sobota, 25 lipca 2015

Wiśniewski na lato ...

Czy zdarzyło Ci się po przeczytaniu jakiejś książki pomyśleć "no nie, to nie tak ..." ? I nie mam na myśli jedynie zakończenia, które wydało Ci się za smutne, za wesołe, za mało logiczne, zbyt wczesne, zbyt głupie* (*niepotrzebne skreślić). Czy podczas czytania zdarzyło Ci się uznać pewne watki za zbędne a żałować, że inne, ciekawe dla Ciebie autor potraktował pobieżnie albo zbyt szybko zakończył? Czy zastanawiasz się czasem, po dotarciu do końca opowieści, że chciałabyś wiedzieć jak historię widzi i czuje ktoś inny niż główny bohater, któraś z postaci drugiego planu? Zdarzało mi się czasami po skończeniu książki miewać takie rozterki. Oczywiście jest to szeroko otwarta furtka dla wyobraźni, pole do popisu dla własnej fantazji, ale czasem tej nie staje i marzy mi się taki wariant B lub C przeczytanej historii. 
Nie tylko z tego powodu sięgnęłam w księgarni po tę właśnie książkę:
 


Pisarz, który podbił serca kobiet "Samotnością w sieci" skonfrontowany ze współczesnymi mniej lub bardziej znanymi pisarkami polskimi . Zbiór zawiera kilka opowiadań Janusza L.Wiśniewskiego "skomentowanych" przez piszące kobiety. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, sam Wiśniewski, czy jego wydawca, ale dla mnie pomysł jest świetny. Autorki bardzo różnie podeszły do zadania, czasem dopisując ciąg dalszy historii, czasem opowiadając jej inną wersję, czasem zaś wybierając motyw przewodni ułożyły zupełnie nową historię z nowymi bohaterami, których z pierwowzorem łączy tylko uczucie, czy miejsce akcji. A bohaterem tych wszystkich opowiadań jest kobieta, a raczej Kobiecość i wszystko, co łączy się z tym zjawiskiem - uczucia, tęsknota, radość, smutek, ból. Niektóre historie trochę irytują, niektóre wciągają i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Wiśniewski, jak zwykle pokazuje, że jest nie tylko pisarzem, ale też informatykiem, chemikiem i nieustającym "badaczem" kobiecej psychiki, czasami drażni, czasami zapędza się za daleko, ale nigdy nie nudzi. Pozostałe autorki opowiadań wcale mu nie ustępują a czasem nawet (takie mam wrażenie) delikatnie ucierają mu nosa, zdając się (niechcący lub celowo) mówić "co ty o nas wiesz chłopczyku!". 
Książka lekka (ale nie banalna), oryginalna i chyba idealna właśnie na czas leniwej, gorącej, wakacyjnej niespieszności. Niestety, czyta się ją jednym tchem, więc na cały turnus wczasowy na pewno nie wystarczy, ale na weekend pod gruszą na pewno :))))

Ja dzisiaj też zamierzam poleniuchować, chociaż zaczęłam sobotę dość wcześnie. Niestety upał daje nam się we znaki, tym bardziej, że mamy sypialnię na poddaszu.
Skoro więc nie udało się powylegiwać w pościeli wskoczyłam na rower i pojechałam na pobliską giełdę kwiatową. Nie mam w tym roku szczęścia do kwiatów balkonowych. Surfinie "ugotowały" mi się w pierwszy upalny dzień lata a pelargonie, nie wiedzieć czemu rosną jak szalone, ale nie kwitną. W dwóch donicach ani jednego kwiatka pomimo podlewania, nawożenia, chuchania i dmuchania, w trzeciej kilka rachitycznych kwiatków. Zieleń wokół rozbuchana, a koloru w naszym ogródeczku jak na lekarstwo.  No to od razu zapodałam sobie mega dawkę i z zakupów wróciłam z milionem dzwonków :)))


Gdyby nie to, że roweru używam na co dzień, to bym zostawiła kwiaty w koszu na dłużej, bo pięknie wyglądały, W miejscu docelowym wyglądają równie uroczo.


A teraz co? Kawa w kupionym wczoraj w Ikei kubku (czyż nie śliczna jest ta nowa seria skorup?), jakieś konieczne zakupy i ... relaks.



Czego i Tobie życzę

niedziela, 12 lipca 2015

Manglehorn ...

