piątek, 29 stycznia 2010

Magnolie ...



Kiedy nam dzieci posiwieją, kiedy nas już nie stanie
przecież nieważny będzie napis i magnolii metr wyżej kołysanie,
i moje suknie i twoje dłonie, jesień ani zima,
a jednak kocham, huśtam dzieci i magnolii nie przeklinam.

Ścieżki tak szybko zarastają. Na wizyty nie liczę.
Mylą się drzewa, mylą ule, groby, domy, ulice,
mylą twe oczy. Dzieci kłamią, żeby z nami wytrzymać,
a jednak kocham, huśtam dzieci i magnolii nie przeklinam.

Mijają deszcze, twarze, lata w bladoszarej przestrzeni.
Zdzieramy płyty, buty, kartki z kalendarza znużeni.
Twarz zakurzona czasem przetrze pocałunek, smak wina,
a jednak kocham, huśtam dzieci i magnolii nie przeklinam.

I choć za blada, czule głaszczę swoje suknie, twe ręce
za to, że nigdy nie prosiłam o nic i o nic więcej,
za to, że trwało... Gdy nie stanie wiatru, co mnie trzymał,
kołysz drzewem, huśtaj dzieci i mnie nie przeklinaj.


"Magnolie" Basia Stępniak-Wilk z płyty "O obrotach"



środa, 27 stycznia 2010

Bratki, bławatki ...


Bratki, bławatki pasą urodę.
jaśminu płatki spadły na głowę mi.
A wianek z nich tak jak koronę
Na głowie noszę i do twarzy mi

Ach, jaki piękny dzień!

Na ławki tronie spoczywam błogo
W drzewa koronie jestem królową.
Choć świat jest zły
W moim ogrodzie może co dzień dobrze być

Ach, jaki piękny dzień!

I ciągle mówią nam,
że nie wolno chwalić dnia
przed zachodem słońca.
I choć w zenicie jest mogę chwalić go

I tak mam piękne dni i nie na złość tym,
którzy zazdrość niosą w sercach
lecz by nie ranić ich już więcej moim szczęściem
cicho powiem
Ach, jaki piękny dzień!

słowa: Kayah
muzyka Victor Davies

To Maryla Rodowicz z płyty "Jest cudnie". Polecam tym, którzy Ją lubią, ale też, a może zwłaszcza tym, których Jej dotychczasowy wizerunek zniechęcał. Wierzcie mi, to nie jest Maryla biesiadna, ani ta trochę kiczowata. Na tej płycie jest liryczna i nastrojowa. A teksty... mmm miód!


Zauważyłam, że z moim pisaniem tu, na blogu jest tak jak z moim decou-. Coś tam mi się roi po głowie, próbuję to zebrać w całość. Wynajduję fajny motyw na serwetce (zdjęcia), wymyślam do niego tło (tekst) a kiedy siadam z kubkiem kawy, żeby połączyć jedno z drugim okazuje się, że do wybranego wzorku wymyślone tło nie pasuje. Wypijam kolejny łyk... i już mam, zupełnie nowy pomysł, nowy tekst, jakże inny od tego pierwotnego.

Tak było dzisiaj.

Miał powstać tekst o przedmiotach, którym dałam nowe życie. Historia dwóch stołeczków, które po remontowej zawierusze, popaprane wszystkim co możliwe, brudne i popękane miały wylądować na śmietniku. Kiedy jednak przygotowywałam zdjęcia, spojrzałam na wianki z bratków, przypomniałam sobie tę piosenkę. I pomyślałam, że świetnie pasują do naszego zaklinania wiosny.

"Bratki, bławatki..."






P.S. Moje krokusiki pokazały dziś pączki. Czuję, że jutro już rozwiną pełnię fioletu :)))

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Zaklinamy ...


Z prawdziwą radością i z całą energią jaką mam przy poniedziałku przyłączam się do ogłoszonego przez Ikę zaklinania wiosny. Może to lekko trąci naiwnością (zwłaszcza jak się spojrzy na zaokienny termometr) a może troszkę wiedźmą (kto czytał "Dom nad rozlewiskiem" pamięta pewnie jak Kaśka wieszała na gałązkach paski kolorowej bibułki, żeby przywołać wiosnę), ale mi to nie przeszkadza i zaczynam swoje czary.

