niedziela, 17 listopada 2013

Frida grzeje kota ...

Gdybym siadła do pisania dwa tygodnie temu tytułowe "cholera jasna" z poprzedniego wpisu padałoby w każdym akapicie, a kto wie, może i szpetniejsze przekleństwo by mi się wypsnęło. Gdybym pisała ten post tydzień temu, to bym pewnie zalewała klawiaturę łzami a w tekście przeważałyby onomatopeje w stylu buuuuuuuuu,czy  łeeeeeeeeeee. Przeczekałam jednak fazę wściekłości i buntu przeciwko własnej ignorancji, przeczekałam fazę użalania się nad sobą i głaskania głupiutkiego dziecka w sobie i dziś mogę ze spokojem właściwym oglądaniu sytuacji z dystansu napisać po prostu.

Nie wyszło!

Miało być pięknie, miałam otulać zziębnięte ramiona, przykrywać lodowate stopy, wtulać twarz w delikatnie gryzącą, ale jakże naturalną wełnę, zapadać w miękkość, tonąć w cieple, grzać kości i przy okazji pławić się w rozkosznym zadowoleniu, że "własnemi ręcami" sobie tę przyjemność sprawiłam. Miałam cieszyć oczy magicznym zestawieniem kolorów, który w nasz brązowo-bury dom miał wnieść energię barw kojarzących się z Fridą Kahlo. Tak miało być i było w moich wyobrażeniach do czasu, gdy moje cudowne, wspaniałe kolorowe kwadraciki zaczęłam zszywać w całość. W zasadzie już po pierwszych dwóch rzędach widziałam, że coś jest nie tak. Wiedziałam, ale odrzuciłam te myśli uspokajając samą siebie, że dwa rzędy, to za mało, żeby mieć obraz całości, że z każdym kolejnym przyszytym kwadratem będzie lepiej. Niestety kolejne rzędy zamiast rozwiewać wątpliwości tylko je potwierdzały, ale ja wciąż pomna babcinego "głupiemu pół roboty się nie pokazuje" brnęłam oczko za oczkiem ku ostatniemu kwadratowi z nadzieją, że może na końcu, wraz z ostatnim zaciągniętym na nitce węzełkiem objawi mi się ów szal, ów pledzik mięciutki, który w mojej wyobraźni żył od kilku miesięcy. Niestety to, co leżało przede mną miało się jakoś nijak do marzeń. Bo oto moje mięciutkie kwadraciki połączone ze sobą zupełnie ową miękkość zatraciły. Nie pled miałam w rękach a derkę jakąś sztywną. Ze łzami w oczach patrzyłam na tę włosienicę pokutną i myślałam sobie "za jakie grzechy?". Gdyby to był sweter, czy szalik z jednej nitki, to bez mrugnięcia okiem sprułabym go i zaczęła od nowa. Ale "grunny square" to nie jest coś, co można pruć i przerabiać, to niezliczona ilość krótkich kawałków włóczek, której już się nie da ładnie przerobić. Nie pozostało mi nic innego, tylko polubić moją "fridę" i odnaleźć w tej sytuacji chociaż kilka plusów. Ale do tego wniosku doszłam dopiero po tygodniu, w pierwszym odruchu rzuciłam dziada w kąt, nawet nitek wiszących nie poucinałam. 
 

 
  


A po tygodniu złapałam za aparat i postanowiłam spojrzeć na "fridę" chłodnym okiem. Jak to jednak w życiu bywa najlepsze rozwiązania pojawiają się same i ty razem też tak było. Kocyk ciśnięty po sesji zdjęciowej niedbale na kanapę został niemal natychmiast zaanektowany przez Lunę i stał się ulubionym miejscem jej drzemek. 


Tym sposobem nasz kot stał się posiadaczem jedynego w swoim rodzaju, niemal dizajnerskiego a na pewno najdroższego w okolicy legowiska. Nitek ze spodu nie muszę nawet obcinac i chować, bo kot mi je dzień po dniu, powoli wfilcuje w tło. A ja w bonusie dostałam lekcję, że czasem nie wystarczy zapał i "chęć szczera", czasem warto poczekać, zmierzyć, zważyć, dopasować i przede wszystkim ... poczytać opisy na metkach i uwierzyć, że jak jest tam napisane, że włóczka nadaje się do drutów/szydełek 5 mm to nie należy robić na szydełku 2,5 mm.

