sobota, 24 stycznia 2015

Czytanie ekstremalne ...

Czytam książki. Nie tak dużo, jak w czasach licealnych i studenckich, nie tak intensywnie, jak bym chciała, ale pocieszam się, że na emeryturze znowu nadrobię. O ile dożyję do emerytury. Póki co pozostaję w tej kwestii optymistką i książki znowu kupuję. Znowu, bo był czas, że ze względu na potrzebę mocnego zaciśnięcia pasa zrezygnowałam z zakupów niekoniecznych i przerzuciłam się na biblioteki. Teraz też regularnie wypożyczam, ale od czasu do czasu, bez poczucia winy pozwalam sobie zaszaleć w księgarni. Zwłaszcza, gdy witryny kuszą obniżkami o 30, 50 a nawet 70%. Grzech nie skorzystać. No to ostatnio skorzystałam i na półce pojawiły się kolejne pozycje. Niektóre, jak na przykład "Szepty gwiazd" Anny Łajkowskiej czy "Pracownia naprawiania życia" Valerie Tong Cuong kupiłam ze względu na niską cenę. Nie znam autorów, opisy z okładki brzmiały zachęcająco.  Ale kupiłam też obrzydliwie drogą "Black Out" Marca Elsberga, bo wiem, że na rabat w najbliższym czasie nie ma większych szans a recenzje tej książki rozbudziły mój apetyt na tyle, że wysupłałam te ponad cztery dyszki. 
 

Nowe książki są koszmarnie drogie, nie da się ukryć, że przy średniej cenie 35 zł. za dość cienką powieść i powyżej 50 za solidniejsze tomy to cena, która raczej nie spowoduje wzrostu czytelnictwa wśród Polaków. Ceny są zaporowe nie tylko dla przeciętnego Kowalskiego, ale też dla bibliotek, w których, nie łudźmy się, większość półek zapełniają książki wydawane kilka dekad temu, zaś nowości pojawiają się w ilościach homeopatycznych. Dlatego z rzadka pozwalam sobie na zakup hitów, ale przyznaję, że zdarza mi się czasem popaść w szaleństwo i ostatnie pieniądze wydać w sklepie na E. albo na M. W sklepach z ciuchami coś takiego mi się raczej nie zdarza. Może to dlatego, że w księgarniach nie ma przymierzalni, w których najpiękniejszy ciuch zdjęty z długonogiego manekina zamienia się w tajemniczy sposób w źle układającą się na moich obłościach szmatę. Te lustra! ;)))
Książki nie muszę przymierzać, żeby wiedzieć że będzie pasowała.

Czasem jednak książka nie pasuje i wcale nie mam na myśli nieciekawej, czy nudnej zawartości. Przeciwnie, te ciekawe, wciągające, z długą opowieścią, w której zatapiam się szybko i z której nie chce wychodzić to książki, przez które dzisiejszy post ma właśnie taki tytuł. Dlaczego? Bo są strasznie grube! Powiecie, w czym problem, skoro książka jest pasjonująca to każda dodatkowa setka stron, to dodatkowe sto stron emocji. Jasne! Podpisuję się obiema rękami. Tylko, że ja czytam głównie w nocy, w łóżku i niestety na leżąco. W tej pozycji utrzymanie kilkucentymetrowego tomiszcza w ręku, to prawdziwe wyzwanie. Zwłaszcza początek i koniec, gdy trzeba ujarzmić nierówny ciężar. Myślałam, że "Beksińscy" to gruba książka, myślałam, że "Pan Mercedes" Kinga to gruba książka, ale gdy przez kilkanaście ostatnich nocy ćwiczyłam nadgarstek i biceps czytając "Pod Kopułą" (też Kinga, a jakże), gdy nie raz, nie dwa budziłam Małża łomotem książki wypadającej mi z ręki na podłogę, gdy rozmasowywałam nos obolały po tym, jak przysypiając upuszczałam sobie te 0,8 kg (zważyłam!) na twarz stwierdziłam, że czytanie to też sport ekstremalny. 
 