Mam tylko dwie roślinki, bo dalej niż do okolicznych spożywczych się ostatnio nie wypuszczam, ale mam nadzieję, że te dwie malizny niedługo nie tylko zielenią, ale i kolorkiem oczy nasze cieszyć będą.


Żonkile włożyłam do sosjerki od mojego ulubionego ( i jedynego) serwisu. Oczywiście z całą premedytacją i bezwstydnie ściągnęłam ten pomysł od Małgosi (Ona ma duuuuuuużo ładniej).



Miniaturowe krokusiki to maleńkie pocieszenie po sobotniej przygodzie z wodą. Idealnie zmieściły się w najmniejszej osłonce jaką mam w domu i stoją na moim biurku obok komputera i ukochanych szmateksowych miśków. Na potrzeby sesji zdjęciowej wędrowały po całym pokoju, bo miśki chcę Wam kiedyś pokazać w tylko im poświęconym poście.


No a teraz nie pozostaje mi nic innego jak podlewać te dwa zwiastuny i czekać na WIOSNĘ :)) Pozdrawiam Was cieplutko.

P.S. Przed chwilą zadzwonił sąsiad. Tej nocy u nich zamarzły rury. Ciekawe, że tak nas pojedynczo wybiera to zimowa rosyjska ruletka . Nie, żebym od razu chciała solidarnie się przyłączyć, ale dziwne, prawda?

niedziela, 24 stycznia 2010

1:0 dla zimy ...

No to mam za swoje! Opowiadam na prawo i lewo jak to nie znoszę zimy, jak to mi tęskno za wiosną. Lusterka kwieciście ozdabiam, żonkile i prymulki rozmaite znoszę do domu. No i mam. Zima postanowiła pokazać mi, że nie będzie tolerowała kręcenia nosem, obgadywania za plecami i cebulowej dywersji. Wczoraj rano odkręciliśmy wodę, zaburczało, zapluło kroplami i ... kicha. Wody niet! A taka miała być fajna sobota! Zaplanowane pranie i sprzątanie, umówmy się odpuściłam bez żalu, ale ... no właśnie. Wody w czajniku starczyło na jedną kawę. Cud, że zupę zaczęłam gotować już w piątek. Ale po wodę na makaron do niej śmigałam z garnkiem do sąsiadów. Kursowałam kilka razy z garnkami, czajnikiem i wiadrem, bo tak się złożyło szczęśliwie, że rury zamarzły tylko nam. U sąsiadów woda leciała bezwstydnie, ale Oni lubią zimę, to i ona lubi Ich. No dobrze, nie Ich wina. Fajni są ci nasi sąsiedzi, nawet prysznic zaproponowali, bo my, sieroty, nawet zębów... ech!
Ponieważ to nie było nasze pierwsze zamarznięcie w tym domu, wiedzieliśmy, gdzie szukać źródła sabotażu - rury w garażu, tam jest najzimniej niestety. Małż włączył farelkę i kawałek po kawałku nagrzewał rury nasłuchując, czy coś w nich bulgocze. Czekaliśmy. Z domu wyjść nie mogliśmy, bo gdyby to nagle odmarzło a rura okazałaby się pęknięta, to potop murowany. Kwitliśmy tak do wieczora urozmaicając sobie czas topieniem na kuchence śniegu. Nie, nie do picia, póki co do toalety :))). Kiedy już rozgrzaliśmy wszystkie odcinki rury idące "po wierzchu" a kran nadal był pusty Małż ogłosił radosną nowinę - będziemy kuć ściany i szukać dalej. FANTASTYCZNIE!! Był już wieczór, zapowiadało się -25 stopni w nocy i roboty ręczne na rozgrzewkę. Kiedy już zbieraliśmy się, żeby pojechać do pobliskiego "Liroja" po młoty i inne narzędzia łamiąco-kruszące Małż usłyszał delikatny bulgot w sąsiadującej z garażem pralni i wpadł na szalony, ale jak się potem okazało genialny plan. Włączymy pralkę na jakiś krótki program płukania, pralka pociągnie wodę i jak będziemy mieli szczęście, to siła ssania pralki pociągnie też ten lód, który gdzieś tam w rurach , na zakrętach nie chciał się roztopić. Jak się nie uda, to trudno. Ale na szczęście się udało. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się cieszyliśmy, kiedy z kranów popłynął mocny strumień wody.

