Nie wiem jak inni, ale ja zawsze z niecierpliwością wypatruję weekendu. Dni powszednie mijają mi wprawdzie dość szybko, ale głównie na pracy. W piątkowy wieczór zamykam firmę na kłódkę i przynajmniej do niedzielnego wieczora nie zaglądam, nie myślę, nie martwię się...no dobra...rzadziej zaglądam, mniej myślę i staram się nie martwić.
Oczywiście większość weekendów mija w taki sposób, że nie jestem w stanie po jakimś czasie odróżnić tego z początku lipca od tego z połowy października. Bo cóż wydarza się w weekendy? Ano takie atrakcje jak paniczne nadganianie zaległych domowych porządków, pranie, prasowanie, doczyszczanie zakamarków i szczelin, omiatanie pajęczyn i wyciąganie "kotów" spod mebli (chociaż w tym wyręcza mnie świetnie nasza Luna). Oczywiście jeszcze duże tygodniowe zakupy, a przy okazji kursowanie po mieście w poszukiwaniu butów, kurtek, białych bluzek albo ciemnych spodni, prezentów dla koleżanki albo brokatu na zajęcia plastyczne. Itp. itd. w zależności od kalendarzowo-imprezowej okoliczności. Zawsze na wczoraj i zawsze nerwowo, bo przecież nie może być "jakaś" biała bluzka, kiedy nawet taka "nie jakaś" zaakceptowana w sklepowej przymierzalni w domu okazuje się "głupia" (czy tylko ciuchy mojej Córci mają takie niskie IQ, czy to powszechne wśród 9-10 latek?). Jest jeszcze takie najzwyklejsze nicnierobienie, przelewanie minut miedzy palcami, okrutnie czasochłonne i niestety powodujące wyrzuty sumienia. Ale poddaję mu się niestety, bo czasami najzwyczajniej w świecie brakuje sił i energii. Mijają mi więc te weekendy bliźniaczo do siebie podobne, tym bardziej więc cieszy i zostaje w pamięci taki, który z różnych powodów wyrywa się z rutyny i ucieka standardowi. Taki właśnie był miniony weekend i nawet jeśli z czasem zapomnę, że to był 25-27 listopad, to tym wpisem go sobie "na wieki wieków Blogger" uwiecznię.
Piątek - wrażenia kulturalne.
Wybraliśmy się do kina na "Szpiega". Czekaliśmy na tę premierę z niecierpliwością, bo sama obsada zdawała się gwarantować kawał dobrej, kinowej roboty. Gary Oldman, Colin Firth, John Hurt, to nazwiska, które biorę w ciemno. Z pełną premedytacją nie przeczytałam przed seansem żadnej recenzji. Już kilka razy recenzenci psuli mi zabawę zdradzając coś, co powinnam odkrywać dopiero w trakcie seansu. Dlatego ja też staram się nie mówić zbyt wiele o treści, powiem tylko, że podglądamy brytyjskie MI6 w latach 70-tych, czyli w środku zimnej wojny. Istnieje podejrzenie, że do samego szczytu Cyrku, jak sami o sobie mówią, dotarł radziecki szpieg i trzeba tego kreta odnaleźć. Zadanie to powierzono odesłanemu na przymusową emeryturę po jednej z nieudanych operacji agentowi Smileyowi. W tej roli Gary Oldman, mocno postarzony charakteryzacją, świetny jak zwykle. I dalej dzieje się owo szukanie. Dzieje się niespiesznie, ktoś by mógł powiedzieć nudnawo, ale to jest właśnie pasjonujące. To zbieranie drobiazgów, słów, kontekstów, które budują informację. Nie pościgi, nie strzelaniny, nie skakanie z dachu i wspinanie się na budowlane konstrukcje, ale mało widowiskowe, żmudne składanie puzzli. Szpieg w wersji Tomasa Alfredsona to nie śliczny i wysportowany Bond, który ratuje świat w krótkiej przerwie między piciem martini w towarzystwie pięknych kobiet a grą w ruletkę czy golfa. Agent z kart książki Johna Le Carre, która posłużyła za podstawę scenariusza to gość bez nazwiska, gość z nijaką twarzą i niegustownym płaszczu. Nie uśmiecha się na prawo i lewo olśniewając garniturem białych zębów. On raczej się nie wcale nie uśmiecha i niczym nie olśniewa. To nie Bond, (James Bond), to Mr Nobody.
