czwartek, 29 kwietnia 2010

Dwudziesty dziewiąty ...

"Dziś są twoje urodziny
Mimo złej pamięci wiem
Wybacz, że nie śpiewam "Sto lat", ale cóż
Z moim głosem lepiej nie..."

Z tą dziurawą pamięcią to raczej ja mam problem. I to ja zapominam o urodzinach, imieninach, rocznicach. Niektórzy już się przyzwyczaili, niektórzy wciąż się obrażają. A ja, choćbym się obłożyła tysiącem kalendarzy i włączyła tysiąc przypominaczy, to i tak ... zapomnę. Ty pamiętasz zawsze. i wybaczam Ci, że śpiewasz to nieszczęsne "Sto lat", choć z twoim głosem... :))) sam wiesz.
"Dziś są Twoje urodziny
taki ważny, zwykły dzień
Może pomilczymy parę chwil
o tym, że nam nie jest źle..."

W tym zabieganiu trudno jest znaleźć choćby kilka chwil na wspólne pomilczenie, ale nam się to udaje już od tylu lat. Raz lepiej, raz gorzej, ale chyba nie jest nam źle. Prawda?

"Dziś są twoje urodziny
ktoś zadzwoni, przyjdzie ktoś
Ale zanim wielki hałas zrobi świat
Tak zwyczajnie w ciszy ze mną bądź..."

Spokojnie, świat nie zrobi hałasu, świat nie wie. Już od dawna nie świętuję tego dnia , bo z czego się cieszyć? Z tego, że dopisuję sobie wyższą cyfrę w rubryce wiek. Ten fakt cieszył mnie gdzieś tak do 18-tki, potem przez jakiś czas był obojętny a teraz... Teraz dni biegną tak szybko... za szybko. Do fryzjera trzeba zaglądać jakby częściej, do lustra chce się coraz rzadziej. No dobra...nie mażę się... to przecież mój dzień, moje święto.
Ktoś zadzwoni, ktoś napisze, pewnie tak... nawet na Naszej Klasie jest specjalny przypominacz, więc ci, którzy mnie sobie wpisali na listę i na tym poprzestali (nawet właściciel NK zmienił slogan reklamujący ze "zbliża ludzi" na "miejsce dla ludzi z klasą" ... też zauważył? ;) szarpną się na komentarz... Niesprawiedliwa jestem, wiem.
"Dziś są twoje urodziny
O czym milczę powiem ci
Milczę o tym, aby całe życie twe
zawsze tak pachniało jak te bzy..."

Jak bzy, jak konwalie i jak frezje. I jeszcze jak karmel i cynamon, jak siano schnące na łące i jak mleko prosto od krowy. Tysiące zapachów i każdy przywołuje jakieś miłe wspomnienie. Dalsze lub bliższe. Moje życie rzeczywiście pachnie jak bzy i jest cudne i straszna farciara ze mnie pod każdym względem. Tylko czasem, w te cholerne urodziny zamiast radości przychodzą smuteczki. Malutkie...zaraz je przegonię i znowu będzie CUDNIE!

Panie Ryszardzie, to może jeszcze tylko raz Pan zaśpiewa a ja wycieram nos i już nie płaczę.





Obiecałam pochwalić się bransoletkami, które sobie pomalutku wymodziłam. No to się chwalę :)))


Znowu komplecik, ale tylko do zdjęcia, bo jedna jest płaska, druga obła.

Cieńsza, zaokrąglona...
I szeroka, całkiem płaska.
Czarny ornament w dwóch wariantach.
Na białym...
... i czarnym tle.
I troszkę kwiecia. Całkiem już letnie maki...

Nutka lawendy...
I trochę niebieskiego, też w wersji szerszej i węższej.



A na warsztacie już dosychają kolejne, tym razem w brązach. Ale o nich już innym razem.