Kto wymyślił, że książka powinna mieć sześć-siedem centymetrów grubości? Rozumiem encyklopedia, rozumiem słownik, ale lektura lekka (!), łatwa i przyjemna? Czy wydawcy zapomnieli już, że można powieść podzielić na dwa tomy? Wiem, że to dodatkowe koszty, że druga okładka, że nie mam pojęcia co jeszcze, ale kurcze kiedyś było można. Sama mam w swojej biblioteczce dwuczęściowe powieści. 

Ktoś powie, nie czytaj,  jak Ci rozmiar nie pasuje. No cóż, rezygnacja to żadne rozwiązanie. Ja chciałam przeczytać te powieści, tak jak chcę przeczytać "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk, czy najnowszą biografię Johna Lennona. I chociaż tak tu Wam marudzę, to nadal będę uprawiała ekstremalne czytanie i wyginała nadgarstki i obijała nos. Albo ...

No właśnie, albo przemogę swoją niechęć do technologicznych nowinek i dam się namówić na czytnik e-booków. Do tej pory wszystkie argumenty "za", jakie słyszałam od entuzjastów tego ustrojstwa odbijałam jednym - książka musi szeleścić i pachnieć farbą drukarską, udowadniałam że czytanie bez przewracania kartek palcem, bez wkładania między strony ulubionej zakładki to nie jest czytanie ... Teraz zaczynam dostrzegać plusy... na razie widzę jeden - każda książka będzie tak samo lekka :))
I tutaj pytanie do tych z Was, które korzystają z czytnika, jakie są Wasze wrażenia z czytania książek w taki sposób? Czy żałujecie zakupu, czy przeciwnie, nie umiecie już bez niego funkcjonować? Czy ktoś, kto do każdego nowego sprzętu podchodzi jak pies do jeża, kto męczy się z grymaszącym starym laptopem, bo wie, że nowy będzie miał już nową okropną wersję Windowsa, ktoś, kto nie ma i nie chce mieć notebooka, i-phona a nawet dotykowego telefonu polubi taki czytnik? Opowiedzcie, proszę o swoich czytnikach co potrafią a co w nich "kuleje" i drażni. Pomóżcie mi podjąć decyzję. Może na urodziny zamówię sobie taki prezent.

wtorek, 6 stycznia 2015

Mikołaj zawrócił ...

Trzej królowie przemierzają właśnie świat a ja zamierzam pochwalić się wizytą gościa podobnego im posturą, charyzmą i brodą. Ten gość, to święty Mikołąj, który zaskoczył mnie zupełnie, gdy wczoraj pojawił się w drzwiach mojego biura. Oczywiście nie pojawił się we własnej postaci. Niestety. Przyoblekł się na tę okoliczność w granatowy uniform listonosza i zamiast saniami zaprzęgniętymi w renifery, co miałoby wreszcie sens, bo śniegu mamy pod dostatkiem, przyjechał na rowerze. Bo nasza Pani listonoszka przez okrągłe dwanaście miesięcy, bez względu na pogodę w powietrzu i stan nawierzchni śmiga na dwóch kółkach. No więc wczoraj Pani Listonoszka, jak niemal codziennie przywiozła plik korespondencji, wyegzekwowała stosowne podpisy i potwierdzenia i umknęła a ja tę stertę potraktowałam z należną jej atencją, czyli ... odłożyłam na potem. Bo czegóż się mogłam spodziewać? Faktur, rachunków, pism urzędowych, standardowego zestawu firmowej "makulatury", tyleż niezbędnej co emocjonalnie obojętnej. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zabrawszy się wreszcie za jej przeglądanie zobaczyłam kopertę ze znajomym, bynajmniej nie służbowo, nazwiskiem. Jak niecierpliwie otwierałam kopertę, to tylko moje współpracownice z pokoju wiedzą. I jak się ucieszyłam (hamując się jednakoż, bo przecież w pracy byłam) gdym zobaczyła co z tej koperty wypadło.


