niedziela, 1 grudnia 2013

Wyskrobek, czyli Frida w objęciach Roberta Delaunay* ...

Jednym ze wspomnień związanych z Babcią Józią są Jej pączki. Pamiętam, że piekła je zimą, gdy wiedziała, że my, gromada wnucząt pojawimy się na jakiś weekend, albo na ferie.  Pączki babci były chrupiące z wierzchu, miękkie i puszyste w środku, nadziane pysznymi konfiturami. I były wielkie jak pięści, jeden pączek i kubek ciepłego mleka wystarczały za podwieczorek i kolację. Mimo to rzadko poprzestawaliśmy na jednym, takie były pyszne. Rzucaliśmy się na nie, jeszcze gorące,  a babcia z udawaną złością odganiała nas ścierką, strasząc "skrętem kiszek. Jednak ani nasza niecierpliwość, ani nieposkromiony apetyt nie dziwiły Babci tak bardzo jak wojny, które toczyliśmy o to, kto będzie miał prawo do pączka, który jako ostatni opuszczał rondel z gorącym tłuszczem. Na stole kuchennym stała pełna micha ogromnych pąkulców a my kłóciliśmy się o tego ostatniego, malutkiego, bo zrobionego z resztek ciasta wyskrobanych z miski. Śmiała się, że taki "wyskrobek", jak go nazywała, wzbudza w nas takie emocje. A dla nas to było najcenniejsze trofeum, wyjątkowa zdobycz, rarytas, smakołyk. Cenny i atrakcyjny, bo jedyny.  

"Wyskrobek" przypomniał mi się, gdy zeszłej soboty popatrzyłam na resztki włoczek, jakie mi zostały po zrobieniu "fridy". Końcówki kolorów i malutki motek czarnej. Wkurzają mnie takie resztki. Za mało, żeby coś sensownego zrobić, a wyrzucić żal. I wtedy właśnie przypomniałam sobie pączki Babci i przyszło olśnienie. A może jednak coś jeszcze z tych paru nitek "wyskrobię" ??  No i mam!  Jeden wieczór szydełkowania, drugi wieczór zszywania (nie lubię, nie lubię) i "serwetka" w wersji zimowej gotowa. Niestety, mimo, że cały tydzień polowałam na światło, kolory na zdjęciach są absolutnie nieprawdziwe. W rzeczywistości barwy są mocne, nasycone, moim zdaniem genialnie komponują się z kolorowymi świecami. Wykorzystałam każdy centymetr włóczki, nie została ani niteczka. Jeśli wśród moich przodków jest jakiś Szkot, to na pewno jest ze mnie dumny ;)) A ja tylko żałuję, że zaczynając moje zmagania z "fridą" nie miałam tych tchibo-szydełek. Serwetka robiona piątką ma idealną miękkość. 



  




PS A jak Wam się podoba tegoroczny "trójkowy" Karp? Bo mnie bardzo. Póki co jednak, nawet on nie jest w stanie wzbudzić we mnie świątecznego nastroju.




* - przesadziłam z tym tytułem, ale mam nadzieję, że potraktujecie go jak żart ;))) Kto ciekawy, odsyłam TU

niedziela, 17 listopada 2013

Frida grzeje kota ...

Gdybym siadła do pisania dwa tygodnie temu tytułowe "cholera jasna" z poprzedniego wpisu padałoby w każdym akapicie, a kto wie, może i szpetniejsze przekleństwo by mi się wypsnęło. Gdybym pisała ten post tydzień temu, to bym pewnie zalewała klawiaturę łzami a w tekście przeważałyby onomatopeje w stylu buuuuuuuuu,czy  łeeeeeeeeeee. Przeczekałam jednak fazę wściekłości i buntu przeciwko własnej ignorancji, przeczekałam fazę użalania się nad sobą i głaskania głupiutkiego dziecka w sobie i dziś mogę ze spokojem właściwym oglądaniu sytuacji z dystansu napisać po prostu.