Był jeden plus tej całej sytuacji. Ponieważ mnie uziemiło w domu i musiałam ograniczyć swoją aktywność do czynności nie brudzących, to siedziałam sobie z ogromną przyjemnością na waszych blogach. Naczytałam i naoglądałam się tylu śliczności i na zakończenie tego pechowego dnia zapisałam się na słodkie candy u Ivonn z "Mój świat".



A, i jeszcze jedno. Nie cierpię zimy i nie zamierzam tego ukrywać!

piątek, 22 stycznia 2010

Trwaj chwilo, trwaj ...



Bardzo lubię piątkowe wieczory.
Zapewne nie jestem w tym odosobniona, bo jak nie lubić dnia, który zamyka tydzień pracy, szkoły, stresów mniejszych lub większych, spraw do załatwienia. Dnia, który już po południu otwiera przed nami cudowny wynalazek zwany weekendem. Przed nami dwa wolne dni, które możemy zagospodarować po swojemu i dla siebie. Zapominamy o pracy o terminach, telefonach, niczego nie planujemy, nie ustalamy z zegarkiem w ręku. ODPOCZYWAMY. :)))

Dla mnie piątkowy wieczór, to niemal rytuał. Rodzina wie i wspaniałomyślnie aprobuje fakt, że żona i mama potrzebuję tych kilku godzin tylko dla siebie. Malutka grzecznie idzie spać, panowie znajdują sobie jakiś męski film a ja nalewam sobie lampkę czerwonego wina, włączam listę przebojów Marka Niedźwieckiego i zasiadam do komputera. Przeglądam ulubione strony w necie, GGadam sobie ze znajomymi, odpisuję na listy. Czasem trwa to jedną lampkę wina, czasem potrafię zasiedzieć się do późna. Czasem są to luźne pogaduszki z kilkoma osobami na raz o wszystkim i o niczym a czasem długa i piękna rozmowa z przyjaciółką niemal do świtu. Nic na siłę. Bez planu.

Dzisiaj też jest piątek, jest ciepły głos Marka Niedźwieckiego, jest wytrawne chilijskie...
Miałam napisać coś o babciach i dziadkach albo pokazać coś nowego z moich decu-wytworków, ale przecież jeszcze zdążę... dziś jest piątkowy wieczór... dziś nic nie muszę.

A dla Was, ode mnie piosenka, która tak bardzo pasuje do mojego piątkowego nastroju:


środa, 20 stycznia 2010

Lusterkowo...




Tak się składa, że większość moich dekupażowych "popełnień" to lusterka. Lubię je ozdabiać, bo na dość sporej, płaskiej powierzchni mogę wykorzystać nie tylko drobne motywy, ale też te większe, które na wizytownikach, podkładkach czy bransoletkach po prostu się nie mieszczą. Mogę też sobie bardziej zamaszyście machnąć pędzlem :)) Niektóre pomysły układają mi się w głowie już zanim zacznę pracę. Wtedy szast, prast i w ciągu popołudnia mam gotowe nowe lusterko. Najczęściej jednak sama nie wiem jakie lusterko zrobię. Bejca...fajny odcień, zostawiam... za ciemna, rzucam kolor... pierwszy, drugi, kolejne... wciąż jest coś nie tak. Potem wzór... ten wycięty wcześniej okazuje się zupełnie nie pasować do wykombinowanego tła... szukam innego... przykładam, przekładam, czasem odkładam ... na godzinę, na dzień, albo kilka, żeby zapomnieć, odświeżyć głowę. Znacie to?
Kiedy już wszystko poskładam w całość cieszę się jak dziecko. A kiedy podoba się komuś jeszcze, to już jest pełnia szczęścia.
Ale spokojnie, po kilku dniach wraca mi rozum i mogę już
całkiem krytycznie patrzeć na to, co zrobiłam. A wtedy podoba mi się już tylko to, co jeszcze przede mną :)))

.....................................................................


To lustereczko skończyłam dziś rano. Na zdjęciu niestety nie widać, że blady fiolet tła jest złożony z wcieranych suchym pędzlem warstw różowej, błękitnej i zielonej. Spróbowałam też cieniowania, ale z tym radzę sobie niestety kiepsko :((

.....................................................................