 Kilka postów temu przyznałam się do zachwytu tą piosenką. Napisałam kilka słów o jej autorze i wykonawcy, bo wiele miłych wspomnień mi się nasunęło. A wczoraj trzymałam w ręku płytę, mało tego, płyta miała autograf :)))))
 

Małgosiu! Już wiesz jak bardzo uszczęśliwiłaś mnie tą niespodzianką. Nie po raz pierwszy obdarowałaś mnie bez okazji, tylko dlatego, że jesteś wrażliwa, czujna i bezinteresownie hojna. Wiem, jak bardzo jesteś ostatnio zajęta, jak pochłania Cię życie zawodowe, jak mało masz czasu dla siebie, bloga i nas. A jednak znalazłaś ... i czas i chęci. Dziękuję. I bardzo ciepło pozdrawiam.
 

Z płyty tej radio udostępnia dość regularnie piosenkę tytułową, której (lubię myśleć, że również przy moim skromnym udziale) udało się zawędrować dość wysoko na trójkowej Liście Przebojów. Słyszałam też "Piasku ziarenka", mam nadzieję, że i pozostałe piosenki przynajmniej w Trójce częściej zagoszczą. Bo zasługują na to zwłaszcza dlatego, że są cudownie "po polsku" . Sami przeczytajcie - mój absolutny faworyt to "Serce na patyku"...

" właściwie nie potrzeba słów
cukrowe serce na patyku
dasz jej i
jak zje - wiadomo o co chodzi

jak nie - za rok spróbujesz znów
też nie obiecam ci wyników
przykro mi
jeszcze się taki nie urodził

co by połapał się czego ona chce
czy dla niej "nie" to "tak", skoro "tak" to "nie"
bo czasem patrzy jakby chciała cię
a czasem wszystko zje i tylko śmieje się

albo inaczej - nie zje i płacze

aż zdarzy się pewnego dnia
gdy już ją zmęczy ta zabawa
poczujesz że ją masz
chociaż nie powie ani słowa

może po prostu już tak ma
że musi trochę poudawać
żebyś przez cały czas
próbował, próbował

jakoś połapać się czego ona chce

czy dla niej "nie" to "tak", skoro "tak" to "nie"
bo czasem patrzy jakby chciała cię
a czasem wszystko zje i tylko śmieje się"


Kilka zdań i już jest opowieść. Ani jednej zbędnej linijki. Bez rozgadania a z sensem. Bez ozdóbek, udziwnień i "odwracaczy uwagi". Umiejętność, której niestety nie posiadam. Dlatego podziwiam tych, którzy potrafią. I słucham ich z upodobaniem. I zazdroszczę (pozytywnie) i uczę się.