Nie wyszło!

Miało być pięknie, miałam otulać zziębnięte ramiona, przykrywać lodowate stopy, wtulać twarz w delikatnie gryzącą, ale jakże naturalną wełnę, zapadać w miękkość, tonąć w cieple, grzać kości i przy okazji pławić się w rozkosznym zadowoleniu, że "własnemi ręcami" sobie tę przyjemność sprawiłam. Miałam cieszyć oczy magicznym zestawieniem kolorów, który w nasz brązowo-bury dom miał wnieść energię barw kojarzących się z Fridą Kahlo. Tak miało być i było w moich wyobrażeniach do czasu, gdy moje cudowne, wspaniałe kolorowe kwadraciki zaczęłam zszywać w całość. W zasadzie już po pierwszych dwóch rzędach widziałam, że coś jest nie tak. Wiedziałam, ale odrzuciłam te myśli uspokajając samą siebie, że dwa rzędy, to za mało, żeby mieć obraz całości, że z każdym kolejnym przyszytym kwadratem będzie lepiej. Niestety kolejne rzędy zamiast rozwiewać wątpliwości tylko je potwierdzały, ale ja wciąż pomna babcinego "głupiemu pół roboty się nie pokazuje" brnęłam oczko za oczkiem ku ostatniemu kwadratowi z nadzieją, że może na końcu, wraz z ostatnim zaciągniętym na nitce węzełkiem objawi mi się ów szal, ów pledzik mięciutki, który w mojej wyobraźni żył od kilku miesięcy. Niestety to, co leżało przede mną miało się jakoś nijak do marzeń. Bo oto moje mięciutkie kwadraciki połączone ze sobą zupełnie ową miękkość zatraciły. Nie pled miałam w rękach a derkę jakąś sztywną. Ze łzami w oczach patrzyłam na tę włosienicę pokutną i myślałam sobie "za jakie grzechy?". Gdyby to był sweter, czy szalik z jednej nitki, to bez mrugnięcia okiem sprułabym go i zaczęła od nowa. Ale "grunny square" to nie jest coś, co można pruć i przerabiać, to niezliczona ilość krótkich kawałków włóczek, której już się nie da ładnie przerobić. Nie pozostało mi nic innego, tylko polubić moją "fridę" i odnaleźć w tej sytuacji chociaż kilka plusów. Ale do tego wniosku doszłam dopiero po tygodniu, w pierwszym odruchu rzuciłam dziada w kąt, nawet nitek wiszących nie poucinałam. 
 

 
  


A po tygodniu złapałam za aparat i postanowiłam spojrzeć na "fridę" chłodnym okiem. Jak to jednak w życiu bywa najlepsze rozwiązania pojawiają się same i ty razem też tak było. Kocyk ciśnięty po sesji zdjęciowej niedbale na kanapę został niemal natychmiast zaanektowany przez Lunę i stał się ulubionym miejscem jej drzemek. 


Tym sposobem nasz kot stał się posiadaczem jedynego w swoim rodzaju, niemal dizajnerskiego a na pewno najdroższego w okolicy legowiska. Nitek ze spodu nie muszę nawet obcinac i chować, bo kot mi je dzień po dniu, powoli wfilcuje w tło. A ja w bonusie dostałam lekcję, że czasem nie wystarczy zapał i "chęć szczera", czasem warto poczekać, zmierzyć, zważyć, dopasować i przede wszystkim ... poczytać opisy na metkach i uwierzyć, że jak jest tam napisane, że włóczka nadaje się do drutów/szydełek 5 mm to nie należy robić na szydełku 2,5 mm.

W ramach pocieszenia za dobrze odrobioną, choć mało przyjemną lekcję dostałam prezent - zestaw kolorowych jak owocowe żelki szydełek w rozmiarach od 5 do 10 mm. 