Tak piękny odcień dała na sośnie bejca w odcieniu palisandru, że postanowiłam zostawić takie tło a na nim umieścić dwa rafaelowskie amorki. Wyglądały ślicznie zanim ich nie przykleiłam ... zupełnie wtopiły się w tło. Szybkie zdarcie niestety pozostawiło ślady. Stąd pomysł na białe spękania - trzeba było to ukryć. No i moje ulubione róże, dość oklepany wzór, ale mam do niego słabość.

.....................................................................




A to lusterko już zamówiła mama pewnej pięciolatki do jej pokoiku, wymalowanego zgodnie z życzeniem właścicielki na kolor koktajlu malinowego.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Na całej połaci...


Wspominałam już, że nie lubię zimy?

Wiem, wiem, całkiem niedawno nawet :))) Nie będę się powtarzać, mam świadomość, że jestem w mniejszości. Nawet w domu, bo cała moja trójeczka nic przeciwko zimie nie ma, wręcz przeciwnie. Z śniegiem tęsknili, wypatrywali go już od listopada i kiedy wreszcie pojawił się w ilości hurtowej korzystają ile się tylko da. Synio śmiga na desce, Ola póki co na sankach, ale od kiedy brat dał jej spróbować, to odgraża się, że następnym razem ona MUSI wypożyczyć deskę. Małż woli narty i jak mu się uda wygospodarować czas na stoku (czytaj. jak Ola ma dość zjeżdżania) to śmignie czasem z górki. Ja towarzyszę im w tych wyprawach z rzadka. Miałam kilka razy ambitne zrywy i nawet z deską przyczepioną do butów wykonałam kilka zjazdów (jeżeli zjazdem nazwiemy coś, co polegało głównie na wstawaniu i przewracaniu się). Było zabawnie, szczególnie dla patrzących na to z boku, ale ochoty na dalszy ciąg jakoś nie nabrałam. Nic na siłę.
Czasem jednak daję się wyciągnąć rodzince na taki kilkugodzinny wyjazd. Oni biorą sprzęt, ja termos z herbatą i książkę. Wczoraj też tak było i chociaż zmarzłam okrutnie, bo jedyna na tym stoku knajpa była akurat zamknięta i siedziałam dwie godziny w aucie, to widoki miałam nieziemskie. Coś nagłego musiało się stać z temperaturą, bo drzewa w okolicy stoku były pokryte grubą warstwą szadzi. Niektóre, pod ciężarem lodu przyginały się aż do ziemi, wiele się połamało. Nie mieliśmy ze sobą aparatu, zrobiliśmy tylko kilka zdjęć komórką, a i to w ruchu, bo na wąskiej drodze dojazdowej było sporo aut i żadnych szans na kontemplowanie widoczków. Szkoda, bo z bliska wyglądało to naprawdę bajkowo.




Śnieg.
Mówi -
-Padam

Tak! - padam
Nawet-napadam
Ale to po to-mówi śnieg
Byś znowu gdzieś
Ty nie biegł
No i sam przyznasz - ładnie?
A napadałem
To lżej upadniesz
Gdybyś wymyślił
Że jednak będziesz biegł
Tak mówi
Kiedy pada
Śnieg

Andrzej Poniedzielski

sobota, 16 stycznia 2010

Imbirowo...cynamonowo...



Wiele z nas zapytanych, co jest najlepsze na długie zimowe wieczory odpowie, że herbata. Gorąca, aromatyczna; rozgrzewa nas szybciutko, gdy zmarznięte wracamy do domu. Czarna, zielona albo owocowa... z cukrem, gorzka, z cytryną czy z sokiem, każdy pije, jaką lubi. W kubku, w filiżance, w szklance... pijemy w fotelu z podciągniętymi pod brodę nogami, albo na krześle nad krzyżówką... szybko, żeby czuć gorąco przemieszczające się błogo po całym ciele, albo powoli, delektując się każdym łykiem.

"Dopóki Ciebie, Ciebie nam pić

Póty jak w niebie, jak w niebie nam żyć

Herbatko, Herbatko..."

