Większość z czytających te słowa, z racji swojego wieku oraz wykształcenia zdobytego w czasach ośmioklasowej podstawówki odpowie na to pytanie podobnie jak ja. Encyklopedia, słownik, leksykon, to po prostu źródło wiedzy. Jedno z wielu, ale w domowych warunkach główne. To do nich sięgamy, gdy szukamy podstawowych wiadomości, to pewnego rodzaju baza, początek... Można na nich poprzestać, gdy szukamy hasła do krzyżówki albo szukać dalej gdy chcemy się w temat zagłębić. Oczywiście wpojony nam w szkole szacunek dla książki dopuszcza pewne zastosowania niestandardowe, można bez szkody dla nich podeprzeć nimi drzwi, gdy przeciąg, albo suszyć w nich rośliny do zielnika. Wszystko to jednak z zastrzeżeniem tymczasowości i sporadyczności owych zastosowań.
Nie wiem jak Wy, ale ja mam do książek stosunek szczególny. Nie tylko z racji studiów określanych przez większość pieszczotliwym ( mam nadzieję, choć pewnie się łudzę) "regały". Już wcześniej, dużo, dużo wcześniej książka nie była dla mnie przedmiotem, bibelotem, kurzołapem półkowym. Książka to było wszystko, to były drzwi do innego świata, to było uwodzenie słowem, wędrówka po miejscach, czasach i emocjach, to było zapomnienie i poznanie. Regał z książkami był oczywistym wyborem gdy było nudno, gdy bywało smutno albo gdy trzeba było coś sprawdzić.
Co ja się będę rozwodzić. Większość z Was tak miała i ma do tej pory. Prawda?
Niestety ostatnie lata, ekspresowy postęp techniki czy technologii sprawił, że książki zaczynają tracić te wszystkie role. Oczywiście my, stara gwardia kurczowo ich bronimy, przyjmujemy dobrodziejstwo i bogactwo rozrywkowo-informacyjne telewizji czy internetu. Nie zapominając, że one to nie alfa i omega sięgamy wciąż do starej dobrej książki. Niestety kolejne pokolenie już tego nawyku nie ma. Dla nich lektura - to kilkukartkowy bryk ze skrótem i opracowaniem, encyklopedia - to Wikipedia, słownik - milion wariantów w sieci. Bo ponoć łatwiej, bo więcej, bo lepiej. Gdy przychodzi wyszukać hasło w zwykłej papierowej encyklopedii problemem staje się już kolejność alfabetyczna. Podobnie w atlasie geograficznym... po co ślęczeć z paluchem na skorowidzu, skoro można sobie wygooglować. No jasne, że można. A jak nie ma prądu albo padnie internet? Co wtedy? Otóż wtedy się czeka aż prąd wróci :)))) Bo czytanie męczy. Tak, tak...męczy, jak powiedział w wywiadzie dla Gazety Wyborczej pewien nastolatek. To pokolenie już nie czyta, bo nie jest w stanie skupić się na dłuższym tekście, oni wyszukują potrzebnej informacji w wersji najbardziej skoncentrowanej. Nas, zdarzało się, nużyły opisy przyrody w czytanych powieściach (kto ich nie omijał w "Nad Niemnem" ręka do góry) ich nuży każdy opis, im mniej przymiotników tym lepiej. Czy to początek nowej cywilizacji?


Kilka dni temu przeczytałam w wywiadzie z Jerzym Stuhrem, że ten wspaniały aktor powoli wycofuje się z pracy pedagogicznej. Nie z powodu nadmiaru innych zajęć czy zmęczenia. Nie. On po prostu czuje już, że pomiędzy nim a młodzieżą, która przychodzi do szkoły aktorskiej jest ogromna przepaść w estetyce, uwrażliwieniu i ... oczytaniu. Podał przykład dziewczyny, która na egzamin wstępny przygotowała monolog i nie wiedziała z jakiego dramatu monolog ów pochodzi (to był bodajże "Makbet"). Na pytanie skąd go wzięła odparła po prostu ... z internetu.

Nie uczę młodzieży, jedyny mój kontakt z nastolatkami to mój Kubas i jego koledzy, ale też coraz częściej rozmawiając z nimi czuję się jak dinozaur. Kiedyś wystarczyło rzucić cytatem i wszyscy wiedzieli o co chodzi, teraz... teraz trzeba wyjaśniać, opowiadać, tłumaczyć kontekst.

Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko tym źródłom wiedzy, nie zamykam się na nie i nie zrzędzę tylko dlatego, że może nie umiem z nich korzystać. Zdarza mi się, nie tak znowu rzadko, zaglądać do Wikipedii, wyszukiwarkę Google eksploatuję codziennie i prywatnie i służbowo, słucham audiobooków i bardzo to lubię. Ale książka to książka, papier, zapach farby drukarskiej to wciąż afrodyzjak dla mojego mózgu. I nie wyobrażam sobie że mogłabym wyrzucić choćby najbardziej zniszczoną i starą książkę, nie bazgrzę po nich a gdy czytam przy jedzeniu to tłukę się po łapach za każdą tłusta plamę. Dlatego przeżyłam szok, gdy dziś, zupełnie przypadkiem odkryłam do czego mojemu Syniowi służy encyklopedia. Gdyby nie fakt, że Synio jest teraz u babci na wakacjach a trzeba było szybko sprawdzić czy dostał się do wymarzonego LO to bym pewnie dłużej żyła w błogiej nieświadomości. Do sprawdzenia wyników potrzebne było hasło do wynalazku rekrutacyjnego zwanego Omikron. A hasło było... no właśnie... posłuchajcie jaką telefoniczną instrukcję dostałam.
Idź mamuś do mojego pokoju, otwórz regał z książkami, tam jest taka gruba zielona encyklopedia... masz? Mam. Otwórz ją. Otworzyłam na pierwszej stronie spodziewając się zobaczyć jakiś ołówkowy zapis. Ale nie! Mój Pierworodny okazał się godnym, chociaż podejrzewam, że zupełnie przypadkowym następcą naszych konspiratorów. Mówię, przypadkowym, bo głowę daję, że pomysł ów wziął nie z lektury pamiętników powstańczych czy nawet filmów (świta mi, że w "Polskich drogach" było podobne ujęcie), ale ze strony Spryciarze.pl, która jest źródłem pomysłów wszelakich. Głupich i mądrych, zabawnych i niebezpiecznych w każdym razie niezwykle pobudzających nastoletnią potrzebę działania. No dobrze... już kończę. Zamiast opisu dwa zdjęcia odpowiadające na tytułowe pytanie...


Komentarza nie trzeba. Ofiarą padł Erazm z Rotterdamu, któremu obcięło koniec, Lizbona, która straciła początek i wszystko co pomiędzy. Nie wiem, czy na wyciętych stronach znalazło się hasło ignorancja. Słowa profanacja pod P nie znalazłam.
No cóż, moje drogie Czytelniczki. Ja, stara bibliotekara , uzależniona od słowa pisanego wyhodowałam sobie w domu profana. :((((
Czy fakt, że poznałam kolejne z zastosowań encyklopedii może być okolicznością łagodzącą?
Nie wiem jak Wy, ale ja mam do książek stosunek szczególny. Nie tylko z racji studiów określanych przez większość pieszczotliwym ( mam nadzieję, choć pewnie się łudzę) "regały". Już wcześniej, dużo, dużo wcześniej książka nie była dla mnie przedmiotem, bibelotem, kurzołapem półkowym. Książka to było wszystko, to były drzwi do innego świata, to było uwodzenie słowem, wędrówka po miejscach, czasach i emocjach, to było zapomnienie i poznanie. Regał z książkami był oczywistym wyborem gdy było nudno, gdy bywało smutno albo gdy trzeba było coś sprawdzić.
Co ja się będę rozwodzić. Większość z Was tak miała i ma do tej pory. Prawda?
Niestety ostatnie lata, ekspresowy postęp techniki czy technologii sprawił, że książki zaczynają tracić te wszystkie role. Oczywiście my, stara gwardia kurczowo ich bronimy, przyjmujemy dobrodziejstwo i bogactwo rozrywkowo-informacyjne telewizji czy internetu. Nie zapominając, że one to nie alfa i omega sięgamy wciąż do starej dobrej książki. Niestety kolejne pokolenie już tego nawyku nie ma. Dla nich lektura - to kilkukartkowy bryk ze skrótem i opracowaniem, encyklopedia - to Wikipedia, słownik - milion wariantów w sieci. Bo ponoć łatwiej, bo więcej, bo lepiej. Gdy przychodzi wyszukać hasło w zwykłej papierowej encyklopedii problemem staje się już kolejność alfabetyczna. Podobnie w atlasie geograficznym... po co ślęczeć z paluchem na skorowidzu, skoro można sobie wygooglować. No jasne, że można. A jak nie ma prądu albo padnie internet? Co wtedy? Otóż wtedy się czeka aż prąd wróci :)))) Bo czytanie męczy. Tak, tak...męczy, jak powiedział w wywiadzie dla Gazety Wyborczej pewien nastolatek. To pokolenie już nie czyta, bo nie jest w stanie skupić się na dłuższym tekście, oni wyszukują potrzebnej informacji w wersji najbardziej skoncentrowanej. Nas, zdarzało się, nużyły opisy przyrody w czytanych powieściach (kto ich nie omijał w "Nad Niemnem" ręka do góry) ich nuży każdy opis, im mniej przymiotników tym lepiej. Czy to początek nowej cywilizacji?