W ramach pocieszenia za dobrze odrobioną, choć mało przyjemną lekcję dostałam prezent - zestaw kolorowych jak owocowe żelki szydełek w rozmiarach od 5 do 10 mm. 



 Dzięki Saśku, że napisałaś o nich u siebie na blogu, całe szczęście w "sklepie z kawą" w mojej ulubionej galerii handlowej jeszcze były. Są śliczne i nie zawaham się ich użyć ;))))) A tymczasem kończę mój pocieszacz - gruby, ciepły i naprawdę mięciutki otulacz robiony na drutach nr 10 z bardzo grubej włóczki Drops Andes Mix w kolorze brudnego różu. Sezon zimowy 2013/2014 uważam za otwarty.


Na zakończenie muszę się pochwalić prezentem, jaki przyjechał do mnie z Niemiec. Kochana, cudowna KaDeFee przysłała mi kolorowy breloczek w kształcie apetycznie-energetycznie-słodkiej muffinki. Od razu przywiesiłam go do kluczy, ale oczywiście w swoim roztrzepaniu już zdążyłam zahaczyć o jakieś ustrojstwo w torebce i wyrwać z breloczka cały zaczep. Dlatego teraz muffinka zamiast dyndać przy kluczach dekoruje półkę w kuchni. 



Zdjęcie beznadziejne, bo ciemno, ale wierzcie na słowo, że jest cudowna. Albo zajrzyjcie na blog Agusi, tam widać dużo więcej. 
Aguś, bardzo Ci dziękuję za ten bezinteresowny prezent, przyszedł do mnie w szary, deszczowy dzień i odczarował jesienne smutki.

Gdy o poranku zaczynałam pisać te słowa za oknem rozsnuła się gęsta mgła. Rozwiała się na szczęście i zmieniła w piękny słoneczny dzień. Lada moment jednak zrobi się ciemno i nostalgicznie, jak to w listopadowe wieczory. Podzielę się więc z Wami muzyką, idealną na takie dni. Podejrzewam, że nie mówi Wam nic nazwisko Dave Nilaya. To przesympatyczny Włoch, który przyjechał kilka lat temu do Krakowa i którego można posłuchać w krakowskich klubach. W zeszłym tygodniu byliśmy na jego koncercie w klubie "Studnia życzeń" na Kazimierzu. Dave śpiewa głównie covery znanych utworów, standardy jazzowe, musicalowe, czy rockowe, ale też własne kompozycje, takie jak ta...




Dave ma niesamowity głos, ogromne poczucie humoru i łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. Na filmikach z YT niestety nie widać tego za bardzo, za to na żywo, z bliska jego energia eksploduje i szybko udziela się słuchaczom.  

Weekend powoli przesuwa się ku przeszłości, przed nami kolejny tydzień pracy. Tym razem będzie to tydzień normalnej długości, bez dni wolnych... a szkoda. rozpieściły mnie te ostatnie święta ;)). 
Życzę Wam, żeby nadchodzące dni były przede wszystkim spokojne. Sobie też. Ostatnio jakoś trudniej o spokój, mam nadzieję, że to przejściowe. Dobrego wieczoru.




Na koniec garść danych technicznych  przede wszystkim "ku pamięci", bo moja niestety dziurawa jest. 
Może komuś przyda się ta wiedza, pamiętam, że sama długo szukałam w necie tak wydawałoby się banalnych informacji ile motków każdego koloru powinnam  przygotować, żeby nie zabrakło mi jakiejś nitki na końcu robótki.

Na "fridę"  o wymiarach 45 x 145 cm zużyłam w sumie 850 g włóczki
- 8 x 50g "Drops loves You4" - 55% alpaka; 40% wełna; 5%len w ośmiu różnych kolorach (odrobinę każdego koloru zostało);
- 1 x 50g "ParisDrops41" 100% bawełna w kolorze musztardowym (loves You w kolorze żołtym nie było, ta była najbardziej zbliżona grubością, jednak różnica jakości nitki jest widoczna, niestety na niekorzyść);
- 8 x 50g "Drops loves You4" w kolorze czarnym
- szydełko nr 2,5 mm (zdecydowanie mogło być grubsze, 5 a nawet 6, kwadraty zyskałyby na wielkości i miękkości)


I już tak całkiem, całkiem na koniec, zamykając temat "fridy" dwa słowa do Madziki  - miałaś rację, trzeba było zrobić torbę taką jak u Dutch Sistars. Z tej ilości kwadratów wyszłyby dwie. Ej, głupia ja!