Przeczytałam jeszcze raz to, co napisałam i tak sobie myślę, że chyba nikogo tą recenzją nie namówię na obejrzenie filmu :)))) A szkoda by było. Dlatego jeszcze na zachętę króciutki trailer.
Oczywiście większość weekendów mija w taki sposób, że nie jestem w stanie po jakimś czasie odróżnić tego z początku lipca od tego z połowy października. Bo cóż wydarza się w weekendy? Ano takie atrakcje jak paniczne nadganianie zaległych domowych porządków, pranie, prasowanie, doczyszczanie zakamarków i szczelin, omiatanie pajęczyn i wyciąganie "kotów" spod mebli (chociaż w tym wyręcza mnie świetnie nasza Luna). Oczywiście jeszcze duże tygodniowe zakupy, a przy okazji kursowanie po mieście w poszukiwaniu butów, kurtek, białych bluzek albo ciemnych spodni, prezentów dla koleżanki albo brokatu na zajęcia plastyczne. Itp. itd. w zależności od kalendarzowo-imprezowej okoliczności. Zawsze na wczoraj i zawsze nerwowo, bo przecież nie może być "jakaś" biała bluzka, kiedy nawet taka "nie jakaś" zaakceptowana w sklepowej przymierzalni w domu okazuje się "głupia" (czy tylko ciuchy mojej Córci mają takie niskie IQ, czy to powszechne wśród 9-10 latek?). Jest jeszcze takie najzwyklejsze nicnierobienie, przelewanie minut miedzy palcami, okrutnie czasochłonne i niestety powodujące wyrzuty sumienia. Ale poddaję mu się niestety, bo czasami najzwyczajniej w świecie brakuje sił i energii. Mijają mi więc te weekendy bliźniaczo do siebie podobne, tym bardziej więc cieszy i zostaje w pamięci taki, który z różnych powodów wyrywa się z rutyny i ucieka standardowi. Taki właśnie był miniony weekend i nawet jeśli z czasem zapomnę, że to był 25-27 listopad, to tym wpisem go sobie "na wieki wieków Blogger" uwiecznię.
Piątek - wrażenia kulturalne.
Wybraliśmy się do kina na "Szpiega". Czekaliśmy na tę premierę z niecierpliwością, bo sama obsada zdawała się gwarantować kawał dobrej, kinowej roboty. Gary Oldman, Colin Firth, John Hurt, to nazwiska, które biorę w ciemno. Z pełną premedytacją nie przeczytałam przed seansem żadnej recenzji. Już kilka razy recenzenci psuli mi zabawę zdradzając coś, co powinnam odkrywać dopiero w trakcie seansu. Dlatego ja też staram się nie mówić zbyt wiele o treści, powiem tylko, że podglądamy brytyjskie MI6 w latach 70-tych, czyli w środku zimnej wojny. Istnieje podejrzenie, że do samego szczytu Cyrku, jak sami o sobie mówią, dotarł radziecki szpieg i trzeba tego kreta odnaleźć. Zadanie to powierzono odesłanemu na przymusową emeryturę po jednej z nieudanych operacji agentowi Smileyowi. W tej roli Gary Oldman, mocno postarzony charakteryzacją, świetny jak zwykle. I dalej dzieje się owo szukanie. Dzieje się niespiesznie, ktoś by mógł powiedzieć nudnawo, ale to jest właśnie pasjonujące. To zbieranie drobiazgów, słów, kontekstów, które budują informację. Nie pościgi, nie strzelaniny, nie skakanie z dachu i wspinanie się na budowlane konstrukcje, ale mało widowiskowe, żmudne składanie puzzli. Szpieg w wersji Tomasa Alfredsona to nie śliczny i wysportowany Bond, który ratuje świat w krótkiej przerwie między piciem martini w towarzystwie pięknych kobiet a grą w ruletkę czy golfa. Agent z kart książki Johna Le Carre, która posłużyła za podstawę scenariusza to gość bez nazwiska, gość z nijaką twarzą i niegustownym płaszczu. Nie uśmiecha się na prawo i lewo olśniewając garniturem białych zębów. On raczej się nie wcale nie uśmiecha i niczym nie olśniewa. To nie Bond, (James Bond), to Mr Nobody.
Przeczytałam jeszcze raz to, co napisałam i tak sobie myślę, że chyba nikogo tą recenzją nie namówię na obejrzenie filmu :)))) A szkoda by było. Dlatego jeszcze na zachętę króciutki trailer.
Sobota - emocje- dużo dobrych emocji.