śpiewali Starsi Panowie

Moje ostatnie odkrycie, to herbata z sokiem imbirowym. Nie przepadam za herbatą z sokiem, ale gdy kiedyś, niechcący pomyliłam macdonaldowe kubki i zamiast swojego cappuccino upiłam łyk herbaty Małża, wiedziałam, że od dziś, ta i żadna inna! Niestety nigdzie nie było takiego syropu. W końcu znaleźliśmy go w Macro, ale jak to w tym sklepie, sprzedawano go jedynie w trzylitrowych kanistrach. Za dużo jak na nas dwoje :((( Ostatnio jednak, pobliski spożywczy mocno rozszerzył ofertę i obok tradycyjnych już soków malinowych i truskawkowych pojawiły się takie "egzotyczne" jak miętowy, colowy i ku naszej ogromnej radości IMBIROWY. Oczywiście kupiliśmy natychmiast i choć kosztuje dwa razy tyle co tradycyjne, to stał się numerem jeden w naszej kuchni. Smakuje i Małżowi, który "tylko malinowy" i mnie, choć nigdy nie lubiłam słodkiej herbaty.
A do tego jest nasz, polski, produkowany przez Herbapol, o czym wspominam nawiązując do ostatniego postu Asi z Green Canoe i przyłączając się całym sercem do Jej akcji :
"Kupuj polskie"



czwartek, 14 stycznia 2010

Vicky Cristina Barcelona



Już pisząc tytuł tego postu (posta?.. cholercia jakoś nie mogę się zdecydować) miałam w głowie melodię... Bo od muzyki wszystko się zaczęło, kiedy to w moim ukochanym rmf classic (nie reklamuję, ale gorąco polecam) usłyszałam piosenkę, która mnie zahipnotyzowała. A że jechałam akurat autem, a mój odtwarzacz nie pokazuje kto i co dla mnie śpiewa musiałam tylko zapamiętać godzinę i w domku, na stronie internetowej radia sprawdzić, co to było. A było to właśnie to:




Wygooglałam sobie tytuł, odpaliłam YouTube i posłuchałam tym razem w wersji z "obrazkami". Potem jeszcze jeden fragmencik muzyczny, potem drugi, już taki bardziej obrazkowy i już wiedziałam - muszę koniecznie zobaczyć ten film! No i zanim zdążyłam posprawdzać w Empikach i takich tam, czy jest i za ile (bo w kinach to już go dawno nie grają), to ta-dam! niespodzianka!


No właśnie, żeby nie było... to też nie jest reklama. "Twój Styl" kupuję od początku. Regularnie, miesiąc w miesiąc. On się zmienia, ja się zmieniam i tak trwamy razem już 20 lat. No i właśnie wczoraj robię zakupy, rzut oka na półkę z prasą ( obiecałam sobie w tym roku kupować mniej "kolorowych", ale z niektórych nie zrezygnuję, choćbym miała codziennie pasztetową wcinać), lutowy numer TS z jakimś filmem ... podchodzę bliżej... kurcze blade... no!, po 20 latach znajomości, to i gazeta wie co lubię ;)) Ale żeby tak trafić! Szczęściara ze mnie. Oczywiście siup do koszyka i pędem do domu. Sesja zdjęciowa do blogu (tak, tak, człowiek nabiera nawyków) i już można się rozkoszować... Polecam Wam dziewczyny, z różnych powodów, bo Woody Allen, bo fajna historia, bo muzyka z klimatem, bo Javier Bardem. Nawet dla Waszych Panów ekstra bonus w postaci dwóch przecudnej urody aktorek - Penelope Cruz dla amatorów ognistych brunetek i Scarlett Johansson dla tych, którzy wolą delikatne blondynki.

Kogo skusiłam i obejrzał ten film, niech mi koniecznie napisze czy się podobało. :)

I jeszcze jedna prośba. Poradźcie mi, proszę, co zrobić, żeby zamiast tego paskudnego linku do YouTube pokazał się od razu ekranik z filmikiem. Na wielu blogach to widziałam, więc jest to możliwe, niestety mimo kilku prób, nie zdołałam tego rozgryźć. Buziaki :)

16.01.2010 godz. 20:25 - gdy pisałam powyższe zdanie dwa dni temu zamiast filmiku z YouTube był tylko link do niego. Dzięki Izie z Apandana.blox , która odpowiedziała na moją prośbę mam to co chciałam :)
Dziękuje Ci Izuniu bardzo i pozdrawiam cieplutko.



środa, 13 stycznia 2010

Wyróżnienia, oj nie zasłużyłam ...