 Dzięki Saśku, że napisałaś o nich u siebie na blogu, całe szczęście w "sklepie z kawą" w mojej ulubionej galerii handlowej jeszcze były. Są śliczne i nie zawaham się ich użyć ;))))) A tymczasem kończę mój pocieszacz - gruby, ciepły i naprawdę mięciutki otulacz robiony na drutach nr 10 z bardzo grubej włóczki Drops Andes Mix w kolorze brudnego różu. Sezon zimowy 2013/2014 uważam za otwarty.


Na zakończenie muszę się pochwalić prezentem, jaki przyjechał do mnie z Niemiec. Kochana, cudowna KaDeFee przysłała mi kolorowy breloczek w kształcie apetycznie-energetycznie-słodkiej muffinki. Od razu przywiesiłam go do kluczy, ale oczywiście w swoim roztrzepaniu już zdążyłam zahaczyć o jakieś ustrojstwo w torebce i wyrwać z breloczka cały zaczep. Dlatego teraz muffinka zamiast dyndać przy kluczach dekoruje półkę w kuchni. 



Zdjęcie beznadziejne, bo ciemno, ale wierzcie na słowo, że jest cudowna. Albo zajrzyjcie na blog Agusi, tam widać dużo więcej. 
Aguś, bardzo Ci dziękuję za ten bezinteresowny prezent, przyszedł do mnie w szary, deszczowy dzień i odczarował jesienne smutki.

Gdy o poranku zaczynałam pisać te słowa za oknem rozsnuła się gęsta mgła. Rozwiała się na szczęście i zmieniła w piękny słoneczny dzień. Lada moment jednak zrobi się ciemno i nostalgicznie, jak to w listopadowe wieczory. Podzielę się więc z Wami muzyką, idealną na takie dni. Podejrzewam, że nie mówi Wam nic nazwisko Dave Nilaya. To przesympatyczny Włoch, który przyjechał kilka lat temu do Krakowa i którego można posłuchać w krakowskich klubach. W zeszłym tygodniu byliśmy na jego koncercie w klubie "Studnia życzeń" na Kazimierzu. Dave śpiewa głównie covery znanych utworów, standardy jazzowe, musicalowe, czy rockowe, ale też własne kompozycje, takie jak ta...




Dave ma niesamowity głos, ogromne poczucie humoru i łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. Na filmikach z YT niestety nie widać tego za bardzo, za to na żywo, z bliska jego energia eksploduje i szybko udziela się słuchaczom.  

Weekend powoli przesuwa się ku przeszłości, przed nami kolejny tydzień pracy. Tym razem będzie to tydzień normalnej długości, bez dni wolnych... a szkoda. rozpieściły mnie te ostatnie święta ;)). 
Życzę Wam, żeby nadchodzące dni były przede wszystkim spokojne. Sobie też. Ostatnio jakoś trudniej o spokój, mam nadzieję, że to przejściowe. Dobrego wieczoru.




Na koniec garść danych technicznych  przede wszystkim "ku pamięci", bo moja niestety dziurawa jest. 
Może komuś przyda się ta wiedza, pamiętam, że sama długo szukałam w necie tak wydawałoby się banalnych informacji ile motków każdego koloru powinnam  przygotować, żeby nie zabrakło mi jakiejś nitki na końcu robótki.

Na "fridę"  o wymiarach 45 x 145 cm zużyłam w sumie 850 g włóczki
- 8 x 50g "Drops loves You4" - 55% alpaka; 40% wełna; 5%len w ośmiu różnych kolorach (odrobinę każdego koloru zostało);
- 1 x 50g "ParisDrops41" 100% bawełna w kolorze musztardowym (loves You w kolorze żołtym nie było, ta była najbardziej zbliżona grubością, jednak różnica jakości nitki jest widoczna, niestety na niekorzyść);
- 8 x 50g "Drops loves You4" w kolorze czarnym
- szydełko nr 2,5 mm (zdecydowanie mogło być grubsze, 5 a nawet 6, kwadraty zyskałyby na wielkości i miękkości)


I już tak całkiem, całkiem na koniec, zamykając temat "fridy" dwa słowa do Madziki  - miałaś rację, trzeba było zrobić torbę taką jak u Dutch Sistars. Z tej ilości kwadratów wyszłyby dwie. Ej, głupia ja!


piątek, 25 października 2013

Cholera jasna!