Wahałam się czy pisać czy nie pisać o tym, co przydarzyło się w sobotnie przedpołudnie. Ale myślę, że warto, ponieważ o rzeczach miłych i pozytywnie nastrajających warto pisać zawsze. Bo wiadomości złych i nieprzyjemnych mamy pełno wokół siebie i w życiu i w sieci. Dlatego warto je równoważyć tym, co może mało spektakularne, ale jakże ważne.
Wiele razy czytałam na zaprzyjaźnionych blogach o tym ile dobrego spotyka ludzi w związku z posiadaniem bloga, albo dzięki temu, że tego bloga mają. Poznajemy ludzi i miejsca, uczymy się od siebie nawzajem, podglądamy. Tworzymy małą społeczność pozytywnie zakręconych dziewczyn, które zawsze muszą mieć zajęte czymś ręce, dziewczyn kreatywnych, pełnych pomysłów, a przy tym dziewczyn o fajnej osobowości i wielkim sercu. Zapewne poza siecią też mijamy takie osoby, ale właśnie sieć, Blogger a zwłaszcza nasz rękodzielniczy zaułek dały nam szansę na to, by się nie mijać, ale by przysiąść obok siebie od czasu do czasu. Przysiadamy więc, bardzo symbolicznie i nienamacalnie, ale to nie przeszkadza w tym, by czuć się ze sobą tak samo dobrze, jak z przyjaciółką z jednej szkolnej ławki, czy koleżanką z akademika. Czasem jednak zdarza się okazja (albo same taką okazję stwarzamy) by przenieść naszą znajomość do świata realnego i żeby się najzwyczajniej w świecie zobaczyć na własne oczy.
Taką właśnie okazję zorganizowałyśmy sobie z Sunsette (TĄ Sunsette). Pomysł spotkania padł już rok temu, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Gdy przypomniałyśmy sobie o tamtych planach i uświadomiłyśmy, że minął równo rok, to już nie było zmiłuj. Przecież my nie sójki a spotkanie dwóch prawie Krakowianek to nie wyprawa za morze. No i ciach! Termin, miejsce, mail, mail, mail, sms, sms, sms, telefon i ciach! Sobotnim przedpołudniem spotkałyśmy się face to face, smile to smile i hand to hand udałyśmy się na kawę. Bardzo szybko "wybaczyłam" jej, że jest nie tylko obrzydliwie młodsza, ale też, że bezwstydnie wygląda na jeszcze młodszą. No gdyby miała dwa kucyki, to spokojnie mogłaby śmigać do liceum. Ograniczał nas czasowo rozkład jazdy, bo Sunsette musiała się do niego dostosować, więc zamiast zaplanowanej naprędce wspólnej przejażdżki do IKEA musiałyśmy się zadowolić przechadzką po galerii, ale oczywiście szlakiem sklepów z wyposażeniem wnętrz. To był bardzo przyjemny rodzaj galerianctwa i oczywiście owocny, bo nie obyło się bez zakupów. Ja uległam czarowi pięknego lampionu ze słoika, zwłaszcza, że kosztował grosze. Powzdychałyśmy razem do kilku rzeczy, które powalały urodą, ale też niestety ceną. No i oczywiście gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy ... o blogach i blogowaniu, o szyciu i dekupażu, o pracy, o domu, o życiu i o Damianie, no o wszystkim po prostu. Było naprawdę wspaniale i tak... normalnie.
Niestety w końcu trzeba się było pożegnać, ale obiecałyśmy sobie powtórkę. Na odchodnym dostałam cudowny prezent, którym chwalę się oczywiście, bo jest czym.


Zdjęcia niestety nie oddają cudnej miękkości tej tkaniny. Serducho wisi już na swoim miejscu, ale tam było totalnie niefotogeniczne, więc pozuje do zdjęć rozłożone jak Pamela A. na okładce Playboya :))) A ja przechodząc obok niego, kiedy już wisi na swoim miejscu, nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem ( i tu znowu skojarzenie z Pamelą się nasuwa).
Niedziela - też była fajna, ale już nie będę nikogo męczyć jej opisem. I tak zmajstrowałam długaśny post.
Na pożegnanie pokażę tylko jak ostatnio wygląda moje miejsce pracy.


Luna ma w nosie prośby i przekładanie w inne miejsca. Tam jej dobrze i tam wraca z uporem maniaka. A ja dokonuję gimnastycznych cudów, żeby coś zapisać nie wkładając jej ołówka do oka.