Gdybym opisywała to, co dzieje się u mnie z kronikarską precyzją, to wpis ten powinien pojawić się w sobotni wieczór. Ponieważ jednak blog ten nie jest dziennikiem, a to, o czym zdarza mi się pisywać ma (mam taka nadzieję) dłuższy termin przydatności, ze spokojem odczekałam tydzień by napisać kilka słów dopiero dziś.  Gdybym podzieliła się tym, co za chwilę napiszę już  w sobotę wieczorem, to wpis byłby idealną puentą tego, o czym pisałam tydzień temu. Bo troszkę przypadkiem a troszkę świadomie kontynuować będę poprzedni temat. Pamiętacie? W sobotni poranek, za sprawą zapachu kwitnących lip powróciłam do przeszłości. Wieczorem zaś obejrzałam film, w którym przeszłość, życie wspomnieniami było istotą życia głównego bohatera. Film wybrałam świadomie, skuszona przeczytanym w Wysokich Obcasach wywiadem z Alem Pacino oraz dwiema, całkiem rozbieżnymi recenzjami. Jedna, jak się domyślacie, pełna euforii i zachwytów nad tematem i rolą Ala Pacino, druga, nie powiem, że miażdżąca, ale dość krytyczna. 
 

 
W takim przypadku nie miałam innego wyjścia, jak tylko wybrać się na film i wyrobić sobie własną opinię. Mam wrażenie, że nasi specjaliści od marketingu i dystrybucji zaufali (niestety) tej drugiej recenzji, bo chociaż od polskiej premiery minął ledwie tydzień, to filmu nie było już w żadnym z dużych kin. A może od razu, świadomie skierowali go do kin studyjnych nie dając szansy większej liczbie widzów na poznanie tej historii ? Trochę szkoda, chociaż dzięki temu mieliśmy z Małżem okazję poznać nowe kino studyjne mieszczące się nieopodal naszego domu w nieodległej galerii handlowej. Kino maleńkie, wszystkiego cztery, czy pięć rzędów, w każdym pięć, czy sześc foteli. Fotele jak w domu, ustawione luźno, wyłożone ciepłymi kocami. Jedna osoba obsługi, rzutnik pod sufitem, film puszczany z komputera. Bez popcornu i coli, bez reklam i jak się okazało - bez ludzi. Mieliśmy szansę po raz drugi w życiu oglądać film tylko we dwoje, niestety tuż przed projekcją przyszła jeszcze jedna para, ale i tak było kameralnie i domowo, bez szeleszczenia papierkami, siorbania rurką po dnie kubka i głupawego dogadywania tych, co przyszli "do kina" a nie na film.  Kto mieszka w Krakowie i lubi kino studyjne, niech zajrzy na pierwsze piętro Galerii Bronowickiej. Ja na pewno będę tam chadzać regularnie. I wcale nie dlatego, że bilet kosztował tylko 10 złotych. 
Do rzeczy jednak...
 

"Angelo Manglehorn (Al Pacino) nigdy nie pogodził się z utratą kobiety, która byłą miłością jego życia. Żyje samotnie, pogrążony we wspomnieniach, większą bliskość czując do swojego kota niż do ludzi, których spotyka na co dzień.
Raz w tygodniu Manglehorn celebruje swój mały rytuał: odwiedza lokalny bank, w którym pracuje intrygująca go kobieta (nagrodzona Oscarem za role w "Fortepianie" Holly Hunter). Para samotników nawiązuje nić porozumienia, ale gdy dzielący ich dystans zaczyna maleć, Manglehorn niespodziewanie znajdzie się na emocjonalnym rozdrożu.
"Manglehorn" w reżyserii Davida Gordona to poruszający portret skrywającego uczucia mężczyzny, któremu życie postanowiło dać jeszcze jedną szansę. "Manglehorn" to kolejna po "Ojcu chrzestnym", "Zapachu kobiety" i "Człowieku z blizną" wielka rola Pacino"

tyle ulotka reklamowa. 

Oczywiście jest to tylko skrót, tylko haczyk zarzucony na potencjalnego widza. Po obejrzeniu filmu już wiemy (i teraz trochę uchylam rąbka, więc kto nie widział filmu, a chciałby to proszę niech nie czyta), że Manglehorn nie tyle nie pogodził się z utratą ukochanej, co uczynił z niej doskonałe alibi dla swojego strachu przed innymi związkami. I nie chodzi tylko o związki z kobietami. Relacje z byłymi wychowankami (był trenerem lokalnej drużyny sportowej), klientami (jest ślusarzem) a przede wszystkim z dorosłym już synem są nieudane, pozbawione empatii i dość powierzchowne. Poprawne, dopóki druga strona nie żąda więcej zaangażowania.  Wtedy staje się oschły, niemal brutalny i rani. Rani drugą osobę, ale rani też siebie, bo nie daje sobie szansy na bliskość. Jedynym stworzeniem, któremu poświęca więcej czasu i więcej uczuć jest kot. Manglehorn tkwi latami w swojej samotności, nie dlatego, że jego pierwsza miłość była tak nieziemska, cudowna, wielka i niepowtarzalna, ale dlatego, że z każdym rokiem, z każdym listem który pisze (bo wciąż pisze i wysyła do Niej listy, które zawsze wracają nieodebrane) buduje w sobie taki właśnie jej obraz. Trzymając się kurczowo wspomnienia o tamtej miłości, idealizując ją idealizuje również siebie. Wierzy, że gdyby Ona nie odeszła on byłby lepszym, szczęśliwszym człowiekiem. Bez niej, jego życie jest wegetacją, którą chce zakończyć samobójczym rejsem łodzią po oceanie. Rejsem bez powrotu.



