środa, 27 lipca 2011

Nagrody, splendory, zwierzenia...

Zasady zabawy:
Podziękuj i podaj link blogera, który przyznał Ci tę nagrodę

O tym, że mam swojego blogowego "awarda" zdecydowały dwie wspaniałe kobiety: Mirelka i Emocja. Dwie dziewczyny, dwa blogi - cudowne i jakże różne... Jak ja kocham tę naszą blogową różnorodność! Mirelka wzruszyła mnie zaliczając mój blog do "kącików spokojności", Emocja dostrzegła moje "poukładane przemyślenia". Dziękuję Wam za to, że jesteście, że zaglądacie i przede wszystkim za to, że pojawiacie się w komentarzach. Bo przecież komentarze to to, co blogowe tygrysy cenią sobie najbardziej.

Skopiuj i wklej logo na swoim blogu


Nominuj 16 innych cudownych blogów
(nie można nominować blogera, który Ci przyznał nagrodę)

To nie jest łatwe. Banał, wiem. Czas jakiś temu właśnie z powodu tej kłopotliwej konieczności wyboru zrezygnowałam z odbierania i przyznawania wyróżnień. No bo wszystkie blogi, które mam na stałe "przypięte" na bocznym pasku, to właśnie te, które lubię, do których zaglądam, które komentuję częściej lub rzadziej. Niektóre już mają to wyróżnienie. Dlatego nie wybiorę szesnastu blogów, ale tylko trzy dziewczyny, które odwiedzałam, które lubiłam a które zamilkły z niewiadomego powodu. Może się odezwą, może będzie im miło, że ktoś pamięta. Oczywiście nie zmuszam do zwierzeń, nie wszyscy musimy czy chcemy otwierać się w sieci. Ale zapraszam...

Jasnobłękitną z bloga "... błękitno mi"

Filę z bloga " moja prowansja"

Olę z bloga "Radość tworzenia"

Napisz im komentarze, żeby wiedzieli, że dostali nagrodę.

Lecę, pędzę, nogi gubię :))) Lecę, bo chcę.

Napisz o sobie 7 rzeczy

Czy po dwudziestu miesiącach prowadzenia bloga, po niemal 150 wpisach i setkach zwierzeń w komentarzach do Waszych postów jest jeszcze coś, czego o sobie nie powiedziałam? Nie wiem. Możliwe więc, że wiecie już, że:

- Bardzo nie lubię zmian, lubię trwać w tym co już znam. Dużą traumą były dla mnie kolejne etapy edukacji, ponieważ kończyły coś, co było fajne lub mniej fajne, ale oswojone a rzucało mnie w niewiadomą. Nawet tak zwane "zmiany na lepsze" okupione są stresem i nieprzespanymi nocami i choć logika nakazuje poddawać się im od razu, to bez solidnego "kopa" nie ruszam. W większości przypadków owe zmiany okazują się trafione i oczywiście stukam się wtedy w głowę pytając siebie samą czemu tak się przed nimi broniłam, ale cóż... ten typ tak ma i nie ma mowy o wyciąganiu lekcji z poprzednich doświadczeń. Ofiarą tej mojej mułowatości jest najczęściej mój Mąż, któremu za lata cierpliwości i trwania przy mnie należy się pomnik przynajmniej tak wielki jak Kopiec Kościuszki.

- Bozia nie dała mi wytrwałości. Moje "opętania" różnymi pasjami i fascynacje to długa lista. Gdy mnie coś zachwyci poświęcam się temu z zapałem i oddaniem, niestety, gdy już temat jako-tako zgłębię i poznam, porzucam dla kolejnej fascynacji i dla kolejnego odkrycia. Może to się wydawać sprzeczne z tym, co napisałam w punkcie pierwszym, ale tamto dotyczy spraw zasadniczych, dużych. W kwestii pasji, hobby i innych "chorób zakaźnych" jestem typowym motylem (czasem ćmą, gdy brnę jak ślepa w rzeczy zupełnie bezsensowne).

- Silna wola... a co to takiego? Wiem, że istnieje i wiem nawet, kto zabrał moją porcję ;))) Nie mam i cierpię z tego powodu. O ile jestem w stanie wytrwać w najróżniejszych rygorach narzuconych mi przez innych, o tyle obietnice dane samej sobie łamię nagminnie. Wystarczy, że obiecam sobie - od dzisiaj nie jem słodyczy, to od razu obiekt zakazu staje się atrakcyjny jak nigdy przedtem. Ileż diet zaczętych i przerwanych z powodu pokusy nie do odparcia, ileż języków nie nauczonych... gitara, fotografowanie, wszystko padło z powodu braku silnej woli. Niestety gdy nie ma bata, nie ma wyników.