Tymczasem posłuchajcie, proszę, jeszcze tego. Czyż nie cudne? Ale wróćcie do tej melodii jeszcze raz wieczorem. Przy świetle świec i lampce wina ( u mnie tradycyjnie chilijskie wytrawne) zabrzmi jeszcze wymowniej.


czwartek, 22 kwietnia 2010

Wallander ...



Poznałam Go przypadkiem. Można powiedzieć, że przez Janusza Wiśniewskiego. Janusza EL Wiśniewskiego, chociaż On nie ma bladego pojęcia że nas ze sobą zetknął. Jakoś nie jestem do końca przekonana do prozy Wiśniewskiego i nie ukrywam, lekko zawiodła mnie (dawno temu) "Samotność w sieci" , jednak skusiłam się na audiobook z tą właśnie powieścią. Pomyślałam, że może wrażenia po wysłuchaniu będą inne niż po przeczytaniu. Nie były :))) , ale z rozpędu kupiłam jeszcze kilka audiobooków z tej samej serii ( no bo my, poukładane, to lubimy mieć komplety). W zestawie była też książka nieznanego mi wcześniej szwedzkiego pisarza Henninga Mankella "Człowiek, który się uśmiechał". Włączyłam i ... utonęłam. Historia komisarza Wallandera z posterunku w Ystad to nie tylko rozwiązywanie zagadki kryminałlnej to także psychologiczne niuanse i mroczny klimat zimnej i ponurej szwedzkiej prowincji. Oczywiście poszukałam też innych książek o komisarzu W., bo jest ich cała seria. A kiedy okazało się, że w tv akurat zaczęli emisję szwedzkiego serialu na motywach powieści Mankella, to już była pełnia szczęścia. Daleko tym ekranizacjom do typowej kryminalnej sieczki jaką dostajemy na co dzień. Nie ma tam szaleńczych pościgów, strzelaniny, wybuchów. I dobrze! Komisarz Wallander to nie przystojny James Bond ani elegancki Kojak. To zwykły, zmęczony gliniarz, który spieprzył sobie życie prywatne, który czasami ma dość i myśli o emeryturze. Do tego jeszcze niesamowite zdjęcia nadbałtyckich plenerów i dość oszczędna, ale niesamowita muzyka. Gdybym musiała opisać książki i filmy o Kurcie Wallanderze jednym słowem, to by było słowo NIESPIESZNIE. Jeśli lubicie takie właśnie niespieszne klimaty, to zachęcam. Jest jeszcze angielska seria z Kennethem Branagh'em w roli głównej (teraz na ale kino! zaczyna się druga seria), wcale niezła i też zachowująca klimat, ale ja zdecydowanie wolę Wallandera o twarzy nieznanego szerzej szwedzkiego aktora Kristera Henrikssona.

Ponieważ ostatnie dni nie sprzyjały hulankom ani wycieczkom, spędziłam więcej czasu przy moim decou-warsztacie. W ramach ćwiczenia bezbąblowego nakładania dużych kawałków serwetek powstały nowe obrazki. Tulipany w naszym ogródku jeszcze nie pokazały pąków, za to te na obrazkach w pełnym rozkwicie.







Patchworkowa komódka doczekała się towarzystwa (ta moja słabość do kompletów!) , bo zrobiłam sobie tackę na ołówki w tym samym stylu.






A teraz zabieram się za ozdabianie bransoletek. Wszak wiosna w pełni, czas wyciągać z szaf kolorowe, zwiewne ciuszki i obwieszać się biżuterią wszelaką. Niedługo pochwalę się, co wymodziłam.

środa, 14 kwietnia 2010

Wszystko przez Muńka ...