Cały tydzień kombinowałam... dłuższy, krótszy, szerszy, węższy. Układałam te kolorowe puzzle, przekładałam, żeby kolory równo przemieszać. W międzyczasie Luna (dla niewtajemniczonych - kot mój kochany i jedyny!) postanowiła wśliznąć się z rozbiegu w przygotowaną już układankę i rozpirzyła wszystko. Rozłożyłam znowu. Oswajałam się z tym układem kolorów, czasem coś przełożyłam, zamieniłam zielony z czerwonym, niebieski z szarym... tydzień leżało i nabierało urzędowej mocy. Plan był taki, że w piątek wieczorem zaczynam zszywać, w sobotę kończę i chwalę się na blogu. Jest piątek. Jest czas. Jest włóczka.

Tylko gdzie, do cholery jest moja igła do zszywania?? 

Przeszukałam cały dom, wszystkie (trzy) koszyczki robótkowe. Pomacałam każdy kłębek włóczki, każdy słoiczek, pudełeczko, każdy woreczek w mojej komodzie z pierdółkami. No nie ma! Kamień w wodę! Najlepsze, że pamiętam, jak skończywszy zszywanie mojej squarkowej poduszki nie schowałam tej igły tam, gdzie zawsze, tylko W BARDZO DOBRE MIEJSCE. I pamiętam, że zrobiłam to z pełną premedytacją, bo TU TO JĄ ZAWSZE ZNAJDĘ.

No niestety. Okazuje się, że od "bardzo dobrych miejsc" lepsze są "stałe miejsca". Gdybym odłożyła igłę tam, gdzie zawsze ...  

No i cóż? Jutro sprint do pasmanterii a dziś... dziś poćwiczyłam african flowers. No bo łapki swędziały...






Po co mi te "afrikany"? Na razie tylko po to, żeby nie wkurzać się na swoją głupotę. Ale jak już ochłonę, to kto wie... poduszeczka może.

Czy u Was za oknami też taka mgła?


sobota, 19 października 2013

Kwadratura koła, czyli dylematy przed metą ...

Upragniona sobota powitała nas cudownym słońcem za oknami i krótką, ale intensywną burzą w domu (no cóż, kolejne dziecko wchodzi w okres nastoletniego buntu). Jednak żadne awantury i histerie nabuzowanej jedenastolatki nie są w stanie zepsuć mi dobrego nastroju. O nie! Mam weekend i zamierzam spędzić go na samych przyjemnych zajęciach. W tygodniu. mimo dość napiętego grafiku zajęć nie całkiem miłych ale niestety koniecznych starałam się nie zaniedbywać szydełkowania. Czasem to było kilka minut, czasem kilkadziesiąt, ale oczko za oczkiem, słupek za słupkiem zamieniłam wszystkie 84 kółka w kwadraty. Włóczki starczyło akurat na tyle kółek, z resztek pewnie bym wycisnęła jeszcze ze trzy-cztery, ale to już mocno na styk. I gdy już myślałam, że mam z górki, bo wystarczy kwadraciki zszyć i cieszyć się ciepłem wełnianego pledu to zaczęły się schody. No bo już wiem, że z tych 84 kwadratów nie zrobię "dorosłego" pledu o wymiarach 160-180 :(( Niestety nie wyjdzie mi też kocyk 140 x 160 ani nawet 100 x 140. Elementy okazały się dość małe, kwadraty mają 8 x 8 cm  i jak łatwo policzyć będzie z tego nie pled a kocyczek raczej, narzutka, ocieplacz, szal... No i mam dylemat, czy zszyć te moje kwadrateczki w prostokąt 7 x 12 (kwadratów) i otrzymać coś w rodzaju narzutki na nogi, czy może pójść w długość i ustawić proporcje na 6 x 14, albo nawet 5 x 17.  A może całkiem w szal pójść i zaszaleć 4 x 21. Układam na podłodze wszystkie warianty, mierzę, kombinuję i ... głupia jestem.
Jeśli wybiorę wersję najwęższą i najdłuższą będę się mogła otulić moim "squerkiem" jak szalem, będzie nie tylko domowym ocieplaczem, ale nawet na ulicę w nim wyjdę. Przy założeniu, że obrobienie kwadratów dwoma rzędami słupków da dodatkowe centymetry na obwodach szal będzie miał 40 x 170 cm.  Ale może tyle to za długo i lepiej zrobić lekko szerszy, czyli 45 x 140 cm? No nie wiem... a muszę wiedzieć zanim zabiorę się za zszywanie, bo nie wyobrażam sobie prucia całości, gdy okaże się, że źle wybrałam.  Siedzę, dumam,  przekładam kwadraty, żeby w miarę proporcjonalnie rozłożyć kolory, burzę, znowu układam... 