- Podzielność uwagi. Tę dostałam chyba jako rekompensatę za brak wyżej wymienionych cech. Rzeczywiście potrafię robić kilka rzeczy na raz. To też dotyczy raczej spraw mniejszej wagi, które nie wymagają ode mnie stuprocentowego skupienia. Oczywiście większość znanych mi kobiet posiada tę cechę i nawet nie zauważa niczego specjalnego w funkcjonowaniu w wersji stereo czy nawet kwadro. Ja jednak mieszkam pod jednym dachem z osobnikiem, który tej cechy nie ma, co więcej, kwestionuje na każdym kroku jej istnienie, więc ja, trochę z przekory się tym wszem i wobec chwalę.

- Wstyd się przyznać, ale mimo 40-tki z kawałkiem wciąż nie umiem "zrobić się na bóstwo". Nie jestem w stanie wykorzystać w praktyce tych wszystkich sztuczek, tricków i instrukcji, które mają zwiększyć co za małe, zmniejszyć za duże, uwydatnić, ukryć itp. Generalnie zawsze jest tak samo czyli nijak. Raz w życiu poszłam do wizażystki, żeby umalowała mnie na szkolne spotkanie po latach... Po 20 latach, więc wiecie, poważna sprawa nie można było pójść na żywioł. Efekt był niesamowity, nie byłam pomalowana, byłam po prostu młodsza. Super sprawa, ale niestety, nie do powtórzenia w warunkach domowych. To samo jeśli chodzi o włosy. Okrągła szczotka, prostownica i inne tego typu instrumenty są w moich rękach nieposłusznymi i nieprzydatnymi gratami. Ostatnio nawet moja fryzjerka mnie "zdyscyplinowała" za mój mocno zaniedbany "tył", pokazała co robić, żeby było przynajmniej trochę tak jak spod jej rąk i co? I nic oczywiście! Mimo, że zrobiłam wszystko według jej instrukcji "tyłowi" nadal bliżej jest do kopki starego siana niż do fryzury.

- Mam łatwość przyswajania sobie mało ważnych i nikomu niepotrzebnych informacji. Teksty piosenek dwa razy usłyszanych gdzieś w radiu, plotki o "gwiazdach" wyczytane z kolorowych pisemek u fryzjera, jakieś duperelki na różne tematy siedzą mi w głowie, układają się w całości i choć niczemu nie służą zajmują miejsce, które mogłyby zająć rzeczy tak istotne jak wzory matematyczne i chemiczne, paragrafy i ustawy, albo choćby numery PIN, NIP czy PESEL. Cyferki, numerki, adresy i przepisy przemykają przez mój mózg nie zatrzymując się w nim na dłużej. Z tego powodu na przykład przed każdą partyjką remika, pokera czy szachów trzeba mi przypomnieć reguły, bo nie pamiętam, nawet jeśli grałam tydzień wcześniej.

- Nie jestem specjalnie stadnym zwierzęciem. Tłum mnie przeraża i jeśli nie muszę, nie chodzę tam, gdzie muszę się gnieść, cisnąć i ocierać. Oczywiście zaciskam zęby, gdy chodzi o koncert ulubionego wykonawcy, ale i w tym przypadku wolę być dalej i widzieć gorzej niż walczyć o miejsce pod sceną. Nie lubię publicznych wystąpień, nawet jeśli całą "publiczność" stanowi grupa rodziców na wywiadówce. Lubię małe, kameralne spotkania ze znajomymi, na luzie, bez pompy. Lubię też pobyć czasem sama ze sobą.

No i to by było na tyle, by uczynić zadość regułom zabawy. Teraz pędzę powiadomić wybraną trójkę, że ich blogi uważam za "lovely" i że chętnie poznam ich sekrety.

Miłego dnia!

Żeby Wam troszkę umilić to szarobure popołudnie wrzucam coś w moich ulubionych klimatach.


poniedziałek, 25 lipca 2011

Cóż robić, gdy za oknem listopad...