czwartek, 1 stycznia 2015

Ruszamy z jedynki, czyli refleksje noworoczne

Jeśli prawdą jest stwierdzenie, że jaki Sylwester taki cały rok to mój 2015 będzie spokojny. Zapanuje w nim równowaga pomiędzy pracą a życiem domowo-towarzyskim. Choć do biura nie poszłam, to podgoniłam troszkę papierkową robotę w domu a potem bez specjalnego spinania się przygotowałam kameralną kolację dla Sąsiadów, z którymi postanowiliśmy żegnać stary rok przy kilku partyjkach remika. Po raz kolejny przekonałam się, że gdy wkraczam do kuchni bez poczucia, że muszę, to potrawy, nawet te nowe, albo troszkę bardziej skomplikowane wychodzą mi niemal idealnie. Im mniejsze mam wobec nich oczekiwania i im mniej się przejmuję efektem końcowym (co oczywiście nie oznacza, że mi na nim nie zależy) tym bardziej udany jest efekt końcowy. Tym razem przebojem stołu były nie faszerowane jajka, nie paszteciki z farszem grzybowym (w tym przypadku o stres przyprawiła mnie jazda od sklepu do sklepu w poszukiwaniu ciasta francuskiego, ale tak to jest, jak sobie człowiek przypomina o tym o szesnastej), nie sałatka z paluszków krabowych (stały punkt każdej imprezy od kiedy Jola "sprzedała" mi przepis - Joluś, ściskam mocno!) i nawet nie bigos. Przebojem, ale też mistrzem pozytywnego zaskoczenia było ciasto bananowe według przepisu z zabranej od niechcenia ostatniej gazetki Biedronki. Zrobiłam je tylko dlatego, że w koszyczku zaczynały już smętnie brązowieć cztery banany, którym,  jak na perfekcyjną panią domu przystało ;)) nie mogłam pozwolić się zmarnować. Przepis okazał się ułomny, ponieważ na liście składników nie było mąki, natomiast w opisie wykonania stało czarno na białym "dodać mąkę". OK, dodać mąkę, ale ile???? Tego już nie napisano, ale na szczęście wujek Google znał milionpięćsetstodziewięćset przepisów na ciasto vel chlebek bananowy, więc z pierwszego z brzegu zaczerpnęłam potrzebną wiedzę i szybkimi ruchami trzepaczki, bo ciasto nie wymaga nawet użycia miksera, sporządziłam miksturę, która po 45 minutach pieczenia i udekorowaniu polewą czekoladową została królową stołu. 
Gdyby porzekadło "jaki Sylwester taki cały rok" analizować dalej, to spędzę go w towarzystwie życzliwych mi i sympatycznych osób. Tradycją naszej części ulicy jest sylwestrowe spotkanie tuż po północy pod garażem jednego z sąsiadów, gdzie popijając szampana i oglądając okołoosiedlowe pokazy fajerwerków składamy sobie życzenia i gawędzimy przez godzinkę. Nawet, jeśli na co dzień nasze kontakty ograniczają się do "dzień dobry", czy zdawkowych rozmów gdzieś w przelocie, to tego dnia jesteśmy wielką osiedlową rodziną. Potem albo wracamy do swoich domów, albo, co nierzadkie ktoś kogoś porywa do siebie, dwie-trzy małe domówki łączą się w jedną większą, grupy przemieszczają i tak impreza rozpoczęta u jednego sąsiada kończy się o świcie u kogoś innego. Takie niewymuszone, spontaniczne imprezy sa zwykle najbardziej udane. Nasza skończyła się grubo po czwartej rano.

Jest jednak inne powiedzenie, że cały rok będzie taki, jaki Nowy Rok. Jeśli ono jest prawdziwe, to mój 2015 będzie niespieszny i leniwy. Mój 1 stycznia zaczął się w okolicach południa. Mocne postanowienie niemieszania trunków uchroniło mnie przed bólem głowy i efektem tańczących ścian. W szlafroku i ciepłych skarpetach, z resztkami wczorajszej fryzury wypiłam poranną (południową?) kawę, zagryzając ostatnim kawałeczkiem bananowej pyszności.


Ogarnąwszy delikatnie teren wczorajszych karciano-tanecznych zabaw, zapędziwszy zmywarkę do pracy osiadłam na czas dłuższy na kanapie ograniczając swoją aktywność do czynności niekoniecznych. Dawno nie miałam okazji tak po prostu pomarnotrawić czasu. Stary katalog IKEI, przekartkowany kiedyś pobieżnie teraz przejrzałam bardziej dokładnie. Złapałam się na tym, że coraz bardziej podoba mi się coś, co jest chyba podstawową cechą stylu tego sklepu - totalny miks stylów, kolorów, faktur mebli, które na pierwszy rzut oka kompletnie różne tworzą zaskakująco spójną i klimatyczną całość. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć w jednym pomieszczeniu meble np. z różnych kompletów. Jak kupowałam stół z bejcowanej na ciemno sosny, to logicznym wyborem wydawały się takie same krzesła, komoda, stolik pod telewizor itp. Tylko taki "zestaw" wydawał mi się oczywisty. Spokojny, dopasowany, ale ... nudny. Teraz łapię się na tym, że podoba mi się zupełnie przeciwna koncepcja. Meble z różnych parafii, różne faktury drewna, miks wzorów. To oczywiście wymaga większego skupienia i wyczucia koloru, bo łatwo popaść w chaos i bałagan, ale jeśli zachowa się proporcje i nie przedobrzy, efekt może być niesamowity. Popatrzcie na to zdjęcie.


