piątek, 30 listopada 2012

Tak me tu mas ...



Wino się skończyło ...
W kominku nie napalę...
Na jutro zapowiadają śnieg ...

Na szczęście Trójka gra bez zakłóceń...




A rzeczywistość skrzeczy.

Dobrego weekendu...

środa, 21 listopada 2012

Lavandula ...

Gdyby papiery i serwetki do dekupażu pachniały adekwatnie do motywu, jaki się na nich znajduje, to nigdy nie zrobiłabym niczego w lawendowe wzorki. Jestem jedną z nielicznych, jeśli nie jedyną blogerką "hendmejdową", która nie podziela zachwytu koleżanek nad aromatem tej delikatnej i niewątpliwie uroczej roślinki. Roślinka owa zapewne wyczuwa moją niechęć, bo choć co roku sadzę w ogródku najpiękniejszy  krzaczek przytargany z giełdy kwiatowej, to w kilka tygodni  zamiast bujnej zielono-fioletowej kępy mam marny badyl o podeschłych łodygach. Słowo honoru, że dbam i pielęgnuję, bo choć zapach jest mi niemiły, to widokiem chciałabym cieszyć oczy jak najdłużej. No nie rosną i już! Mam nadzieję, że mój lawendowy "coming out" nie sprawi, że wpadnę w towarzyski ostracyzm i blogosfera wybaczy mi tę inność.

Na szczęście dla mnie serwetki nie pachną, więc z ogromną przyjemnością popełniam czasem jakiś dekupażowy wytworek ozdobiony lawendą. Dziś postanowiłam zebrać w jednym miejscu wszystko, co powstało w ciągu ostatnich miesięcy. Oczywiście z użyciem, najukochańszej serwetki...

Zacznę od czegoś dużego. Od lustra, które kupiłam w wielkim szalonym porywie zachwytu i przytargałam do domu z drugiego końca Krakowa nie zważając zupełnie żem w 8 miesiącu ciąży a droga do domu komunikacją miejską z kilkoma przesiadkami. Nie muszę żadnej z Was tłumaczyć, że jak się kobieta na coś uprze, to nie zważa na głos rozsądku tylko realizuje swoją wizję, wiem, że znacie to uczucie. A moja wizja była wówczas taka, że piękne, drewniane lustro w głębokim granacie, surowo ciosane i ozdobione gipsowymi amorkami MUSI opuścić sklep i jak najszybciej zawisnąć w moim domu. Lustro szczęśliwie dowiozłam ( brzuch też) i lat dziesięć cieszyłam oczy jego urodą. Próbowałam znaleźć jakieś zdjęcie, na którym byłoby je widać w wersji przed metamorfozą, ale przekopać moje pliki to prawdziwa syzyfowa praca. Wierzę w Waszą wyobraźnię. Lustro było piękne, romantyczne i  miało jeszcze jedną ogromną zaletę - strasznie wiotko w nim wyglądałam :))))) Dopóki było jedynym dużym  lustrem w naszym domu byłam przekonana, że mam zgrabny tyłek. Potem niestety sprawiłam sobie lustrzane drzwi do szafy i ... no wiecie, szok!. Ale mniejsza o mój tyłek. Lustro! Mimo upływu lat to ono wcale nie przestało mi się podobać, jednak co tu dużo mówić, padło ofiara drugiej cechy, którą jak podejrzewam ma większość z Was - potrzeby zmiany. Wiecie jak to jest, gdy niby wszystko fajnie poukładane, poustawiane, niby nie ma się czego czepić a patrzysz na jakiś kąt w mieszkaniu i zaczyna Cię "swędzieć", musisz coś zmienić, poprzestawiać, przemalować. Najlepiej natychmiast. Taki właśnie przymus wewnętrzny poczułam pewnego dnia patrząc na moje anielskie lustro i nie myśląc wiele zabrałam się do pracy. Poodrywałam anioły, gipsowe były i kruche, więc proceder przeżyły tylko dwa z pięciu, potem opaliłam warstwę farby i pasty strukturalnej, która pod farbą tworzyła malownicze nierówności. Potem było skrobanie, szlifowanie i wreszcie malowanie kilkoma kolorami na raz. Na koniec gałązki lawendy, lakier et voila! Nowe stare lustro gotowe.

 Zdjęcia robione w sierpniu, kiedy jeszcze bujnie kwitła cała ogródkowa zielenina
  Rama w nowych kolorach, ale tafla nadal w magiczny sposób odejmuje kilogramy :)))

Czy teraz jest ładniejsze? Nie wiem. Ale jest inne i to mnie cieszy. W tej wersji kolorystycznej nie pasuje już do naszej sypialni, więc zawisło w pokoju Oli, ku radości małej elegantki :)))






 A teraz już bez zbędnych opowieści same zdjęcia przedmiotów wykończonych ostatnio.

Zawieszany na ścianie pojemniczek na listy, karteluszki lub cokolwiek innego...





kompromitująca mnie jako panią domu plama po winie, ślad po udanym wieczorze :), 
zabawne, że nie zauważyłam jej podczas robienia zdjęć



 i fragment plecków... uwielbiam takie niuansiki nawet, gdy ich nie widać :)


I jeszcze wieszak na ręczniki papierowe z małym bonusem w postaci serduszkowej zawieszki...