Poryczałam się przez Muńka. Staszczyka oczywiście, bo tylko dwóch znam Zygmuntów, którzy by mnie mogli ewentualnie o łzy przyprawić. Drugi to mój Tata, ale jego imię zdrabniamy powiedzmy klasycznie. No więc ten Muniek niedawno popełnił płytę solową i owa płyta promowana jest właśnie za pomocą piosenki "Święty". Ja taką znowu straszliwą fanką T.Love nie jestem, ale wzrastałam i edukowałam się muzycznie w latach 80-tych, więc sentyment do tych, co wtedy zaczynali mam duży. Choć słucham już teraz raczej muzyki klasycznej i filmowej, to gałki radia nie szukam, gdy polski rock słyszę. No więc gdy Muniek zabrzmiał solówką swą ochrypłą wsłuchałam się w tekst (bo ja muszę Wam powiedzieć mam taką skazę, że lubię wiedzieć o czym ktoś śpiewa, co nie zawsze jest oczywiste nawet przy "produkcie" polskojęzycznym). A jak się już wsłuchałam, to oczy mi się jakoś tak pocić zaczęły i smętek taki mnie ogarnął i nostalgia niezrozumiała...

No bo On tam śpiewa o kolegach z osiedla, co to wyjechali, o blokowisku w dużym mieście, o ruskim szampanie. A ja sobie w małym miasteczku bez bloków wyrosłam, to ja ten raj opuściłam ledwo po maturze, zostawiwszy tego czy tamtego "kolegę" . Tylko szampan ruski pasuje, ale i to już później i nie z nimi. Skąd więc ten smętek?


Jak widać, nie musi być jota w jotę. Wystarczy potrącić jedną strunę, mgliste wspomnienie wywołać i tak jakoś chce się na chwile choćby, żeby znowu było WTEDY. Nie tak jak wtedy, bo nie zawsze było różowo i część wspomnień boli, ale taki mały wyrywek TAMTEGO na chwilkę.

Znowu pojechać na biwak do T. i ganiać nocą po lesie. Znowu być na obozie wędrownym i w jakimś prowincjonalnym kinie oglądać "Wejście Smoka". Znowu bawić się na swojej studniówce. Znowu być w liceum... a nie, bo jeszcze trafię na lekcję chemii. ;)

Na fali tej nostalgii za przeszłością zrobiłam coś dla mojej najstarszej stażem przyjaciółki, z którą znamy się od zawsze. Różnie między nami bywa, raz jesteśmy bliżej, raz dalej, ale to ONA jest na większości zdjęć z WTEDY. Nie tylko tych na czarno-białej kliszy, ale przede wszystkim tych nie utrwalonych, które przewijają mi się przed oczami.

Buziak Joluś! Wiem, że dostałaś już paczkę, więc mogę pokazać innym co dla Ciebie zrobiłam.




Wizytownik, praktyczny prezent dla businesswoman i do kompletu bransoletka z tym samym motywem. Bo nawet w gumiaczkach na budowie można być 100% kobietą.

piątek, 9 kwietnia 2010

Kula u nogi ...

Jakiś czas temu przemierzając blogowy kosmos zapuściłam się aż do Hiszpanii i tam natknęłam się na blog, który mnie wręcz zaczarował. To oczywiście miejsce poświęcone decoupage, bo jako mocno raczkująca adeptka tej sztuki szukam nieustannie inspiracji i wiedzy na ten temat. Blog ów przejrzałam oczywiście od początku do końca, wydając głośne ochy! i achy! przy co drugiej fotografii. Nie mogłam się oderwać od prac Yolandy tak różnych od tego, co widziałam do tej pory. Widać, że dziewczyna bawi się decou-, bawi się kolorem i fakturą, bez zahamowań miesza ze sobą rozmaite motywy tworząc z nich pozornie chaotyczne, ale jednak niesamowicie "kompletne" wzory. Widać w tym wszystkim przede wszystkim radość tworzenia. Może to zasługa słońca, w którego promieniach pysznią się fotografowane przedmioty, a może południowego temperamentu autorki. Nie wiem, ale pierwsze, co mi przyszło do głowy, to oczywiście JA TEŻ TAK CHCĘ!! Mimo, że jestem fanką lusterek i kilka jeszcze "gołych" w zapasie miałam postanowiłam ozdobić coś innego. Zachwyciły mnie maleńkie komódki ze zdjęć Yolandy, pstre od wybranych wzorków i chciałam zrobić sobie taka samą, kolorową, zwariowaną "hiszpańską" komódkę.