 


Tak było jeszcze tydzień temu ... pierwsze kwadraty w październikowym słońcu

  Dzisiejsza układanka ...
 

Wieczór mnie zastał na tym przekładaniu i nadal nie jestem pewna, co zrobić. Może  wspomożecie mnie swoim doświadczeniem i kreatywnością i podpowiecie, co zrobić?
Ja na dziś odpuszczam, muszę odpocząć od tej kolorowej układanki.

Zanim skończę chciałabym Was jeszcze zachęcić do odwiedzenia bloga, który kojarzy mi się z energią, optymizmem, uśmiechem ale przede wszystkim z feerią intensywnych barw. Bo jego autorka kocha żywe kolory, otacza się nimi, ubiera kolorowo i tworzy różnobarwne cudeńka. A teraz jeszcze ma dla wszystkich słodkie candy ze ślicznościami własnej roboty. Wpadajcie do KaDeFee i zanurzcie się w jej kolorowym świecie. 








środa, 9 października 2013

Z górki ...

Wykończyła mnie ta środa. Wyssała emocjonalnie, przeżuła, wywróciła na lewą stronę i wypluła. W pracy już pierwszy telefon ustawił dzień. Nie była to niestety sympatyczna rozmowa. Niby powinnam się przyzwyczaić a wciąż nie mogę pojąć z jaką łatwością przychodzi niektórym bluzg i chamstwo tylko dlatego, że ta druga osoba nie stoi z nimi twarzą  w twarz, ale ukryta jest w słuchawce telefonicznej. Czy gdybyśmy stali obok siebie, gdyby nie dzieliły nas kilometry i gdybyśmy widzieli swoje twarze równie łatwo rzucaliby wulgarne teksty? Pewnie nie, przynajmniej większość z tych "odważnych" ugryzłaby się w język, Anonimowość rozmowy telefonicznej wyzwala w ludziach poczucie bezkarności. Niesamowite, ale najbardziej chamscy są ci, którzy nie mają racji, szczególnie zaś ci przyłapani na próbie oszustwa. Postawieni przed oczywistymi faktami nie zdobędą się na "przepraszam", o nie! Wściekli, że się nie udało, kluczą, kombinują, zasłaniają się niewiedzą, wreszcie odwracają kota ogonem, by na końcu przywalić starą, dobrą i jakże im bliską k...ą. Próbuję nie brać tego do siebie. Wiem, że to raczej wyraz ich bezsilności wobec faktów, ale jednak po takiej rozmowie na dłuższą chwilę odechciewa mi się wszystkiego i mam ochotę rzucić słuchawkę, uciec z biura, schować się w kąt i ryczeć. Niestety, dzwoni kolejny telefon i następny a ja muszę je odebrać mając nadzieję, że tym razem nie trafię na prostaka z marną znajomością języka polskiego, ale świetnie rozwiniętym ego.