Kilka dni temu Jolanna z "między ziemią a niebem" sprawiła mi wielką niespodziankę i podarowała dwa wyróżnienia. Szczerze powiem, wcale na nie nie zasłużyłam. Mój blog, to ledwie kilkutygodniowe niemowlę, nawet nie raczkuje :)) Nie mam wprawy w robieniu zdjęć a i moja radosna twórczość rękodzielnicza blednie przy Waszych cudnościach. Ale nie będę ściemniać... miło mi się zrobiło bardzo, bo chociaż traktuję to pisanie raczej jako rodzaj nowoczesnego pamiętnika, to fajnie jest gdy ktoś prócz mnie też chce tu zaglądać, czasem zostawić komentarz. Dlatego dziękuję Ci Joleńko za te prezenty bardzo.

Zgodnie z zasadami przekazuję je dalej. Osoby, które chcę obdarować mają już wiele wyróżnień, ale proszę, żeby przyjęły te jako dowód namacalny mojego zachwytu ich blogami. Oczywiście najsprawiedliwiej byłoby przyznać je wszystkim, których odwiedzam stale.

Skoro jednak trzeba wybrać, niech idą do:



...za całokształt, za piękne blogi, wspaniałe zdjęcia i ciepłe teksty, za to, że zauważyły mnie i ciepło przyjęły, za pomoc w walce z oporna materią.

Dziękuję Wam dziewczyny!



A żeby nie było, że tak całkiem leń mnie ogarnął, to pokażę Wam lusterko, jakie wczoraj ozdobiłam naprędce. W Waszych blogach zaczynają już pojawiać się pierwsze cebulowe roślinki. Ja zanim potuptam do kwiaciarni nacieszę oczy bukiecikami konwalii i niezapominajek





poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zima :( ...



Jak to jest, że na cztery przydzielone nam pory roku zima zagarnęła pół roku? Wiosna z latem i jesienią, ściśnięte w sześciu miesiącach mijają tak szybko, że ani się obejrzymy, nacieszymy a już kolejna zima stuka nam październikowym chłodem do okien.

Nie lubię zimy...


Najchętniej przespałabym ją jak niedźwiedź albo , co wydaje mi się przyjemniejszym rozwiązaniem, zamieszkałabym na te kilka miesięcy w jakimś ciepłym miejscu. Nie muszą być od razu tropiki, gorąca też nie lubię, ale jakieś takie umiarkowane klimaty... Portugalia na przykład. Mmmm... No tak...pomarzyć można. Niestety póki co pozostaje mi wersja trzecia - zacisnąć zęby i z godnością przeczekać do marca. No to zaciskam... szczególnie za kierownicą. Kierowca ze mnie młody ( znaczy stary, ale świeży;), więc nie oszukujmy się, marny. Zeszłej zimy zaliczyłam mało ciekawą przygodę, po której została mi trauma. Nie ma się co oszukiwać, jadę, bo lęki trzeba przełamywać, ale spięta jestem jak diabli. No i nici z przyjemności.


Nie lubię zimy...


Sporty zimowe, jakoś mnie nie kuszą. Jedyny, jaki uprawiam z prawdziwą przyjemnością, to odśnieżanie. Serio! Jak się tak namacham łopatą przez godzinę, potem obejmę wzrokiem efekty tego machania, to mi tak skacze poziom endorfin, że zapominam nawet o tym, że ...


Nie lubię zimy...


Ale jest jeden powód, dla którego wybaczam jej tę kalendarzową zaborczość. Kominek! Tylko zimą możemy cieszyć się jego ciepłem. Fotel przy kominku, ciepły koc i herbata z sokiem imbirowym... tak, w takiej scenerii zapominam o tym, że...








Nie lubię zimy :)

czwartek, 7 stycznia 2010

Zaniechałam...

Lubicie zakupy? Ja różnie. Nie przepadam za tymi codziennymi, spożywczo-chemicznymi. No bo to nuda, chociaż czasem baczne wgapianie się w półki przynosi niespodzianki w postaci zupełnie niepotrzebnego (bo jabłka mogę sobie sama uprażyć) przecieru jabłkowego z cynamonem, który w słoiczku o cudnym kształcie, z jutową szmatką zawiniętą sznurkiem wokół zakrętki był absolutnym dziełem sztuki. Za marne 5 zł stałam się właścicielką całkiem pysznego dżemiku i słoiczka, który już niedługo stanie się przecudnej urody ogrodowym lampionem. Tylko drut muszę kupić, bo w garażowo strychowych zapasach nie znalazłam.