Kilka dni temu przeczytałam w wywiadzie z Jerzym Stuhrem, że ten wspaniały aktor powoli wycofuje się z pracy pedagogicznej. Nie z powodu nadmiaru innych zajęć czy zmęczenia. Nie. On po prostu czuje już, że pomiędzy nim a młodzieżą, która przychodzi do szkoły aktorskiej jest ogromna przepaść w estetyce, uwrażliwieniu i ... oczytaniu. Podał przykład dziewczyny, która na egzamin wstępny przygotowała monolog i nie wiedziała z jakiego dramatu monolog ów pochodzi (to był bodajże "Makbet"). Na pytanie skąd go wzięła odparła po prostu ... z internetu.
Nie uczę młodzieży, jedyny mój kontakt z nastolatkami to mój Kubas i jego koledzy, ale też coraz częściej rozmawiając z nimi czuję się jak dinozaur. Kiedyś wystarczyło rzucić cytatem i wszyscy wiedzieli o co chodzi, teraz... teraz trzeba wyjaśniać, opowiadać, tłumaczyć kontekst.
Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko tym źródłom wiedzy, nie zamykam się na nie i nie zrzędzę tylko dlatego, że może nie umiem z nich korzystać. Zdarza mi się, nie tak znowu rzadko, zaglądać do Wikipedii, wyszukiwarkę Google eksploatuję codziennie i prywatnie i służbowo, słucham audiobooków i bardzo to lubię. Ale książka to książka, papier, zapach farby drukarskiej to wciąż afrodyzjak dla mojego mózgu. I nie wyobrażam sobie że mogłabym wyrzucić choćby najbardziej zniszczoną i starą książkę, nie bazgrzę po nich a gdy czytam przy jedzeniu to tłukę się po łapach za każdą tłusta plamę. Dlatego przeżyłam szok, gdy dziś, zupełnie przypadkiem odkryłam do czego mojemu Syniowi służy encyklopedia. Gdyby nie fakt, że Synio jest teraz u babci na wakacjach a trzeba było szybko sprawdzić czy dostał się do wymarzonego LO to bym pewnie dłużej żyła w błogiej nieświadomości. Do sprawdzenia wyników potrzebne było hasło do wynalazku rekrutacyjnego zwanego Omikron. A hasło było... no właśnie... posłuchajcie jaką telefoniczną instrukcję dostałam.
Idź mamuś do mojego pokoju, otwórz regał z książkami, tam jest taka gruba zielona encyklopedia... masz? Mam. Otwórz ją. Otworzyłam na pierwszej stronie spodziewając się zobaczyć jakiś ołówkowy zapis. Ale nie! Mój Pierworodny okazał się godnym, chociaż podejrzewam, że zupełnie przypadkowym następcą naszych konspiratorów. Mówię, przypadkowym, bo głowę daję, że pomysł ów wziął nie z lektury pamiętników powstańczych czy nawet filmów (świta mi, że w "Polskich drogach" było podobne ujęcie), ale ze strony Spryciarze.pl, która jest źródłem pomysłów wszelakich. Głupich i mądrych, zabawnych i niebezpiecznych w każdym razie niezwykle pobudzających nastoletnią potrzebę działania. No dobrze... już kończę. Zamiast opisu dwa zdjęcia odpowiadające na tytułowe pytanie...
Komentarza nie trzeba. Ofiarą padł Erazm z Rotterdamu, któremu obcięło koniec, Lizbona, która straciła początek i wszystko co pomiędzy. Nie wiem, czy na wyciętych stronach znalazło się hasło ignorancja. Słowa profanacja pod P nie znalazłam.
No cóż, moje drogie Czytelniczki. Ja, stara bibliotekara , uzależniona od słowa pisanego wyhodowałam sobie w domu profana. :((((
Czy fakt, że poznałam kolejne z zastosowań encyklopedii może być okolicznością łagodzącą?