 





Fotki marnej jakości, ale od tygodnia Kraków zasnuwają na przemian smog i mgła, wiec światła mamy jak na lekarstwo. Nawet wyjście z aparatem w plener niewiele pomogło, zwłaszcza, że z zimna trzęsłam się jak osika i trudno mi było złapać ostrość.

Więcej tworów do kompletu nie będzie, bo ostatnie dwie serwetki zalałam sobie własno-grabio-ręcznie kawą ( a było posprzątać bałagan?!) a  nowych zakupów do decou- na razie nie planuję. Coraz mniej mam czasu na tę przyjemność a zapasy do wykorzystania spore, więc będę się wyżywać na innych wzorach.

Ściskam cieplutko ! 

I jeszcze muzyka na dziś... myślę, że bardzo pasuje do tej gęstej szarości, jaką znowu mam za oknem...



niedziela, 18 listopada 2012

Motywatorki ... czyli jak nie piszę, to nie piszę, ale jak już zacznę to nie mogę przestać

Kiedy praca zawodowa wiąże się bardzo ściśle z siedzeniem przy komputerze i kiedy jest to wielogodzinne siedzenie od bladego świtu do ciemnej nocy, powiązane z ogromną dawką stresu, to co tu dużo gadać, relaksu w komputerze już się raczej nie szuka. Aby odpocząć uciekam od niego, chociaż pokusa jest ogromna, bo blogi, bo inspiracje... Jednak nie mam siły na kolejne godziny z oczami wpatrzonymi w ekran. Oczy zresztą też powoli nie dają rady. Zwłaszcza przy tabelkach, maleńkich rubryczkach w których coraz częściej duże S wygląda jak 5 a 1 jak I...

Nie tylko oczy uświadamiają mi, że nie mam już 20 lat. Niestety...patrzę ostatnio w lustro z coraz większym przerażeniem. Strasznie się posypałam. To niewiarygodne jak bardzo widać na twarzy zmęczenie, brak snu, nieregularne posiłki, a często morze kawy zamiast nich. Włosy, paznokcie, cera... łykanie tabletek dostępnych bez recepty, niesystematyczne łykanie, nie daje widocznych efektów. Moja fryzjerka regularnie opieprza mnie za tę moją niesystematyczność, kiedy przy myciu włosów zgarnia z umywalki  całe ich garście. Załatwia mi jakieś extra tabletki do łykania, jakieś fiolki z miksturami do wcierania a mi zapału i "karności" wystarcza na tydzień. Ech! Szkoda gadać. Widzę, że znowu marudzę a ja tak bardzo nie lubię i nie chcę marudzić "publicznie".

Dobra, robimy błłłłłłł i zamazujemy jak Madzia Karwowska. Ktoś pamięta?

Motywatorki. O nich być miało i będzie. To one wyrwały mnie z mocy "demotów" i zmobilizowały do napisania znowu kilku słów. One, czyli Pantera i Shabby Shop postanowiły obdarować mnie tym oto wyróżnieniem. 



Chociaż za łańcuszkami wyróżnień, podobnie, jak wiele blogerek nie przepadam i nawet przez czas jakiś miałam na bocznym pasku banerek z informacją, że się w to nie bawię, to jednak miło mi się zrobiło, że choć blog mój powoli "rzęsą zarasta" (że skorzystam z powiedzonka Pani Michaliny Wisłockiej), że tyle mnie tu, co kot napłakał, to odnajdują mnie nowe osoby i nie dość, że chce im się rzucić okiem na moje wpisy, to jeszcze deklarują się jako obserwatorki i na dzień dobry obdarowują  komplementem. I to nie byle jakim... zagranicznym ;))) Dziękuję Wam moje drogie za to wyróżnienie, przyjmuję je z wielką radością i traktuję jak porządny,  pozytywny kopniak - motywator. Przede wszystkim jednak dziękuję Wam i pozostałym nowym obserwatorkom za to, że tutaj zajrzałyście, że przysiadłyście na moim wirtualnym niebieskim krzesełku i porozmawiałyście ze mną chwilkę, bo czymże jest każdy komentarz jak nie rozmową właśnie.

Wyróżnienie Libster Blog to nie tylko obrazek do wklejenia, ale też, a może przede wszystkim pytania, na które wyróżniony powinien odpowiedzieć. Potem należy komplet tych samych, lub własnych pytań puścić dalej w świat, co na końcu tego posta uczynię.

Jakie pytania zadały mi dziewczyny? Zacznę może chronologicznie od Pantery.