Takie zdobycze w okolicznym sklepiku nie zdarzają się jednak często.


Nie lubię też zakupów w stylu - "mamo, mam za ciasne buty do w-f, kup mi nowe." Buty jak wiadomo nie mogą być "jakiekolwiek", więc poszukiwanie ich to wyprawa do centrum handlowego (przy odrobinie szczęścia jedno wystarczy), bo tylko tam można w miarę szybko zaliczyć kilka sklepów. Oczywiście mierzenie kolejnej pary, która okazuje się: za ciasna, za szeroka, za brzydka, za kolorowa, za mało kolorowa, za bardzo "chłopakowa", za mało świecąca (tu można wymieniać w nieskończoność) ... skutecznie pozbawia mnie resztek cierpliwości oraz chęci odwiedzenia innych sklepów.


Nie lubię też zakupów "panicznych" pod tytułem: za dwa tygodnie wesele kuzynki MUSZĘ sobie kupić jakąś kieckę (buty, torebkę, kostium... niepotrzebne skreślić). Kończy się na tym że czas mija, kiecek fajnych nie ma ( jak nie szukałam, to głowę bym dała, że były) i rzeczywiście w ostatniej chwili, rzutem na taśmę kupuję JAKĄŚ. W domu okazuje się, że nie mam do niej dodatków, więc idę w starej dobrej małej czarnej a nowy nabytek ląduje na dnie szafy. Mam pojemne dno w szafie...

Najbardziej lubię zakupy zrobione niechcący, przy okazji. Kiedy odwiedzam sklepy bez specjalnego powodu zawsze znajdę coś fajnego. I nie ważne, czy to jest szmateks, drogeria czy sklep z wyposażeniem wnętrz. Niestety czasem dopadnie mnie pomroczność jakaś i cudo absolutne, przedmiocik jakby stworzony dla mnie czy naszego domu wypatrzę, podotykam nie szczędząc ochów! i achów! a potem... odłożę na miejsce i wyjdę. Wiadomo, nie można wszystkiego co nas zachwyci przytargać do domu ale są zakupy, których zaniechanie długo jeszcze dręczy.


Tak było z tą latarenką. Przed Bożym Narodzeniem przemierzałam sklepy w poszukiwaniu ostatnich prezentów świątecznych. W jednej z galerii handlowych na rozłożonym naprędce kiermaszu zobaczyłam JĄ. Stała sobie piękna wśród ceramicznych aniołków, skrzących brokatem bombek i złotych gwiazdek. Zupełnie prosta i skromna wśród tej kolorowej pstrokacizny; ścianki jak małe drewniane okienka i metalowy daszek. Domek z bajki! Nawet nie była droga, ale wydałam tego dnia już tyle, że po chwili wahania z dłuuuuuuuuugim ociąganiem odstawiłam ją na miejsce. Obeszłam stoisko raz jeszcze w kółko i czym prędzej uciekłam. Pocieszałam się, że przecież mam już tyle latarenek i świeczników, że tej bym na pewno nie miała gdzie postawić.


A potem, po świętach przeglądałam deccorię i w jednej z galerii zobaczyłam właśnie JĄ. Moją latarenkę! Ale mi się zrobiło żal, że jej wtedy nie kupiłam. Same zobaczcie, że jest czego żałować.




Dziękuję Makum, że pozwoliła mi użyć tego zdjęcia. Przy okazji zachęcam Was do obejrzenia Jej galerii w deccorii. Świetne wnętrza, niesamowity gust i coś, co mnie ujmuje szczególnie i sprawia, że z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy - fantastyczny styl pisania i ogromne poczucie humoru. Sprawdźcie same: tutaj


poniedziałek, 4 stycznia 2010

Dopieszczam...

Nie, nie, nie siebie :) Chociaż jak się głębiej nad tym zastanowić...
Korzystając z samotnego i dość luźnego przedpołudnia postanowiłam pobawić się znowu komputerem i rozgryźć kolejne zagadki blogowych ustawień. Przyznaję, że dotychczasowe tło, wybrane z oferty Bloggera zaczęło mnie już troszkę uwierać. Nie było złe, nie. W "moich" kolorach, stonowane, pasowało do mnie. Ale nie do końca. Brakowało mu fantazji, tego czegoś, co nada mojej stronie indywidualny charakter. Oczywiście sama w życiu bym nie odkryła jak to zrobić. Ale z pomocą, zupełnie bezinteresownie przyszła mi Monika (Ika). Napisała do mnie i podała dokładną instrukcję co muszę zrobić, gdzie wejść i co kliknąć żeby zmienić tło. Udało się bez problemów i od dziś mam tło w jeszcze bardziej "moich" kolorach. Bardzo Ci dziękuję Moniko.