Nie udał nam się lipiec w tym roku :( Kapryśny jakiś taki, niezdecydowany, popadający w skrajności . Niczego nie można zaplanować, bo po tygodniu szaroburym, zimnym i mokrym funduje weekend z upałem powyżej 30 stopni i dusznym, przedburzowym powietrzem. Mi to doskwiera umiarkowanie, bo czy ładnie, czy brzydko i tak siedzę całymi dniami przed komputerem, ale dzieci mi się nudzą. Podsłuchałam nawet, że Synio pytał młodszą siostrę, czy nie ma już dość wakacji... Szkoda mi ich, bo gdy jest ładnie na dworze to nawet w mieście można sobie fajnie zorganizować dzień, ale gdy leje pojawia się NUDA. No bo ileż można grać na komputerze czy oglądać durnowate bajki w tv?

Oczywiście staramy się uatrakcyjnić dzieciom wakacje, jest czas na kino, na basen czy weekendowy wypad do ciepłych źródeł, ale przecież to nie to samo, co wyjazd gdzieś dalej od domu i na dłużej niż jeden dzień. Poza tym, w miarę jak dzieci dorastają coraz trudniej jest wymyślić coś, co zadowoli całą rodzinę. Prawie dorosły nastolatek, fan rolek, hip-hopu i miejskiego zgiełku będzie się nudził w jakimś odciętym od cywilizacji gospodarstwie agroturystycznym, do którego ja pojechałabym choćby zaraz. Młodą zanudzi zwiedzanie zabytków i muzeów. Do tego dochodzi moja niechęć do plażowania i paniczny wręcz strach przed lataniem. Zaplanowanie kilku czy kilkunastu dni, po których cała czwórka zgodnie powie "to były fajne wakacje" to prawdziwa logistyczna łamigłówka. Dlatego idziemy na kompromisy. Jednym z nich wydaje się być kilkudniowy wypad do Wrocławia. Młody ma tam jedną z lepszych w Polsce "miejscówek", czyli kryty skatepark, w którym będzie mógł szaleć przez całe dnie, my zwiedzimy miasto, o którego urodzie wiele słyszeliśmy a Młoda w nagrodę za niemarudzenie na spacerze dostanie popołudnie w aquaparku.
Oczywiście, jak to u nas pomysł urodził się nagle i trochę "na wariata". Dlatego mam pytanie i prośbę do wszystkich znających Wrocław. Czy możecie polecić nam jakieś fajne miejsce noclegowe, hotel, pensjonat itp.? Nie musi być koniecznie w centrum, najlepiej na obrzeżach miasta od strony autostrady. Grzebię sobie oczywiście w necie i szukam czegoś fajnego, ale mi nazwy wrocławskich ulic niewiele mówią. A chodzi mi o wygodny dojazd do centrum niekoniecznie autem ale też komunikacją miejską. Gdyby ktoś chciał podzielić się ze mną jakimś namiarem to proszę o maila na poukladanyswiat@interia.pl lub informację w komentarzu. Jeśli wiecie o jakimś wartym zobaczenia a nieznanym szerzej miejscu we Wrocławiu, fajnej knajpce, galerii, sklepiku z cudami to poproszę również o takie namiary.

A tymczasem pozdrawiam Was z mokrego i szarego Krakowa


* - zdjęcie Wrocławia mam stąd

wtorek, 19 lipca 2011

Podziękować czas...


Mocno spóźnione te moje podziękowania, aż mi wstyd, że tyle zwlekałam, ale co tu dużo mówić... Czas zapiernicza jak szalony, obowiązków nie ubywa. Ponieważ grzeczna ze mnie dziewczynka, to ze zwyczajnym "dziękuję" nie czekałam tak długo, ale takie blogowe, publiczne podziękowania wypada już okrasić fotką jakąś. A jak fotka, to polowanie na światło, potem kopiowanie, zmniejszanie, obrabianie itp. Same wiecie jak to jest. Ale dobra, dość marudzenia i zagadywania, przechodzę do konkretów. A konkrety są przecudnej urody, czego moje zdjęcia zupełnie nie oddają, za co przepraszam Autorki a czytających i oglądających proszę o podkręcenie wyobraźni na max i "podkolorowanie" sobie tego co widzą :)).

Na początek kartki od Marty. Marta nie tylko dekupażuje tak, że za każdym razem gdy widzę Jej nowe dzieła to zamieram w niemym zachwycie, Marta też scrapuje. I gdy zobaczyłam na Jej blogu TE karteczki zakochałam się w subtelnym stylu, kolorystyce zgaszonej, zdobnictwie nienachalnym, wyważonym. Spytałam Martę, czy zrobiłaby podobną dla mnie i ... chwilę później miałam już u siebie nie tylko piękną kartkę urodzinową dla mojej Mamy, ale też kartkę dla nowożeńców, do których wybieraliśmy się na wesele. Teraz, gdy obie dotarły do adresatów mogę je pokazać na blogu.