1. Jaką porę roku najbardziej lubisz?
Drogą eliminacji bez zastanowienia odrzucam zimę. Przy wielu okazjach pisałam, że jej nie cierpię. Mogłabym bez żalu obejść się bez śniegu, lodu i mrozu. A dom w ciepłym kraju, do którego mogłabym wyjeżdżać na tych kilka miesięcy w połowie października to jedno z moich marzeń. Ponieważ nie lubię skrajności, to także lato z upałami i miejskim kurzem nie jest moim ulubionym okresem. Zostają dwie pory roku o umiarkowanym klimacie. Obie lubię, jednak swoje naj- oddaję wiośnie. Za zapach powietrza w dzień marcowej odwilży, za pierwszą zieleń, która już nigdy potem nie jest taka czysta, za wspomnienie pierwszych fiołków zbieranych w rowie przy starym żydowskim cmentarzu i czapki zdejmowanej po kryjomu, gdy tylko znikałam z zasięgu wzroku mamy, za to uczucie lekkości, gdy pierwszy raz zamieniam kozaki na lekkie czółenka...

2. Czy mając nadmiar pieniędzy poprawiłabyś coś chirurgicznie w urodzie?
 No cóż...czas zrobił swoje. Są dni, gdy macham na to ręką, bo taka jest kolej rzeczy. Kiedy indziej użalam się nad sobą i mam ochotę tłuc lustra. Wtedy też powraca pokusa, by sobie coś, gdzieś wstrzyknąć. Na szczęście w totolotka nie wygrywam, majątku po dalekiej bezdzietnej ciotce nie dziedziczę, więc nadmiarem pieniędzy nie grzeszę, za to mam przy sobie kogoś, kto kocha mnie razem z moimi zmarszczkami i bruzdami. mam też internet i czasem oglądam zdjęcia tych, które sobie urodę "poprawiły". Ponieważ jednak kobieta zmienną i nieprzewidywalną jest, nawet dla samej siebie, to nie wiem co mi strzeli do starej, siwej głowy za rok czy za pięć lat...

3. Cel podroży marzeń.
I tu znowu mam problem, bo ja w sumie nie mam jakichś specjalnych pragnień związanych z podróżami. Przejść się po  skąpanym we mgle irlandzkim wrzosowisku, albo przejechać kompletnie pustą drogą, gdzieś na południu Stanów, z jak toczą się po niej niesione wiatrem kule nieznanej  mi z nazwy rośliny. I może jeszcze Paryż...tak... Paryż wiosną.

4. Osoba (może być już nieżyjąca), z którą chciałabym porozmawiać.
I znowu powrót do przeszłości... ludzie spotkani kiedyś...znajomi bliżsi czy dalsi. Jednym chciałabym powiedzieć 'przepraszam", innych znowu zapytać "dlaczego?".

5. Film stulecia to:
Niezmiennie "Pożegnanie z Afryką". Z wielu powodów.

6. Wschód, czy zachód słońca?
Nie ma dla mnie nic piękniejszego n niebo tuż przed wschodem słońca. Niesamowita cisza w powietrzu i niemal wyczuwalne przez skórę delikatne drżenie powietrza, w chwili gdy pojawia się światło... Wschód, zdecydowanie.

7. Morze, czy jeziora?
Jeziora. Mają w sobie magię i spokój. Morza się boję, bo nie lubię nie widzieć brzegu. Nie mam w sobie nic z odkrywcy, więc nie inspiruje mnie tajemnicze "coś" za horyzontem. I nie ma znaczenia, czy to zimny Bałtyk, czy gorąca plaża nad Morzem Śródziemnym. A jeziora, to masa fajnych wspomnień, to pływanie kajakiem, to piwo ciągnięte za łódką na sznurku i ryba ze smażalni, to ognisko i spanie w namiocie, to wędrówki wzdłuż brzegu i łowienie raków (sto lat temu w Nidzkim jeszcze były)

8. Jaki poeta przemawia do Ciebie najlepiej?
Leśmian. Zawsze mnie niesamowicie wzruszał i rozczulał. W liceum nauczyłam się kilku wierszy na pamięć. "Dwoje ludzieńków" pamiętam do dziś.

9. Co chciałabyś koniecznie zobaczyć, zanim odejdziesz w zaświaty?
Jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy, jest zbyt osobista, by ją tutaj ujawniać.

10. Czy chciałabyś wystąpić w filmie/na scenie?
Nie! Nie! Nie! Peszę się nawet wtedy, gdy zbyt długo przygląda mi się jeden człowiek a co dopiero wiele osób na raz. Przed kamerą, tak jak przed obiektywem aparatu spinam się i przestaję być sobą. 


A teraz pytania Ewy

1. Kot czy pies? - zdecydowanie kot

2. Chcieć czy móc? - chociaz przy każdej okazji powtarzam za Wojciechem Mannem "gdy czegoś nie wolno a bardzo się chce, to można" to jednak na co dzień  moje "chcieć" zbyt często kapituluje przed "móc", a raczej "nie móc"

3. Żółty czy zielony? - zielony, w niemal wszystkich odcieniach

4. Róża czy mak? - zawsze mnie ciągnie ku temu, co nietrwałe, delikatniejsze i słabsze. Dlatego mak.

5. Transfer czy decoupage? - nie próbowałam transferu, więc póki co decoupage

6. Romans czy kryminał? - najchętniej dobre połączenie jednego z drugim.

7. Miasto czy wieś? - tak szczęśliwie los mnie "umościł", że mam dwa w jednym.

8. Sok czy woda? - woda

9. Spódnica czy spodnie? - sukienka :)) kocham sukienki, chociaż w sytuacjach pospieszno-ekspresowych zazwyczaj wskakuję w dżinsy.