Ponieważ tak już miewam, że jak o czymś pomyślę, to mi z nieba spada ( tu uśmiecham się do fili z "mojej prowansji", która wie co nieco o białym kafelku spadłym z nieba onegdaj) więc bardzo fajna malutka komódka spadła mi z nieba w jednym z krakowskich Empików. Kto zagląda w Empiku na regały dla decou-fanów wie, że choć wydaje się, że jest na nich dużo rzeczy, to tak naprawdę zazwyczaj są one w jednym egzemplarzu. Jak chciałam kiedyś dokupić osłonkę i zrobić kosz podobny do tego, to osłonek już nie było i póki co Ola może się cieszyć jedynym na świecie ;)) koszem na śmieci w motylki. Ale wyobraźcie sobie, że jak gnana potrzebą wpadłam do najbliższego Empiku to komódka była ( w jednym egzemplarzu) i choć jej jakość była niestety odwrotnie proporcjonalna do ceny to oczywiście ja wzięłam. Bo same wiecie jak to jest, jak człowiek coś sobie w głowie uroi i MUSI to zrobić już teraz, zaraz, natychmiast. Ja tak mam!

Tak więc z głową pełną pomysłów na totalny decou-patchwork, decou-potrawę jednogarnkową, decou-misz-masz dorwałam moje serwetkowe zbiory i zaczęłam przymierzać. Kwiatki, aniołki, ornamenty, mikst wzorów i kolorów. na ścianki jeden, na denko drugi, na szufladki trzy inne... hulaj dusza!!! Niech żyje Hiszpania, słońce, luz i fantazja!!! No i w tym momencie poczułam ciężar tej kuli u nogi, o której wspomniałam w tytule. Ciężar tego mojego "poukładania", które jakimś głosem zza uch powtarzało... nie szalej... nie kićkaj... to nie twój styl, nie twoja bajka. No i co zrobiłam? Posłuchałam oczywiście tego głosu i wymyśliłam jakże "szalony" wzorek z JEDNEJ!!!! serwetki. Ale za to po wycięciu i naklejeniu każda szufladka jest inna :)))) .

Mam więc na biurku malutki mebelek, który jest w 100 % mój, ale mam też pewien niedosyt, że nie odważyłam się pójść na całość i zaszaleć. Czy kiedykolwiek się odważę?


Pooglądajcie sobie, proszę, moją komódkę. Jak widać jest maleńka, szufladki mają tak na oko 5 x 6 cm i jest to bardziej gadżet niż mebelek, ale za to można ją dowolnie ustawiać :))


Pionowo
...

...lub w wersji biurkowej - poziomo.





A teraz zerknijcie do Yolandy Mistrzyni , nieprawdaż ?! :))))
Miłego oglądania!


P.S. A wiecie, że dzisiaj rano dostałam e-mail od pewnego miłego pana z ... Hiszpanii, który zapraszał mnie na swój blog. Ciekawe jak ta Hiszpania "chodzi" wokół mnie. Czyżby marzenie o weekendzie w Barcelonie miało się spełnić? Nie mam nic przeciwko temu :))

wtorek, 6 kwietnia 2010

"Deszcz padał i padał...

... Baronowa Schlochen nie myśląc zgoła wiele...
– Dlaczego?
– Przecież już dawno ustaliliśmy, że był to jej permanentny stan.
– Ale dlaczego zgoła?
– Jak to dlaczego? Bo była zgoła, jak święty turecki, proszę księdza.
– A, to co innego, tak, turecki.
– No a więc zgoła nie myśląc wiele, zapragnęła zagrać w ruletkę... "