Zdjęcie tej kartki pochodzi z bloga Marty, mam nadzieję, że nie pogniewa się na mnie za użycie go bez pytania, ale w ferworze pakowania po prostu zapomniałam o uwiecznieniu dla potomności.
Ponieważ prócz talentu Marta ma również wielkie serce to w paczuszce oprócz kartek był wielki plik serwetek do decou-, dodam tylko, że nie pierwszy jaki od Niej otrzymałam, bo Marta dzieli się swoimi zbiorami spontanicznie i bez okazji.

Marto, kobieto piękna, zdolna i dobra
jeszcze raz Ci za wszystko dziękuję.

Poszczęściło mi się ostatnio w losowaniu candy u MaJu i zostałam właścicielką uroczego woreczka uszytego i ozdobionego przez Anetę. Powiem szczerze, woreczek na żywo jest tak piękny, że traktowanie go jako "przechowalni" dla czegokolwiek wydaje mi się niemal profanacją. Dlatego na razie leży sobie na honorowym miejscu, w zasięgu wzroku, żebym mogła patrzeć sobie na niego, wzdychać jaki jest piękny i żałować w duchu i na głos, że sama tak nie potrafię.

Chwilka niepewności przed otwarciem opakowania....


... i już moim oczom ukazała się urocza zawartość, woreczek i cudne w swojej prostocie lniane serduszko.

Anetko, jesteś niesamowicie zdolna!!!
Dziękuję za ten prezent.

środa, 13 lipca 2011

Przedpremiera ...

Dziś mam dla Was moje kochane czytelniczki, zaglądaczki, obserwatorki jawne i ukryte zaproszenie. Zaproszenie na przedpremierowy pokaz najnowszej hollywoodzkiej produkcji. Taki "pokaz prasowy" dla blogerek przed wypuszczeniem tysiąca kopii do kin na całym świecie. Praca nad tym filmem otoczona była głęboką tajemnicą, każdy zatrudniony przy produkcji, począwszy od aktorów, poprzez techników przeróżnej profesji, po szoferów i personal assistant of... czyli dziewczynki biegające po świeże truskawki dla gwiazdy podpisywał specjalną klauzulę nakazującą absolutne milczenie na temat. Nie było charakterystycznych dla hamerykańskich produkcji "plotek kontrolowanych", nie było "przypadkowego" przyłapania gwiazd na romantycznej kolacji i spacerowaniu za ręce, a więc temat nie trafił do pudelków i innych plotkarskich serwisów. Cisza, sekret, tajemnica ... I tylko ten jeden pokaz przedpremierowy, specjalnie dla Was, zanim rzucimy świat na kolana.

Panie i panowie, ParaMentPikczers prezent-uje......

Nieśmiertelny - the first and only love of Highlander



Kto oglądał film z 1986 roku widział historię zniekształconą przez producentów, którzy nie zważając na prawdę historyczną oraz prośby scenarzysty, reżysera a przede wszystkim grającego główną rolę Christhopera Lamberta w głównej roli kobiecej obsadzili PO ZNAJOMOŚCI jakąś małą blondyneczkę. Niestety kinematografia amerykańska pieniądzem producentów stoi, więc nie było dyskusji, wszyscy płakali i zżymali się na bezdusznych starców, ale niestety nie mieli nic do gadania. I reżyser Russell Mulcahy i młody aktor z Francji dopiero zaczynali śnić swój amerykański sen, więc swoje niezadowolenie mogli okazywać jedynie dyskretnym tupaniem nogą czy kopnięciem w niepotrzebny już element scenografii. Ale zadra i poczucie niespełnienia tkwiło w nich od tamtej pory, nie pozwalało spać, powodowało, że kolejne swoje filmy kręcili bez wiary w sukces, ot tak, na odpieprz, czego efekty niestety było widać na ekranie.

Mijały lata. Główny bohater tej opowieści postarzał się troszkę (co zupełnie nie odebrało mu męskiego uroku), ale też, co nie jest bez znaczenia dla całej opowieści zgromadził na koncie zgrabną sumkę, która pozwoliła mu całkowicie uniezależnić się od producentów-decydentów. Wreszcie mógł powrócić do historii Highlandera i opowiedzieć ją po swojemu i co najważniejsze, obsadzić w głównej roli kogoś, kto od ćwierćwiecza czekał cierpliwie, wierząc z całego swojego pensjonarskiego serca, że ten moment nadejdzie...

