Z chwilą nadejścia kalendarzowej jesieni nie opuszcza mnie myśl, że oto przede mną pół roku chodzenia w grubych butach, opatulania się swetrzyskami, owijania szalikami, wpadania do domu z czerwonym od zimna nosem i dopadania pierwszego lepszego źródła ciepła - kominka, kaloryfera, kubka kakao. Nie będę specjalnie oryginalna, gdy przyznam się, że nienawidzę wiatru. Deszcz jest do zniesienia - parasol, kalosze i można nawet wyjść na spacer. O ile nie wieje. Bo wtedy deszcz zacina z boku, wywija parasol na wszystkie strony i zamiast maszerować dziarsko i cieszyć się świeżym powietrzem walczy człowiek z powykręcanymi drutami kuląc się w poszukiwaniu "zawietrznej". No nie lubię! Nienawidzę wycia wiatru. Nie wiem, czy to jakaś ukryta w podświadomości trauma z dzieciństwa, czy inny czort... Nie lubię, źle mi z tym i uciekam jak najszybciej pod dach. A ostatnio tak właśnie wiało u nas wieczorami. Po mroźnych i mglistych porankach przychodził całkiem sympatyczny "babio-letni" dzień, ale wieczorami - prawdziwe wyścigi w powietrzu. Brrrr! Gdyby to było możliwe, przespałabym ten czas jak niedźwiedzie i obudziła się dopiero pierwszego dnia wiosny. Niestety, nie ma tak dobrze :(( Nie moszczę sobie legowiska i nie obrastam w tłuszczyk (chociaż... cholerka ... a jednak!), za to szykuję sobie maleńkie ździebełka ciepełka którymi zamierzam się muskać przez najbliższe miesiące.
Najpierw coś dla ciała. Wspominałam już, że zamierzam przypomnieć sobie starą umiejętność i znowu coś sobie wydziergać na drutach i szydełkiem. Nakupiłam drutów, włóczek, robiłam, prułam, zmieniałam koncepcje aż w końcu... ta dam!!!! Machnęłam swoje pierwsze mitenki :)))



Zaczęłam ostrożnie, mała rzecz prostym ściegiem. Ale okazało się, że z drutami jest jak z jazdą na rowerze - tego się nie zapomina, więc nawet kciuk poszedł mi gładko i wyszedł we właściwym miejscu. Z rozpędu zrobiłam drugą parę i trzecią, którą jednak w trakcie przerobiłam na ... poszewkę na poduchę.
Tu zielone mitenki już jako poszewka zaś czerwone jeszcze w trakcie produkcji ...Teraz do czerwonych dorabiam długaśny szalik, który mam nadzieję skończyć przed pierwszym śniegiem :)))) Oczywiście pochwalę się jak skończę.
A co dla domu ? Oczywiście świeczniki. Jesienne i zimowe wieczory nie mogą się obyć bez światła świec. Dlatego mam ich mnóstwo w latarenkach i świecznikach przeróżnych. Ostatnio niemal hurtem machnęłam kilka. Motywy nie całkiem jesienne, raczej przekornie coś w rodzaju "wspomnienia lata", ale tak mi właśnie pod koniec września w duszy grało. Oto one ...





A na koniec zostawiłam sobie jeszcze ciepełko dla duszy. Są nim Wasze odwiedziny na moim blogu, ciepłe słowa, które zostawiacie w komentarzach. Bardzo za nie dziękuję i proszę o jeszcze. Świadomość, że jest ktoś, kto chce tu zajrzeć i do tego jeszcze zaklikać grzeje mnie bardzo nie tylko o tej porze roku. Szczególnie zaś dziękuję za wyróżnienia, które ostatnio dostałam. Wiem, wiem, przyłączyłam się swego czasu do akcji "nie, dziękuję", ale wówczas przyznawanie wyróżnień zamieniło się w kłopotliwy łańcuszek. Nadal uważam, że komentarze są najlepszym wyróżnieniem, ale przecież nie będę wiśnia i nie odrzucę prezentu jaki dostałam od dziewczyn z sympatii do mnie i mojego bloga. Dlatego z serca dziękuję
Marinie i
Ivci a Was zapraszam na Ich blogi, naprawdę warto. Mam nadzieję, że dziewczyny wybaczą mi, że nie przekażę wyróżnień imiennie kolejnym osobom. To jest właśnie najtrudniejsze, wybrać dziesięć, gdy lubi się i odwiedza kilkadziesiąt blogów. Wszystkie są inspirujące, więc wszystkim przekazuję te urocze znaczki.


* - tytuł dzisiejszego postu ściągnęłam od Jonasza Kofty, z wiersza, który w całości można sobie przeczytać TU albo posłuchać TU.