10. Szatyn czy blondyn? - im bardziej usiłuję sklasyfikować tak zwany "mój typ", tym mocniej jestem przekonana, że go po prostu nie mam. Sam Elliot jest siwy jak gołąbek a jest całkiem wysoko na mojej TOP10 ;))) Bo nie w kolorze włosów tkwi przecież to COŚ.

 

11 Narty czy łyżwy? - łyżwy


Jak zwykle mnie poniosło i niektóre pytania potraktowałam jako okazję do napisania czegoś więcej o sobie. Taki malutki zawoalowany ekshibicjonizm ;))) 

Pora na moje pytania...

1. Rumba czy walc?
2. Lot balonem czy skok na bungee?
3. Jakiej cechy charakteru nie lubisz u siebie najbardziej?
4. Przygoda z dzieciństwa, na wspomnienie której zaśmiewasz się lub płaczesz do dzisiaj.
5. Przełamać słabość, wygrać z nałogiem. Osobiste zwycięstwo, z którego jesteś najbardziej dumna.

A teraz mam wielką nadzieję na długie, pełne opisów i dygresji odpowiedzi od:



Jeśli ktoś z wymienionych nie ma ochoty na zabawę, to uszanuję brak odzewu, jeśli jednak zechcecie poświęcić kilka chwil na odpowiedź, to z wielką radością będę jej wypatrywać na Waszych blogach.

A już zupełnie na koniec, pochwalę się  biżuterią, którą popełniłam dla znajomej mojej znajomej. Miały być maki i na tym skończyła się podpowiedź, więc zrobiłam dwie wersje do wyboru. Mimo, że motyw jest letni, to wydaje mi się, że taka drewniana biżuteria świetnie pasuje do zimowych ciepłych swetrów. Mam nadzieję, że nowa właścicielka też tak uważa i że nie ciepnęła tych biżutków w ciemny kąt.









Tymczasem spokojnej końcówki weekendu Wam życzę. 
Odpoczywajcie tak, jak lubicie najbardziej.


P.S. Żadnego posta nie pisałam tyle czasu... ten powstawał ponad tydzień, więc wybaczcie mi jego długość.





piątek, 26 października 2012

Zazdroszczę kotom...


        Gdy w to piątkowe popołudnie patrzę zza laptopa na moje koty ( trzy, póki co), to sobie myślę, że całkiem fajnie byłoby być jednym z nich. Kto wie, może w którymś z poprzednich wcieleń byłam kotem? No bo skąd niby te zielonobursztynowe oczy ? Skąd ta tęsknota nieustanna za spokojem, ciepłem i zacisznością? Owinąć się ciepłym kocem (ulubionym, wydzierganym przez Mamę), chwycić w dłonie ciepły kubek, podkulić nogi i tak trwać patrząc na ogień palący się w kominku, albo migocące płomyki świec. Albo zwinąć się w kłębek i zasnąć  I spać tak sobie aż do wyspania, bez bata w postaci budzika, który wyrywa człowieka z najpiękniejszego snu zawsze w najciekawszym momencie.  Kot jak chce spać, to nie patrzy, że to południe i trzeba obiad szykować. Wskakuje na ulubiony fotel, okręci się trzy razy wokół siebie i już umoszczony wygodnie pomrukuje w najlepsze. Chce się przewietrzyć po spaniu, to nie przejmuje się, że jakieś terminy go gonią, że jakieś obowiązki ma, nie... on sobie idzie. Na godzinę idzie, albo na trzy dni, jak go coś ciekawego zatrzyma. Wraca i nie tłumaczy się nikomu gdzie był, z kim był, a dlaczego tak długo, albo dlaczego tak krótko. Był gdzie chciał i ile chciał. 
Nie twierdzę, że gdyby nie te wszystkie węzły, więzy i zobowiązania, to puściłabym się przed siebie i zniknęła bez słowa na dni kilka jak jakaś Agata Christie. Pewnie nadal siedziałabym na tyłku  i klikała w te swoje tabelki, ale sama świadomość, że mogę ot tak, przestać klikać, wstać i pójść bez wyrzutów sumienia w jakieś przyjemne "gdzieś" bardzo by mi poprawiła humor. Bo ostatnio mam wrażenie, że obowiązki, konieczności i przymusy wszelakie przyrosły do mnie jak kula do nogi skazańca. Nie dość ciężka, by go całkiem ruchu pozbawić, ale wystarczająco wielka, by zbyt wysoko nie podskoczył.

Kurcze, miało być o kotach i o makach miało być i może jeszcze o Adele śpiewającej dla Bonda, ale patrzę na gęste chmury idące z południa, na sumaka, który już prawie wszystkie liście stracił i na pajęczynę wiszącą pod karniszem, którą od kliku dni zamiaruję odkurzyć i tak mi jakoś smutno, że czas przelatuje za szybko, że lato minęło a ja go prawie nie pamiętam, że nie jest dobrze i nie wiadomo nawet kiedy będzie choć troszkę lepiej...