Ladies and gentelmen ... oto pisząca te słowa w pierwszej, wyczekanej, wielkiej siłą emocji i wzruszeń i póki co niemej ( z wrażenia) roli. Film już jest pewniakiem do Oscara w głównych kategoriach, więc nie czekając na marzec tu i teraz przygotowaną formułkę podziękowań zamieszczę.

Dziękuję Hani, znanej Wam jako HANNAH-UNE FEMME że postanowiła wyreżyserować ten film, zajęła się scenografią, kostiumami i charakteryzacją. Zwłaszcza ta ostatnia była potrzebna, byśmy z Chrisem wyglądali znowu jak w 1986 ;)))


Haniu, zrobiłaś kawał dobrej roboty, będziemy z Chrisem długo wspominać chwile spędzone na planie, szczególnie tę scenę...


... którą pozwoliłaś nam powtarzać i powtarzać w kilkudziesięciu dublach... ( i nie śmiej się już z moich okularów ;)...)

Mam nadzieję, że przez tą fotkę Blogger nie wrzuci mojego bloga do zakładki "tylko dla dorosłych" a mój osobisty Małż nie wyśle mnie na "karnego jeżyka". Wierzę w poczucie humoru obu Panów ;))





Muzyka oczywiście również "w klimacie". Ściskam Was mocno.

piątek, 1 lipca 2011

Stara zrzęda czyli naprawiam świat

Nasz bezdzietny tydzień dobiega powoli końca. W niedzielę przywozimy nasze bachorki do domu. Nie powiem, żeby ich nieobecność spowodowała jakieś drastyczne zmiany w naszym rozkładzie dnia. Gdy praca zajmuje kilkanaście godzin dziennie, to wieczorem jest się tak padniętym, że na jakieś ekstra wyjścia nie ma po prostu siły. Zakupy, sprzątanie i już jest noc, a człowiek myśli już tylko o łóżku i zapadnięciu w sen.

Wczoraj okazało się, że skończył nam się papier do drukarki. A bez papieru ani rusz, więc postanowiliśmy skoczyć wieczorkiem do Macro. Bo jeszcze segregatory by się przydały a przy okazji można kupić coś do jedzenia. Do Macro mamy rzut beretem, niestety po drodze jest remontowane od dwóch lat kluczowe dla miasta rondo, więc albo ślimaczymy w korku, albo jedziemy okrężną drogą. Ponieważ obok owego Macro stoi IKEA, mój Małż zaskoczył mnie propozycją wstąpienia przy okazji i do niej. Oczy mi wyszły z orbit, bo to zwykle ja "zwiedzam" takie sklepy, najczęściej sama, bo wiem, że On nie przepada za takim łażeniem bez konkretnego celu, a w "natychanie się" klimatem ikeowskich stylizacji niespecjalnie wierzy. A tu taka niespodzianka! No szok! Niestety nie pierwszy tego wieczoru i ostatni miły. Zaczęło się już przy dojeździe do IKEI. Czwartkowy wieczór, to jak widać najlepsza pora na meblowo-wnętrzarskie zakupy. Parking był wręcz zapchany autami. A trzeba Wam wiedzieć, że po ostatnim remoncie nie tylko zwiększono powierzchnię sklepu, ale i mocno poszerzono powierzchnię parkingową. Niestety zapomniano o jednym. Wyjazd do drogi głównej nadal jest tylko jeden, co przy remoncie ronda i korkach na owej głównej daje koszmarne kolejki na wewnętrznych alejkach parkingu. Wyjeżdżający ledwo mijają się z wjeżdżającymi, skręty w lewo to prawdziwa wolna amerykanka. Zanim dotarliśmy na parking już było nerwowo, potem nerwowość wzmogło żmudne poszukiwanie miejsca postoju. Bo miejsca były, niestety głupio przyblokowane. Co chwila mijaliśmy auta radośnie zaparkowane centralnie "na kresce", albo skosem. W myśl zasady " ja już stoję i mam w nosie, że zajmuję dwa miejsca".

