...tkwię. Podobno od dawna, chociaż tak naprawdę dopiero wczoraj przyznałam przed sobą, że jestem uzależniona.
Nie, nie od papierosów. Nigdy nie paliłam, to znaczy coś tam próbowałam udawać, że palę zaraz na początku studiów. Wydawało mi się, że papieros w ręce, trzymany w taki charakterystyczny nonszalancki sposób i dym wypuszczany powoli jak na filmach z Gretą Garbo albo Marleną Dietrich dodaje mi klasy. Ha, ha, ha... do czasu aż kolega wywołał zdjęcia z jakiejś imprezy i zobaczyłam jak "rasowo" się z tym papieroskiem wykrzywiam. Od razu mi przeszło. :)))
Alkohol też w normie. Wino lubię, zwłaszcza chilijskie lub argentyńskie, koniecznie czerwone i półwytrawne. Ale nie nadużywam. Znam smak poranka po nadużyciu. Też studenckie czasy, durne i chmurne. Dziś wiem, że kolejny kieliszek najprzedniejszego wina nie jest wart tego okropnego uczucia gdy ściany zaczynają wirować wokół równie rozchybotanej podłogi. Nic miłego. Dlatego NIGDY nie mieszam trunków i raczej nie przekraczam dwóch, no góra trzech trzech lampek wina. O narkotykach nawet nie wspominam. W moim otoczeniu nigdy tego nie było. I dobrze. Cóż więc za nałóg trzyma mnie w swych szponach?
Kawa !!!!

Powiecie, też mi nałóg! I będziecie mieć rację, sama tak do wczoraj mówiłam jak mi ktoś sugerował, że może...że jednak... Miliony ludzi na świecie wypijają po kilka filiżanek, naukowcy uspokajają, że nie ma w tym nic groźnego. Niektórzy nawet udowadniają płynące z picia boskiego napoju korzyści. Jak się okazuje nie w ilości problem. Nałóg to nie nadużywanie, nałóg to niemożność funkcjonowania bez używki. Normalnego funkcjonowania. Bezpiecznego dla otoczenia...
Na sobotni poranek Małż zaplanował rodzinną wizytę w przychodni. Coroczne podstawowe badania krwi i moczu. Zapisał siebie i dzieci ( ja się zazwyczaj migam), przyniósł pojemniczki, ogłosił poranną zbiórkę. Ponieważ moje młodsze dziecię niechętne kłuciu szukało wsparcia u mamy, która "nigdy nie musi chodzić na pobieranie krwi" musiałam pokazać pedagogiczne podejście do tematu i ogłosiłam, że TEŻ JADĘ. Małż jasnowidz wyciągnął z dumą ( i satysfakcją nieukrywaną) przygotowany na wszelki wypadek czwarty pojemniczek. W sobotę wstałam raniutko i pobiegłam od razu do kuchni. Muszę Wam powiedzieć, że moim ulubionym weekendowym rytuałem jest pierwsza kawa wypita kiedy jeszcze wszyscy śpią. W szlafroku, przy kuchennym stole, nad obowiązkową krzyżówką z cichą muzyka w tle. To MOJE pół godziny, mój rozruch, moja zapowiedź dobrego dnia. No więc zbiegłam jak zwykle na dół, nastawiłam czajnik i ...uświadomiłam sobie, że do badania muszę być na czczo. A na czczo to znaczy nie tylko przed śniadaniem ale absolutnie i koniecznie przed poranną kawą. No i się zaczęło! Na początku w miarę spokojne, potem coraz bardziej nerwowe zerkanie na zegarek... obudzić wszystkich, ekspresowo wyszykować i mieć to już za sobą. Była ledwo szósta, badanie o ósmej... tyle czasu, tyle minut bez kawy... nie chcę... mam to w nosie, nie zbadam się... ale dałam Oli słowo, muszę tam być, muszę pokazać jak z uśmiechem na twarzy pozwalam sobie wbić igłę, żeby i ona pozwoliła pielęgniarce na to samo. Kręcę się po kuchni... krzyżówka bez kawy nie ma sensu... ubieram się... na szczęście moi też już zaczynają wstawać. Poganiam ich... trochę zbyt nerwowo... na pewno zbyt nerwowo, ale tak bardzo brakuje mi mojego kubka pełnego parującej, aromatycznej zawartości. Burczę... tata ze śmiechem uprzedza dzieci, żeby uważać na mamę, bo jest rozdrażniona... dam radę, wytrzymam. Wytrzymuję. Prawie. Tuż przed przychodnią jakieś głupstwo, drobiazg zupełny powiedziany przez Synia powoduje, że wybucham. Aż mi głupio. Na szczęście na miejscu wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Możemy już wracać. Wszyscy są głodni, więc ku radości dzieciaków jedziemy do najbliższego McDonalds na śniadanie. I kubek cudownego, gorącego cappuccino dla mnie :))). Już jest dobrze, już jestem miła, już nie warczę. Przepraszam wszystkich za tą Mrs. Hyde, która siedziała we mnie od świtu. Okropne, burczące babsko. Nie lubię jej. Ale kawę lubię i mimo wszystko nie zdecyduję się na odwyk.