 Meble z różnych serii, białe, szare, czerwone. Fotel w paski, zasłona w kratę, salonowy uszak obok z założenia kuchennego pomocnika...ale całość - dla mnie idealna. Nic nie zgrzyta, chociaż mogłoby. Tak właśnie widzę nasz przyszły salon, którego remont mamy nadzieję szczęśliwie zakończyć w tym roku. Może już nawet w tym miesiącu. To chyba najdłuższy remont jednego pokoju w historii tego osiedla. Pamiętam, że gdy dwa lata temu rodził się pomysł gdzie zorganizować Sylwestra dla dość sporej liczby osób rzuciliśmy - róbmy u nas, zaczynamy remont salonu, to możemy szaleć. Potem nasi ówcześni goście pytali nas, no jak tam salon? skończyliście? Coraz niezręczniej było odpowiadać, że nawet nie zaczęliśmy. Rok temu znowu pytanie, gdzie robimy Sylwestra? No jak to gdzie? U nas, bo wiecie, zaczynamy remont ... W końcu jednak pomysł nabrał "mocy urzędowej" i  jakieś dwa miesiące temu przestaliśmy o tym mówić a ZACZĘLIŚMY działać. 

Siedziałam sobie dzisiaj na kanapie i ogarnęłam wzrokiem (i obiektywem aparatu) stan aktualny. Zdjęcia z dziś byłyby idealne do sesji before-after, ale ponieważ znam siebie i wiem, że taka sesja i taki wpis nigdy nie powstanie, to dziś dla swojej i mężowskiej mobilizacji pokażę publicznie jak ściany wyglądają teraz:

 



Prawda, że uroczo? To białe na pierwszym zdjęciu, to nie skutek sylwestrowych szaleństw ale to, co trzeba było zrobić ścianom przed malowaniem, bo niestety po 10 latach ujawniło się sporo spękań tynku. Dom się rusza i niestety pęka. Te ozdobne wzory w kilku odcieniach brązu na kominku i za choinką, to próbki pięciu odcieni farby, które rozmieściłam w kilku miejscach, żeby się upewnić jaki ostatecznie chcę mieć. Bo, że będzie to czekoladowy brąz, to wiedziałam od początku, ale w życiu nie myślałam, że tych brązów jest aż tyle. Po dwóch miesiącach wpatrywania się w te próbki pozostał wybór między dwoma najciemniejszymi odcieniami, które różnią się od siebie naprawdę nieznacznie. Zanim Małż wykona cała czarną robotę - przeniesienie lamp w inne miejsca, usunięcie kinkietów, pociągnięcie kabli tam, gdzie ich dotąd nie było a usunięcie innych z miejsc niepotrzebnych, ... to w końcu się zdecyduję i wtedy już będzie z górki. Bo malowanie to fraszka w porównaniu z tym wszystkim, co robi się przed nim. A po malowaniu to już same przyjemne rzeczy, zakup nowej kanapy, krzeseł, malowanie tych mebli, które zostają, przerabianie innych, nowe karnisze, nowe zasłony, nowe lampy, obrazki, półeczki, durnostojki. Będzie zupełnie inaczej, mam nadzieję, że lepiej i że wreszcie salon stanie się taki, jak sobie wymarzyłam.

Tymczasem jednak zanurzam się w beztroskim nicnierobieniu, w tle snuje się kolejna odsłona trójkowego Topu Wszechczasów, pachnie trzecia już kawa, trzaskają drwa w kominku. 
Jest cudnie!


Gdyby taki miał być cały najbliższy rok, to ja nie mam nic przeciwko temu. 

I Wam również tego życzę.