Naburczałam dziś przez telefon na klientkę (potem przeprosiłam), po innej rozmowie rzuciłam w przestrzeń pokoju takim mięsem, że samej przed sobą mi głupio (dobrze, że dzieci były jeszcze w szkole). A teraz zamiast "połaskotać" siebie i ewentualnego podczytywacza radosnym tekstem o kotach rozkosznych i o kwiatkach nadekupażowanych przecudnie i o piosenkach mrocznych, co to podobają się dopiero od trzeciego usłyszenia, to marudzę.

Jeśli ktoś tu trafił i czyta, to przepraszam. Czasem i mi kończy się optymizm. Bo pogubiłam gdzieś te kolorowe nitki, z których staram się tęczę szczęścia ułożyć i póki co szaro jest. Nie tylko na niebie.

I chociaż Adele tak pięknie temu 007 śpiewa, to bardziej dziś do mnie przemawia Monty Norman, śpiewający sto lat temu dla całkiem innego (mocno opalonego) Bonda. Ale tej piosenki na YT nie uświadczysz, a i Adele pewnie zaraz zablokują. Więc póki jest to posłuchaj...




piątek, 5 października 2012

Herbata jaśminowa ...

Próbując odejść troszkę od kociej tematyki i perypetii ze znalezieniem domu dla naszych maluchów szukałam weny przeglądając zdjęcia z moimi ostatnimi deku-popełnieniami. Mimo, że mało dekupażuję, to jednak dokańczam powoli to czy tamto, głównie "dalsze ciągi" do rzeczy już zrobionych i pokazywanych na blogu. Może w kolejnych postach wrzucę te wszystkie komplety hurtem, żeby zamknąć temat mojej wiosenno-letniej dłubaniny. Nie spodziewam się, by długie jesienno-zimowe wieczory wpłynęły jakoś pozytywnie na ilość zdekupażowanych przedmiotów, podejrzewam nawet, że wręcz przeciwnie. Latem, kończąc pracę ok 17-18 miałam jeszcze szansę na malowanie przy dziennym świetle co najmniej przez dwie-trzy godziny. Teraz ciemność zapada tak szybko, a ja, nie ma co ukrywać coraz gorzej widzę. Długie godziny spędzane dzień w dzień przed monitorem dały się we znaki moim oczom. Dobieranie odcienia farby na tło do obrazków, czy wycinanie drobnych elementów serwetki przy żarówce kończy się często wielkim porannym wytrzeszczem oczu, kiedy to w świetle dziennym odkrywam co narobiłam. A potem jest zdzieranie, przemalowywanie a najczęściej odkładanie w kąt na bliżej nieokreślone potem. Pamiętam, kilka miesięcy temu Tabu pisała o swoich perypetiach z literaturą słoiczkowo-buteleczkową w łazience.  Myślałam sobie wtedy, jak dobrze, że mnie to jeszcze nie dotyczy, zawsze miałam sokoli wzrok. I co? Ano przyszła i na mnie pora. I teraz ja mam wszystkie instrukcje na wyciągnięcie ręki... całkiem dosłownie niestety.  No dobra, ale nie o tym być miało. 

Miało być o tym, że nie będzie o kotach . I nie będzie, ale jakoś tak przypadkiem pozostanę w klimacie rozstań i pożegnań. Bo przedmiot, który dzisiaj pokazuję miał być prezentem podarowanym "na pamiątkę" naszemu pierwszemu i jedynemu jak dotąd wikaremu, człowiekowi, który naszą przeciętną, nijaką i zgnuśniałą zbiorowość parafialną zmienił w tętniącą życiem, pomysłami i wydarzeniami społeczność. Dzięki niemu starzy mieszkańcy bardziej przyjaźnie traktowali element napływowy zasiedlający nowe bloki a "nowi" szybko się asymilowali. Organizował akcje charytatywne i zajęcia sportowe, świetlicę dla dzieci i siłownię dla młodzieży. Grał z nami w siatkówkę i jeździł na narty. Człowiek instytucja nie znający słowa "niemożliwe". I nagle, gdy już wszyscy myśleli, że R. będzie z nami na zawsze przyszedł rozkaz z góry, że czas na zmiany. I w środku lata, prosto z kolonii nad morzem, na jakie co rok zabierał autokar dzieciaków odjechał do innej parafii. Decyzja była nagła, środek wakacji, ale plotka rozeszła się migiem. Migiem też parafialni oficjele zorganizowali księdzu pożegnanie. Wszystko z pompą, delegacje, kwiaty, prezenty i przemówienia.  Ja akurat nie przepadam za takim sztywnym schematem, ale jestem w stanie zrozumieć, że musi być oficjalnie i w kancik. Ale kiedy zobaczyłam te "kossaki",  te kryształy rżnięte i te kosze kwiecia wręczane, to drobiazg, jaki przygotowałam dla R. wydał mi się taki śmiesznie marny, że aż się rumieńcem wstydu zalałam... Pomyślałam, że tylko się wygłupię. I sobie darowałam. I nie wręczyłam.