Dwie rzeczy wkurzają mnie najbardziej gdy jeżdżę po mieście. Pierwsza, to ścinanie zakrętów, nagminne przy lewoskrętach zwłaszcza u panów w mocno klepanych niemieckich wozach dudniących muzyką z głośników większych niż koła w ich wozach. Druga to beztroskie i bezmyślne parkowanie. W mieście tak ciasnym jak Kraków znalezienie miejsca dla auta nie jest łatwe. Tym bardziej wkurzają egoiści, którzy stają tak, że blokują dwa a czasem nawet trzy miejsca. Luzik totalny. Jemu się udało, cóż go obchodzą inni, niech sobie szukają. Kiedyś słyszałam o pomyśle, by osobom parkującym na miejscach dla inwalidów naklejać na szybę specjalne, trudne do oderwania naklejki. I to tak centralnie, na wprost oczu kierowcy. Jak mu zejdzie godzina na skrobaniu kawałeczków folii to może coś do tego zakutego łba dotrze. Podobne karteczki nalepiałabym na szyby takich parkujących sobków. Wredna jestem, wiem. Ale przecież nie chodzi o to, żeby się tylko wkurzać i złorzeczyć na nich zza szyby. Trzeba coś robić, cokolwiek. No to ja zrobiłam. To był impuls, bo choć jestem zołzą, to nie zwykłam pouczać obcych ludzi na ulicy. Zdarzało mi się zwracać uwagę dzieciom, ale gdy kiedyś usłyszałam od takiego na oko 7-8 latka wyłamującego gałęzie z osiedlowego żywopłotu "spieldalaj" to się teraz trzy razy zastanowię zanim otworzę usta. Ale jak widać nie zawsze. Bo gdy szliśmy już sobie przez parking ku drzwiom IKEI zobaczyłam auto wolno wjeżdżające na linię rozdzielającą dwa miejsca parkingowe. Łudziłam się, że zaraz kierowca zgrabnie wycofa, by ustawić się równiutko na jednym z miejsc, ale nie. Pan z radosną miną zgasił silnik i wyszedł z samochodu. No i wtedy nie zdzierżyłam!

Odwróciłam się do niego i pokazując na narysowane linie pytam:
- Zamierza Pan tak zostawić auto?
Mina wciąż uśmiechnięta i zdziwione spojrzenie - Tak, a co?
- A to, że zajmuje Pan w ten sposób dwa miejsca, wie Pan, że przez takich kierowców parkowanie trwa tu trzy razy dłużej
Usta Radosnego nadal w pełnym bananie, bo "przecież tu jest jeszcze jedno wolne, i tam i jeszcze tam" ... spostrzegawczość mu się wzmogła.
- No i dobrze, że jest, ale to nie zmienia faktu, że Pan stanął jak ostatni egoista. A może Pan po prostu nie umie stanąć między liniami, to ja panu chętnie to auto przestawię.
Banan zniknął, wydaje mi się nawet, że dojrzałam cień rumieńca na zdrowo opalonym policzku. Nie wiem co mruczał do żony siedzącej wciąż w środku, bo odwróciłam się i dogoniłam Małża, który stał i patrzył jak się bawię w stróża parkingowej praworządności . Zdziwiony, bo nie spodziewał się, że moje "dziamganie" w samochodzie przejdzie w czyn.

Ja wiem, że to wszystko walka z wiatrakami. Prawdopodobnie Pan za moimi plecami popukał się w czoło i rzucił pod nosem "starą wariatką" lub innym dającym ulgę epitetem. Ale łudzę się, że następnym razem zanim stanie na linii przypomni sobie ten wieczór i zaparkuje jak trzeba, choćby po to, by po raz drugi nie zrugała go przy żonie i dziecku jakaś inna "stara wariatka".

Tradycyjnie już okraszę post zdjęciami. Najodpowiedniejsza byłaby jakaś fotka ze mną w pozie bojowej i z groźną miną. :)) Pewnie bym nawet znalazła taką w archiwum. Ale ponieważ ostatnio dość długo leżałam bezwstydnie na Waszych paskach bocznych to oszczędzę Wam i sobie tej "przyjemności". Ilustracją będą dzisiaj zdjęcia lusterka, które zrobiłam tak dawno temu, że nie wiem kiedy. Naprawdę. Miało być kompletem z tą ramką, ale na razie czeka w zaprzyjaźnionej kwiaciarni na nowego właściciela. Nie zaskakuję, znowu "moje" kolory i "moje" motywy.








A o to, co zdarzyło nam się w IKEI to materiał na kolejny post. Bo jak pisałam na początku, szok parkingowy był pierwszym, ale nie ostatnim tego wieczora. Żeby już nie zanudzać opowiem o nim przy innej okazji.

Miłego weekendu, pomimo deszczu i jesiennego zimna.