Tak się poukładało, że zostałam na kilka dni sama w domu. Pierwszy raz od ... w ogóle pierwszy raz od kiedy pamiętam.
Gdy już wiedziałam, że czeka mnie ta kilkudniowa samotność to nawet się cieszyłam na myśl o pewnego rodzaju wolności. Rozplanowałam sobie każdy dzień, a zwłaszcza weekend, bo w dni powszednie to wiadomo, praca, zajęcia dodatkowe według stałego rozkładu i na improwizację nie zostaje zbyt wiele czasu. Ale weekend postanowiłam wycisnąć do ostatniej sekundy i wykorzystać w stu procentach na to, na co czasu brak, gdy trzeba dostosowywać się do planów reszty domowników. Miałam robić tylko to, co chcę i lubię. Obejrzeć polecone już dawno filmy, troszkę pomalować, wybrać się na giełdę staroci...
No to zaczęłam w piątkowy wieczór. Ambitnie zaczęłam od ... porządków oczywiście. Posprzątałam całą chałupę od strychu po garaż. Szorowałam, pucowałam, kursowałam z odkurzaczem, mopem, ścierką i całą baterią chemikaliów z góry na dół i z powrotem. Chwilę wytchnienia zapewnił mi sąsiad, który wpadł z pytaniem, czy nic mi nie potrzeba (Małż przed wyjazdem zadbał, by jakieś męskie, pomocne ramię było w pobliżu), wypiliśmy sobie po filiżance czystka i potem znowu wróciłam do mojego tańca na miotle.
Nie wiem, czy tylko ja mam taką przypadłość, ale nie potrafię odpoczywać, kiedy w zlewie widzę nieumyte naczynia, na półkach kurz a na podłodze ślady po mokrych butach. Choćbym nie wiem jak padnięta przyszła w piątek z pracy muszę to ogarnąć. Próbowałam kilka razy zignorować tę potrzebę, zagłuszyć ją w sobie, udawać, że mój psychiczny komfort nie potrzebuję tego porządku, ale nic z tego. Pani Poukładana, której resztki jeszcze we mnie pozostały daje mi w piątkowy wieczór kopniaka w tyłek i zagania do ściery.
A dzisiaj ( chociaż powinnam napisać, wczoraj, bo już jest przecież niedziela, ale skoro się jeszcze nie położyłam, to dla mnie wciąż trwa sobota, więc jednak pozostanę przy "dzisiaj"), no więc dzisiaj przekonałam się, że bez względu na to, czy się spędza sobotę na tradycyjnych rytuałach i zajęciach rodzinnych, czy ma się ją do własnej dyspozycji, to jest ona tak samo za krótka i tak samo za szybko mija. Może byłoby inaczej, gdybym przesnuła się przez tę sobotę w szlafroku. Ale oczywiście ja, zamiast się rano powylegiwać z książką pod ciepłą kołdrą to sobie wymyśliłam, że skoczę szybciutko do pobliskiego centrum handlowego (od kiedy chodzę na zajęcia plastyczne, to mi słowo "galeria" jakoś do tego przybytku nie pasuje). Bez zbędnego łażenia, tylko dwa sklepy z butami, bo mi w moich ulubionych trzewikach podeszwa pękła na pół a tu przecież jeszcze szmat zimy przed nami. W pamięci miałam z ostatniego pobytu w tych sklepach, że akurat czarnych butów, za kostkę, na niemal płaskim obcasie jest mnóstwo, więc wiedziałam, że raz dwa załatwię sprawę a potem już laba i nicnierobienie. O naiwności ludzka! Butów rzeczywiście zatrzęsienie, czarnych większość, ale fasony niestety nie takie. Albo wysokie obcasy, nijak nie nadające się do codziennego biegania, albo jakieś takie patologi estetyczne. A jak już znalazłam idealny fason, to oczywiście nie było mojego rozmiaru. No to pomyślałam, skoro już jestem na mieście, to skoczę do drugiego centrum, może tam będzie mój rozmiar. Skoczyłam. Nie tylko nie było rozmiaru, ale i tego modelu nie było. No to żeby mnie frustracja nie dopadła, zajrzałam do dwóch sklepów z ciuchami i bardzo dobrze, bo akurat w obu wypatrzyłam fajne kiecki za śmieszne pieniądze, co jest wydarzeniem na miarę co najmniej czwórki w totka, bo ostatnio coraz trudniej jest mi znaleźć coś ładnego na mój wielki tyłek. A kiedy już się "obkupiłam" to stwierdziłam, że skoro już jestem tak blisko szwedzkiego sklepu na I. to sobie jeszcze tam wpadnę na obiadek a przy okazji zerknę na stoliki kawowe.
Tydzień temu dopadła mnie straszliwa potrzeba zmiany w naszym salonie. Z braku czasu i możliwości "uciszyłam" ją zamieniając ustawienie kanapy i fotela. Niby tylko taki retusz, ale już zrobiło się jakoś inaczej, śmiem twierdzić, że ładniej i tylko stary stolik-półka jakoś przestał do nowego ustawienia pasować. Aż się prosiło o coś mniejszego, lżejszego, może nawet okrągłego. No to pojechałam do sklepu na I. i ... i nic. Dokładnie jak z butami. Jak był ładny stolik, to tylko czarny lub biały, jak był w kolorze naturalnego drewna, to kwadratowy albo wielki. Albo za wysoki, albo za niski, albo zbyt tandetny, albo zbyt drogi. Wyszłam z niczym, ale pomyślałam, że skoro już jestem na mieście i skoro mam czas, bo przecież w domu nikt nie czeka, to skoczę do innego sklepu meblowego, może tam coś znajdę. No to pojechałam. Tam było jeszcze gorzej. Albo paździerz, albo ceny z kosmosu. Niedaleko i na dodatek w drodze do domu był jednak jeszcze jeden sklep.
No więc skoro mam czas i skoro nikt w domu nie czeka ... Zanosiło się na powtórkę z rozrywki, dziesiątki stolików, szkło, marmur, plastik, paździerz. I kiedy już dałam za wygraną i zawróciłam ku drzwiom wyjściowym znalazłam stolik marzeń. Aż usiadłam z wrażenia na kanapie, której towarzyszył. Bo to i kształt wymarzony i drewno i na metalowym stelażu i cena ludzka i do tego jeszcze do złożenia, żebym mogła go od razu zabrać moim mikroskopijnym autkiem.
No to zabrałam, zawiozłam, złożyłam, stary rozmontowałam i wyniosłam, nowy wstawiłam i bardzo mi się obecna wersja kąta wypoczynkowego podoba. Jest więcej miejsca, łatwiej przejść do kanapy, zdecydowanie lżej to optycznie wygląda. Teraz pozostaje mi tylko czekać na reakcję pozostałych domowników. Mam nadzieję, że niespodzianka będzie miła. Ponieważ jestem pewna, że moja rodzinka nie zajrzy przed powrotem na mój blog mogę spokojnie pochwalić się Wam nowym nabytkiem. Zdjęcie robione telefonem, więc marne, ale widać różnicę między wersją "przed" a "po".

A teraz idę spać, zanim mnie świt zastanie.
Dobranoc.