I tak pudełko na herbatę, spokojne w kolorystyce i niezbyt ozdobne, bo w końcu dla mężczyzny i księdza robione zostało mi w domu. Na pamiątkę.

piątek, 28 września 2012

I tak się trudno rozstać ...

Jedenaście tygodni. Dwa miesiące i troszkę. W życiu człowieka prawie nic, w życiu kota prawdziwy skok.

Nasze Maluchy dorośleją. Widać to zwłaszcza po ilości jedzenia, jaką są w stanie pochłonąć. Prawdziwe "dorosłe" żarełko, chociaż wciąż do maminego cycucha przynajmniej raz dziennie próbują się dobrać. Luna nie odpędza, ale też nie celebruje tych chwil jak kiedyś. Jeśli akurat drzemie, to pozwala się ssakom podczepić na chwil kilka, ale jak jest czymś zajęta to opędza się od natrętów bez specjalnych skrupułów. A maluchy tulą się do jej brzucha i walczą o miejsce, bo ciasno się zrobiło.
Kociaki podrosły, brzuszki im się zaokrągliły. Jeden Złośliwiec twierdzi nawet, że są za grube, ale co On tam wie ...
Od tygodnia nie ma z nami dwóch czarnych dziewczynek. Od początku były "zaklepane" przez znajomą babcię dla jej dwóch wnuczek i w zeszłą sobotę pojechały do Myślenic. Nie obyło się bez płaczu, bo Ola szczególnie ukochała sobie jedną z kotek, najchudszą z całego stadka. Nazywaliśmy ją nawet Duca, bo nie chciała tknąć niczego poza naturalnym jogurtem, białym serem i szynką. Dosłownie jakby była na diecie Ducana.  Nowa właścicielka musiała obiecać Oli, że będzie często dzwonić z wieściami o kotkach i że kiedyś będziemy mogły je odwiedzić, ale i tak szloch nie ustawał aż do wieczora.  Kocie dziewczynki dostały od swoich opiekunek  piękne imiona - Tosia i Tania i ponoć  już się zaaklimatyzowały.

A z nami zostały dwa czarne kocurki - Pączek i Chudy, no i nasz szarobury wyjątek - Shiva. Kto miał lub ma w domu więcej niż jednego kota na raz wie, że bywa wesoło. Na szczęście nie jest tak, że jak jeden śpi, to dwa broją a potem na odwrót. Nie. Nasze koty wszystko robią synchronicznie. Jak jedzą, to razem, potem razem wychodzą do ogródka na siku, razem psocą i razem zasypiają. Jak któryś się odłączy i nie może znaleźć zadekowanego w jakimś koszyku czy na jakimś łóżku rodzeństwa,to głośnym miauczeniem przywołuje Pańcię i domaga się pomocy w szukaniu. Wieczorem zgodnie pakują się Olce na kołdrę i razem z nią zasypiają.

Strasznie żałuję, że nie potrafię robić dobrych zdjęć, na których byłoby widać w jakich konfiguracjach śpią, albo jak się układają przedziwnie, żeby się we trójkę zmieścić w małym koszyczku. Jeden na drugim, łapki poplątane, ogony zwisające, no komicznie to wygląda.


I co tu dużo mówić...im dłużej są z nami, tym trudniej jest mi myśleć o tym, żeby je komuś oddać. Niby się nie pali, bo chętnych nie ma, ale rozsądek ucieleśniony pod postacią Małża coraz głośniej mówi, że cztery koty w domu to jednak za dużo. I pyta (ten rozum), jak ja sobie wyobrażam nasze wyjazdy, choćby na święta... i wspomina jeszcze (rozum, cholera), że te koty jedzą już więcej niż on i wypomina, że raz czy dwa zasikały kable i że mu podgryzają zasilacz do laptopa.
A serce mu na to,  że jak taki mały kłębuszek siądzie na kolanach i zacznie mruczeć, to jest gotowe wybaczyć mu i ten zasilacz podgryziony i łydki podrapane od ciągłego robienia za kocią ściankę  wspinaczkową i cukier rozsypany po całej kuchni z przewróconej cukiernicy i zjedzoną gąbkę... I choć przeczuwa, że to nie jest mądre i rozsądne (cóż serce o rozsądku może wiedzieć), to już raz usłyszało po cichu, że albo On albo koty... nie, uwierzyło, że mówił poważnie.  Bo przecież jak koci katar zalepiał maluchom oczka, to sam im aplikował antybiotyk i głaskał i przytulał. No to chyba lubi, tylko udaje, że nie.

Obiecałam jednak, że "coś z tym zrobię", no to dałam dziś ogłoszenie na Tablicy. I jeszcze na kliku krakowskich osiedlowych forach. I czekam. I już mi się chce płakać na myśl, że ktoś zadzwoni, albo napisze. I trzeba będzie... bo rozum...


piątek, 21 września 2012

No to się pochwalę ...