A że powyższe poszło łatwo potrenowałam też troszkę obróbkę zdjęć za pomocą PhotoScape. To oczywiście nic specjalnego, większość blogowiczów robi to już jednym palcem. Ale dla mnie to nowość, więc cieszę się jak dziecko z nowej zabawki :)))
Na zdjęciach moje "próby na desce". Ponieważ sosnowych deseczek dość marnej jakości mam w domu sporo, to bez żalu trenowałam na nich różne techniki decu. Na jednej sprawdzałam mieszanie kolorów, na innej nowy lakier... takie tam.


Kiedy okazało się, że "krak" robi fajne, małe spękania popełniłam skrzyneczkę na wino...


Tu już totalny hardcore :) ...



A potem wygrzebałam na strychu stare drewniane pudełka i przemalowałam na jeszcze starsze. Gazety były w nich tylko na chwilę, teraz trzymam w nich resztki koronek, tasiemek i szmatek.


sobota, 2 stycznia 2010

Leniwy długi weekend...

Właściwie trudno tu mówić o weekendzie, bo czas, który spędzamy wszyscy razem trwa od wigilijnego poranka. Dzieci nie chodzą do szkoły, Małż nie tylko nie chodzi, ale nawet nie wspomina o pracy. Ponieważ jednak Boże Narodzenie świętowaliśmy poza domem, dopiero po powrocie zaczęliśmy takie niespieszne, leniwe "ładowanie akumulatorów". Pierwsza kawa pita w piżamie, późne śniadania, partyjka szachów no i oczywiście nieograniczone buszowanie w necie. O tak, to tygrysy lubią najbardziej! Obowiązkowo blogi, od których oczu nie można oderwać, deccoria i inne strony poświęcone wyposażeniu wnętrz. Potrafię zapomnieć o bożym świecie (oj te wygotowane zupy i przypalone sosy...), kiedy zatapiam się w świat mebli, dodatków i cudownych aranżacji. Potem, zainspirowana obrazami zaczynam krytycznie patrzeć na moje cztery kąty i obmyślać zmiany. Nie lubię stagnacji wokół siebie, wciąż coś przestawiam, przemalowuję, "góra do dołu , dół do góry". Moja rodzina przyzwyczaiła się już , że raz na jakiś czas rzucam hasło, przenosimy!!!. Chłopcy dźwigają meble z jednego kąta w drugi... potem w jeszcze inny, gdy wizja zrodzona w głowie nie chce dopasować się do ograniczeń metrażu, by czasem, bez szemrania, ale ze starannie ukrywanym politowaniem w spojrzeniu ustawić wszystko w pierwotnym układzie. Tak też bywa :))). Póki co, jeszcze nie wyeksmitowali mnie z domu i tolerują delikatne odchylenie od normy. A teraz jeszcze nie tylko tolerują, ale wspierają moje nowe pasje, decoupage i blog. Wystarczyło raz głośno wspomnieć, że chciałabym mieć wyrzynarkę do drewna, a w pierwszy wolny dzień Małż zaproponował wyjazd do marketu budowlanego po ten iście kobiecy przyrządzik ;). Zamarzyłam sobie bardziej profesjonalną obróbkę zdjęć i właśnie przed chwilą na moim laptopie pojawił się PhotoScape.
Moje Kochanie! Dziękuję Ci bardzo!!!


Efektem mojej zabawy z nowym programem jest ta składanka zdjęć. Uwielbiam taki rustykalny, wiejski styl, drewniane meble, proste formy, rzeczy, które wielu omiotłoby tylko wzrokiem (stare doniczki) dla mnie są kwintesencja piękna.


Zdjęcia ściągnęłam z netu, nie wiem czyjego są autorstwa.
Dlatego jeśli ktoś rozpozna je jako swoje podpiszę je lub usunę.
Tymczasem zostawiam...