Czy ktoś jeszcze pamięta audycję "Nie tylko dla orłów" emitowaną w radiowej Trójce jakoś tak w końcówce lat 80-tych? Uwielbiałam te teksty! Zresztą sobotni wieczór wówczas to był dla mnie prawdziwy rytuał. Najpierw Lista Przebojów Trójki prowadzona oczywiście przez Marka Niedźwieckiego - program legenda i człowiek legenda, dobrze, że po krótkim epizodzie w komercyjnym radiu wraca na stare śmieci. Potem wspomniany cykl "Nie tylko dla orłów" a w nim, głosami Wojciecha Manna, Alicji Resich-Modlińskiej, Grzegorza Wasowskiego czy Moniki Olejnik mówiły do nas przezabawne postaci: żelazny karzeł Wasyl, doktor Wycior, czy wspomniana już baronowa Schlochen. Na koniec zaś, już przed północą "Teatrzyk zielone oko" a w tym cyklu świetnie zrobione słuchowiska ze wspaniałą obsadą i na podstawie świetnych tekstów, choćby Agathy Christie, Raymonda Chandlera czy E.A.Poe. Ileż to razy budziłam się rano z kratką odciśniętą na policzku przez skórkowe etui poręcznego mini-radyjka, którego słuchałam po kryjomu schowana pod kołdrą, choć mama goniła do spania. Na szczęście dla fanów i nostalgicznych "wracaczy do przeszłości" wiele z tych audycji można znaleźć w formacie mp3 w necie.

Tak mi się to wszystko przypomniało, kiedy wymyślałam tytuł do dzisiejszego posta. Bo mam zamiar pokazać Wam co ostatnio, w ramach przedświątecznego uciekania przed porządkami zmalowałam. A tak się złożyło, że to same "kwieciste" produkcje. A kwiaty rosną jak deszcz pada, a pada od wczoraj... deszcz pada, a baronowa Schlochen nie myśląc zgoła wiele... a nie, to już było :)


No to czas na obrazki.
Na początek bransoletka. Moja pierwsza.



W przeciwieństwie do kolczyków, do których zraziłam się po pierwszej próbie malowania tła, dekorowanie bransoletek bardzo mi się spodobało. Do tego stopnia, że zamówiłam kolejną porcję "golasków". Tym razem sprawdzę dokładniej przekrój bransoletki, bo ta niestety jest zbyt mała na moją rękę i zbyt duża na rękę mojej Oli. Może spodoba się komuś o drobniejszych dłoniach :)))

Popełniłam też kolejną zakładkę. Ponieważ jesteśmy rodzinką czytającą, taki gadżecik zawsze znajdzie jakiegoś amatora. Tę zawłaszczyła sobie Ola.


Model podobny do poprzednich, bo przecież trzeba wykorzystać kółka nabyte hurtowo na fali euforii pod tytułem "będę robić kolczyki". Ciekawe, że oklejanie i malowanie tych kółeczek przy produkcji zakładek nie napawa mnie taką niechęcią jak przy robieniu kolczyków. Pojęcia bladego nie mam skąd ta różnica.


A ponieważ jestem dziewczynką oszczędną i wykorzystuję każdy skrawek zaczętej serwetki, to tym, co zostało po wycięciu dużych kwiatków okleiłam glinianą doniczkę.


Całkiem to fajnie i wesoło wygląda, chociaż do hodowania roślinek raczej się nie nadaje (nie pokrywałam donicy niczym wodoodpornym). Ale jako osłonka na doniczkę z ziołami albo pojemnik na kredki - czemu nie? No i niechcący powstał kolejny komplecik, który tymczasowo znalazł miejsce w pokoju Oli.


piątek, 2 kwietnia 2010

Wesołych Świąt!


Wszystkim,
którzy w podróży po blogowym kosmosie trafili do mojego "Poukładanego świata"
składam najserdeczniejsze życzenia
zdrowych, pogodnych i prawdziwie ciepłych
Świąt Wielkiej Nocy.
Radości z przebywania z najbliższymi,
niezmąconego niczym odpoczynku,
słońca i uśmiechów aury
oraz
natchnienia do prawdziwie twórczego życia



Mira