Nie bardzo jestem przekonana, czy jest się czym chwalić. Mało ostatnio dekupażuję. Tak mało, że pędzle mi pozasychały. Ale warsztacik znowu wyciągnęłam i nie chowam, bo jak schowam, to już nie tylko pędzle zaschną, ale i moja zabiedzona wena. A tak rozpirzony na środku salonu bałaganik sprawia, że wena powoli i niziutko, ale jednak czasem przefrunie.

Dużo się nie narobiłam. Miało byś prosto, wyszło chyba trochę zbyt surowo. Ale może się podobać... mam nadzieję, bo to jedna z rzeczy, które obiecałam mojej drogiej Pani Justynce do jej kwiaciarni. Zobaczymy. Przez te trzy lata zdążyłam się przekonać, że klienci kwiaciarni potrafią mnie zaskoczyć wykupując na pniu coś, co oddawałam z duszą na ramieniu i bez przekonania , a innym razem  zupełnie odrzucając coś, co dla mnie było absolutnym numero uno.

De gustibus non est disputandum...

Komódka... poziom przydatności dość niski, szufladki maleńkie i płytkie. Ale coś tam zawsze można skryć... choćby garść biżutków.

Zdjęć dużo, bo słonko tak ładnie przyświeciło, że obtańcowałam  komódkę z aparatem ze wszystkich stron.








A teraz przebieram się za kobietę, robię sobie oko, wskakuję na obcasy i  pędzę w miasto świętować z przyjaciółmi naszą i ich rocznicę ślubu. To już 21 lat. Kiedy to zleciało?

sobota, 8 września 2012

Pisać każdy może ...


... ale nie każdy powinien. Podobnie jak śpiewać.

Ale On pisać może i powinien. Bo pisze pięknie, choć nie niezwykle. Pisze normalnie, bez patosu, bez udziwnień. Że to tylko dziennik? No dziennik, ale i ten można było zepsuć nadmierną gadatliwością, nienaturalną kwiecistością języka. Albo brakiem treści, blablaniem o wszystkim i o niczym. Zwłaszcza, gdy pisząc, ma się już pewność, że nie pisze się tylko dla siebie.

To miał być dziennik-lekarstwo, sposób na wyrzucenie z siebie lęków i złych emocji w sytuacji, która każdemu wywraca życie na drugą stronę. Rak. Słowo, które jednych zwala z nóg i odbiera wszystkie siły i nadzieje innym zaś każe spiąć się i walczyć. A podejrzewam, że wszystko to na raz, w zależności od pory dnia, natężenia bólu, czy poczucia wsparcia u bliskich.

Gruby zeszyt z piękną okładką podarowany przez córkę, która wiedziała jak to jest, też walczyła z chorobą ... Pióro i słowa. Nie słowotok, ale słowa. Człowieka, który wiele przeżył, jeszcze więcej przemyślał. Człowieka, który nie ma złudzeń, ale ma nadzieję i silna wiarę. Człowieka bardzo mądrego, ale nie przemądrzałego. Człowieka wdzięcznego za to, co już dostał, świadomego swojej kruchości i skończoności, ale też człowieka, który chce jeszcze żyć. Obserwować i uczestniczyć.

Świadomość, że dziennik nie trafi tylko do szuflady nie powoduje uładzenia treści, nie wprowadza "poprawności politycznej" w opinie o współczesnej Polsce, o polityce, o teatrze czy filmie. Słowa krytyczne są przemyślane, podawane bez jadu. Raczej z zatroskaniem niż pretensją. Choć jest w nich sporo żalu do rzeczywistości, która zmienia się z każdym rokiem coraz szybciej, nie zawsze na lepsze.

"Tak sobie myślę" ma jedną wadę. Kończy się zbyt szybko.

Panie Jerzy. Proszę dalej sobie myśleć. 

I proszę kupić sobie nowy, jeszcze grubszy zeszyt ...

poniedziałek, 3 września 2012

Rozstanie pierwsze, nie ostatnie niestety...


Dwie godziny temu pierwszy z naszej piątki został zabrany do swojego nowego domu. Nie myślałam, że będę to tak przeżywała. Przecież było wiadomo od początku... a jednak dziwnie boli. Ola się popłakała, nawet Kuba, stary konisko, chodzi jakiś przygaszony. 

A Luna...

Niech nikt nie mówi, że to tylko zwierzę, że nic nie rozumie... Ostatni raz widziała całą piątkę wczesnym wieczorem w ogródku. Teraz tylko omiotła wzrokiem koszyk ze śpiącą słodko czwórką i wyszła. Nie chce wracać do domu. Siedzi i patrzy... szuka... Serce się kraje.

Wiem, że tak trzeba...ale nie mogę przestać myśleć. O Lunie. O maluchu, który powędrował przecież do dobrego "kociego" domu i nowej kociej koleżanki. Całe szczęście, że nie będzie tam sam...

Czy będzie mu tam dobrze? Mam nadzieję, że tak.  Wiem, że tak... ale mimo wszystko mi smutno.


piątek, 31 sierpnia 2012

Siedem tygodni ...