Wahałam się czy pisać czy nie pisać o tym, co przydarzyło się w sobotnie przedpołudnie. Ale myślę, że warto, ponieważ o rzeczach miłych i pozytywnie nastrajających warto pisać zawsze. Bo wiadomości złych i nieprzyjemnych mamy pełno wokół siebie i w życiu i w sieci. Dlatego warto je równoważyć tym, co może mało spektakularne, ale jakże ważne.
Wiele razy czytałam na zaprzyjaźnionych blogach o tym ile dobrego spotyka ludzi w związku z posiadaniem bloga, albo dzięki temu, że tego bloga mają. Poznajemy ludzi i miejsca, uczymy się od siebie nawzajem, podglądamy. Tworzymy małą społeczność pozytywnie zakręconych dziewczyn, które zawsze muszą mieć zajęte czymś ręce, dziewczyn kreatywnych, pełnych pomysłów, a przy tym dziewczyn o fajnej osobowości i wielkim sercu. Zapewne poza siecią też mijamy takie osoby, ale właśnie sieć, Blogger a zwłaszcza nasz rękodzielniczy zaułek dały nam szansę na to, by się nie mijać, ale by przysiąść obok siebie od czasu do czasu. Przysiadamy więc, bardzo symbolicznie i nienamacalnie, ale to nie przeszkadza w tym, by czuć się ze sobą tak samo dobrze, jak z przyjaciółką z jednej szkolnej ławki, czy koleżanką z akademika. Czasem jednak zdarza się okazja (albo same taką okazję stwarzamy) by przenieść naszą znajomość do świata realnego i żeby się najzwyczajniej w świecie zobaczyć na własne oczy.
Taką właśnie okazję zorganizowałyśmy sobie z Sunsette (TĄ Sunsette). Pomysł spotkania padł już rok temu, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Gdy przypomniałyśmy sobie o tamtych planach i uświadomiłyśmy, że minął równo rok, to już nie było zmiłuj. Przecież my nie sójki a spotkanie dwóch prawie Krakowianek to nie wyprawa za morze. No i ciach! Termin, miejsce, mail, mail, mail, sms, sms, sms, telefon i ciach! Sobotnim przedpołudniem spotkałyśmy się face to face, smile to smile i hand to hand udałyśmy się na kawę. Bardzo szybko "wybaczyłam" jej, że jest nie tylko obrzydliwie młodsza, ale też, że bezwstydnie wygląda na jeszcze młodszą. No gdyby miała dwa kucyki, to spokojnie mogłaby śmigać do liceum. Ograniczał nas czasowo rozkład jazdy, bo Sunsette musiała się do niego dostosować, więc zamiast zaplanowanej naprędce wspólnej przejażdżki do IKEA musiałyśmy się zadowolić przechadzką po galerii, ale oczywiście szlakiem sklepów z wyposażeniem wnętrz. To był bardzo przyjemny rodzaj galerianctwa i oczywiście owocny, bo nie obyło się bez zakupów. Ja uległam czarowi pięknego lampionu ze słoika, zwłaszcza, że kosztował grosze. Powzdychałyśmy razem do kilku rzeczy, które powalały urodą, ale też niestety ceną. No i oczywiście gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy ... o blogach i blogowaniu, o szyciu i dekupażu, o pracy, o domu, o życiu i o Damianie, no o wszystkim po prostu. Było naprawdę wspaniale i tak... normalnie.
Niestety w końcu trzeba się było pożegnać, ale obiecałyśmy sobie powtórkę. Na odchodnym dostałam cudowny prezent, którym chwalę się oczywiście, bo jest czym.
Zdjęcia niestety nie oddają cudnej miękkości tej tkaniny. Serducho wisi już na swoim miejscu, ale tam było totalnie niefotogeniczne, więc pozuje do zdjęć rozłożone jak Pamela A. na okładce Playboya :))) A ja przechodząc obok niego, kiedy już wisi na swoim miejscu, nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem ( i tu znowu skojarzenie z Pamelą się nasuwa).
Niedziela - też była fajna, ale już nie będę nikogo męczyć jej opisem. I tak zmajstrowałam długaśny post.
Na pożegnanie pokażę tylko jak ostatnio wygląda moje miejsce pracy.
Luna ma w nosie prośby i przekładanie w inne miejsca. Tam jej dobrze i tam wraca z uporem maniaka. A ja dokonuję gimnastycznych cudów, żeby coś zapisać nie wkładając jej ołówka do oka.
Miłego wieczoru.