Wbrew temu, co napisano w ulotce nie jest to film rangi "Ojca chrzestnego" czy "Zapachu kobiety". Nie jest to kino oscarowe. Film snuje się niespiesznie, bez fajerwerków, jednak historia wciąga i jeszcze przez długi czas po wyjściu z kina nie pozwala o sobie zapomnieć. Rola Ala Pacino nie jest tym razem "wielka", jest przyzwoicie wykonanym zadaniem aktorskim, chociaż zdarzają się momenty, zwłaszcza te, gdy grają nie słowa, nie gesty, ale spojrzenia, że ciarki przechodzą po ciele i widać, że dobry aktor nawet słabszą rolą nie schodzi poniżej poziomu. Piękny film dla tych, którzy lubią zwyczajne opowieści o zwyczajnych ludziach.

Jeśli na Waszej drodze stanie ten starszy mężczyzna nie omijajcie go, spójrzcie w jego smutne oczy i odczytajcie w nich historię miłości, samotności i nadziei. Warto poświęcić jej półtorej godziny wakacyjnego (i nie tylko) czasu. 

sobota, 4 lipca 2015

bez makijażu ...

Poranek prawdziwie sobotni, cudowne słońce już zaglądało w okno kiedy jeszcze trwałam w samym środku sennej opowieści. A dziś śniłam wyjątkowo "fabularnie"... rzadko mi się to ostatnio zdarza... prawdziwy film. Nawet kościelnym dzwonom udało się go nie przerwać i chociaż biły o nieprzyzwoitej  jak na sobotę porze. Pobudka o siódmej po takim odprężającym śnie nie była przykrym doświadczeniem. Przeciwnie, pozwoliła mi nacieszyć się poranną ciszą spokojnych oddechów śpiących wciąż domowników, kawą wypitą w ogródku. Jeszcze w szlafroku, jeszcze bez makijażu ...

Niespieszność ... to takie rzadkie w naszej pędzącej ekspresowo codzienności.
Siedziałam sobie z tą kawą, słuchałam jak ptaki przekrzykują się w koronach lip... No właśnie, lipy już kwitną, a przecież dopiero co zaczynały się zielenić. Dziś są niemal żółte od kwiatów, pachną obłędnie. Przypomniało mi się, jak wiele lat temu i wiele kilometrów stąd razem z moją przyjaciółką rwałyśmy lipowe kwiatostany i suszyłyśmy na strychu, by kilka tygodni później na obozie wędrownym parzyć sobie aromatyczną lipową herbatkę. 

Joluś, pamiętasz? To już tyle lat a ja wciąż pamiętam tamten słodki zapach. I tamten obóz...

Wspomnienia...cudowny wynalazek. Niektóre chowają się głęboko na długie lata, by pod wpływem jakiegoś maleńkiego impulsu powrócić w całej barwnej okazałości. Zapach lipowych kwiatków przywiał wspomnienia sprzed ponad trzydziestu lat. A do tego jeszcze, jakby za sprawą jakichś magicznych połączeń teraz, gdy piszę te słowa w Trójce zabrzmiał głos, który dla pokolenia dziewczyn 40+ jest i chyba zawsze będzie idealną ilustracją dla takich właśnie wspomnień. 

Morten Harket. 
Przyznajcie, że miękły Wam nogi, gdy trzydzieści lat temu śpiewał "Take on me" i gdy na rysunkowym teledysku patrzył spod grzywki tymi swoimi głębokimi oczami. A tego głosu nie można nie rozpoznać, prawie nic się nie zmienił, przynajmniej w wersji studyjnej.
Cudowna piosenka i tak idealnie dopasowana do klimatu dzisiejszego poranka...


https://www.youtube.com/watch?v=3fLHoMOnie4

Miłej soboty ... korzystajcie z niej najlepiej jak to możliwe.