P.S. 2Na sobotni poranek Małż zaplanował rodzinną wizytę w przychodni. Coroczne podstawowe badania krwi i moczu. Zapisał siebie i dzieci ( ja się zazwyczaj migam), przyniósł pojemniczki, ogłosił poranną zbiórkę. Ponieważ moje młodsze dziecię niechętne kłuciu szukało wsparcia u mamy, która "nigdy nie musi chodzić na pobieranie krwi" musiałam pokazać pedagogiczne podejście do tematu i ogłosiłam, że TEŻ JADĘ. Małż jasnowidz wyciągnął z dumą ( i satysfakcją nieukrywaną) przygotowany na wszelki wypadek czwarty pojemniczek. W sobotę wstałam raniutko i pobiegłam od razu do kuchni. Muszę Wam powiedzieć, że moim ulubionym weekendowym rytuałem jest pierwsza kawa wypita kiedy jeszcze wszyscy śpią. W szlafroku, przy kuchennym stole, nad obowiązkową krzyżówką z cichą muzyka w tle. To MOJE pół godziny, mój rozruch, moja zapowiedź dobrego dnia. No więc zbiegłam jak zwykle na dół, nastawiłam czajnik i ...uświadomiłam sobie, że do badania muszę być na czczo. A na czczo to znaczy nie tylko przed śniadaniem ale absolutnie i koniecznie przed poranną kawą. No i się zaczęło! Na początku w miarę spokojne, potem coraz bardziej nerwowe zerkanie na zegarek... obudzić wszystkich, ekspresowo wyszykować i mieć to już za sobą. Była ledwo szósta, badanie o ósmej... tyle czasu, tyle minut bez kawy... nie chcę... mam to w nosie, nie zbadam się... ale dałam Oli słowo, muszę tam być, muszę pokazać jak z uśmiechem na twarzy pozwalam sobie wbić igłę, żeby i ona pozwoliła pielęgniarce na to samo. Kręcę się po kuchni... krzyżówka bez kawy nie ma sensu... ubieram się... na szczęście moi też już zaczynają wstawać. Poganiam ich... trochę zbyt nerwowo... na pewno zbyt nerwowo, ale tak bardzo brakuje mi mojego kubka pełnego parującej, aromatycznej zawartości. Burczę... tata ze śmiechem uprzedza dzieci, żeby uważać na mamę, bo jest rozdrażniona... dam radę, wytrzymam. Wytrzymuję. Prawie. Tuż przed przychodnią jakieś głupstwo, drobiazg zupełny powiedziany przez Synia powoduje, że wybucham. Aż mi głupio. Na szczęście na miejscu wszystko odbywa się szybko i sprawnie. Możemy już wracać. Wszyscy są głodni, więc ku radości dzieciaków jedziemy do najbliższego McDonalds na śniadanie. I kubek cudownego, gorącego cappuccino dla mnie :))). Już jest dobrze, już jestem miła, już nie warczę. Przepraszam wszystkich za tą Mrs. Hyde, która siedziała we mnie od świtu. Okropne, burczące babsko. Nie lubię jej. Ale kawę lubię i mimo wszystko nie zdecyduję się na odwyk.
P.S. 1
Przy okazji sobotniego śniadania w centrum handlowym zahaczyłam o Empik i kupiłam między innymi brązowy rzemyk. Dzięki temu zakładka, której brakowało przysłowiowej kropki nad " i "może wyjść na światło dzienne w postaci jaką dla niej wymarzyłam.
Przy okazji sobotniego śniadania w centrum handlowym zahaczyłam o Empik i kupiłam między innymi brązowy rzemyk. Dzięki temu zakładka, której brakowało przysłowiowej kropki nad " i "może wyjść na światło dzienne w postaci jaką dla niej wymarzyłam.


... a cudne zdjęcie kawy pożyczyłam sobie stąd.