli Accardi ... właśnie przeschła poprzednia warstwa.
Miłego weekendu.