 


Upływ czasu najlepiej widać po dzieciach... i po kotach :) Gdy pisałam o nich ostatnio (o kotach nie o dzieciach ), to poza nieudolnym gramoleniem się z kosza i do kosza nic więcej nie umiały. A dziś? Dziś to szalona banda, która biega po całym domu, wspina się na co tylko można i broi do potęgi. Chociaż maminy cycuś wciąż jest w użyciu, to  dzieciaki wiedzą już do czego służy miska i wyczuwają kiedy jest pełna pędząc ku niej zgodnie całym stadem. Oprócz jednego, zwanego Chudziną, który owszem, przybiega razem z rodzeństwem, ale ignoruje zawartość miski  i korzystając z tego, że mama jest wolna "dopina" się na stojąco do cycucha. Trochę mnie to martwi, bo Chudzina jest jedną z dwóch zamówionych kotek i choć Pan Doktor mówi, że siedem tygodni to dobry czas na oddzielenie od matki, to przecież nie oddam kota, który wciąż jest do niej przyssany. A skoro ta musi jeszcze zostać, to i drugiej nie oddam, bo mają iść do jednego domu, gdzie czekają bardzo już stęsknione dwie małe dziewczynki. Na "podwójnym zasilaniu" brzuszki się całej czwórce  zaokrągliły i tylko Chudzina straszy sterczącymi spod skóry żebrami. Ale nic to, odkarmimy i ją. Przed chwilą dałam im miskę jogurtu (Luna uwielbia jogurt typu greckiego z Lidla ) i Chudzina dostała najpierw na palcu, potem drugi raz na palcu a potem palec powędrował blisko miski i mała załapała o co chodzi. Czyli umie, tylko nie chce :)))

 
 Luna dogląda ...

... obserwuje
 ... i dokarmia Chudzinę

Jak samodzielne jedzenie, to i sikanie. Tu postępy idą wolniej i niestety trudno sprawdzić kto celuje do kuwety a kto uporczywie obsikuje kąt za telewizorem. Staramy się zanosić do kuwety każdego, który zaczyna dziwnie przykucać i wtedy jest OK, ale nie sposób pilnować ich cały czas, więc niespodzianki się niestety zdarzają. Na szczęście coraz rzadziej. Za radą z komentarza Aśki kupiłam maluchom osobną kuwetę z drobnym żwirkiem i postawiłam (na początku) za wywleczonym niemal na środek pokoju telewizorem, obok malowniczo skłębionych kabli od wszystkich możliwych sprzętów RTV, które to kable z taką lubością od kilku dni obsikiwały. Poza regularnym wycieraniem kałuż zaliczyliśmy już wywalenie korków, bo oczywiście kabelki są też ulubionym obiektem do podgryzania. W desperacji oprócz kuwety kupiłam jeszcze kocimiętkę do zachęcania i odstraszacz w sprayu do zniechęcania. Nie wiem czy to kocimiętka zadziałała, czy po prostu małe rozumki szybko załapały o co chodzi, grunt, że suche dni zdarzają się już coraz częściej. Za to odstraszacz w sprayu zupełnie nie zdał egzaminu. Miał być niewyczuwalny dla nas a wstrętny dla kotów. Jest raczej odwrotnie, nam śmierdzi a kotom nie przeszkadza. 


Dni są takie piękne i ciepłe, że towarzystwo spędza je w ogródku. Trochę się bałam, bo nasze ogrodzenie ma otwory przez które przełazi spokojnie nawet duży kot a za płotem same atrakcje - ogródki sąsiadów i park szkolny. Bałam się, że kociaki tam przejdą a potem nie znajdą drogi powrotnej. Po raz kolejny jednak okazało się, że i w tym przypadku Luna dała sobie doskonale radę Eksperyment się udał, kociaki rozłaziły się tylko na bezpieczną odległość matczynego głosu i dość szybko załapały którędy trzeba wracać. Teraz nawet jeśli zawędrują do sąsiadów, to znają drogę powrotną i zawsze w komplecie meldują się na kolacji. :))

W międzyczasie zaliczyliśmy wizytę całej szóstki u pana Doktora. Dwóm czarnym zaczęły strasznie ropieć oczka, wielokrotne przemywanie rumiankiem przestało pomagać i konieczny był antybiotyk. Przy okazji wszystkie odrobaczyliśmy i poprosiliśmy o fachowe sprawdzenie płci. Tu niestety potwierdziło się to, co "wybadał" mój Małż. Mamy tylko dwie czarne dziewczynki. Trzeci czarny kotek miał zapewniony dom, pod warunkiem, że będzie dziewczynką. A tu niestety dziewczynką okazała się być moja bura Shiva a jej już na pewno nie oddam. Nie wiem jeszcze co powie Pani, która chciała czarną dziewczynkę, gdy się dowie, że mam do oddania dwa czarne kocurki. Obawiam się, że zrezygnuje, bo ma już w domu kota-włóczykija. Muszę więc na gwałt szukać domu dla dwóch czarnych łobuzów. 

Może ktoś ma ochotę na czarnego słodziaka z cudnymi szarymi oczkami???