Dobrze, że wieczorem można wrócić do domu, do bliskich, zmyć stres pod strumieniem gorącej wody a potem otulić się ciepłym szlafrokiem, ogrzać kubkiem grzanego wina i ukoić skołatane nerwy przy cudownie monotonnym szydełkowaniu kolejnych kolorowych kółeczek...

Jeszcze tylko dwa dni i znowu będzie weekend. Już jest z górki...

Stosik rośnie :))) mam już 63 kółeczka, jest spora szansa na pled o "dorosłych" wymiarach.


A na dobranoc oczywiście"kołysanka"... piękna, nieprawdaż?




Spokojnych snów i dobrego jutra!!!

środa, 2 października 2013

Na przekór szarościom ...

Październik. Brr! na sam dźwięk nazwy tego miesiąca robi się jakoś smutno. A świadomość, że to dopiero początek półrocznego, lekko licząc, okresu szarości i zimna nie nastraja zbyt optymistycznie. Oj, przespać tych kilka miesięcy w ciepłej pościeli, przeczekać najgorsze i obudzić się z pierwszymi przebiśniegami gdzieś w połowie marca ... marzenie! Niestety ani na to, ani tym bardziej na przeprowadzkę gdzieś do cieplejszej strefy klimatycznej szans najmniejszych nie mam. Co robić wobec tego? Można poddać się spleenowi (niekoniecznie krakowskiemu) bez walki, uznać dyktaturę szarości i zimna, zastygnąć w monochromatycznej wegetacji i czekać aż samo minie. Przyznam, że są dni, gdy tak właśnie robię. Wstaję wówczas zupełnie bez sił, po niespokojnej nocy pełnej nieciekawych, smutnych snów. Za oknem wciąż mroczno, w domu jeszcze zimno. Jak zombie przemieszczam się w kierunku kuchni, ale nawet kubek gorącej kawy nie jest w stanie wprowadzić mnie w stan pełnej aktywności. Potykam się nie tylko o kota, ale nawet o własne nogi. Bezwiednie wyjmuję z szafy tylko czarne i szare ubrania. Chcę zniknąć w nich, skulić się, przetrwać dzień tracąc jak najmniej energii. Makijaż? Żaden nie pomoże szarej twarzy z opuchniętymi oczami. Włosy? Jeszcze są...

Na szczęście nie zawsze tak jest. Na szczęście wciąż więcej jest takich poranków, gdy otrząsam się szybko z pierwszego wrażenia na widok ciemności za oknem i myślę sobie, nie!, dziś się nie poddam, nie dam się wciągnąć w te szarobure klimaty, dzisiaj zawalczę o energię, o chęci, o ciepło koło siebie i w sobie. Zakładam kolorowe ciuchy, podkreślam oko, układam włosy, wskakuję na obcasy. Chce mi się! Na przekór!

W przypływie takiego bojowego nastroju wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie pled.  Pomysł iście szalony zważywszy na moje szydełkowe doświadczenie a raczej jego brak. Pomysł desperacki, bo nie posiadam żadnych włóczkowych zapasów ani szydełka w odpowiednim rozmiarze. Ale co tam! Naszło mnie, trzymało, to nie było zmiłuj. Znacie to uczucie? Jestem pewna że tak ;))



 Szczęśliwym trafem e-dziewiarka przysłała mi mail z ofertą promocyjną na włóczki, jakby stworzone dla mojego pomysłu. Piękna mieszanka alpaki, wełny i lnu w bardzo jesiennych kolorach - wrzosowy fiolet, zieleń mchu, pomarańczowy i czerwony w odcieniu opadających liści winobluszczu. W amoku wybrałam po motku w każdym dostępnym kolorze i dwa motki czarnej na "ramkę".  




Już po rozpakowaniu paczki wiedziałam, że zamówiona porcja to zdecydowanie za mało.. Zwłaszcza, że moteczki maleńkie, nitka dość gruba, więc  raczej mało wydajna. Tu niestety potwierdziło się to, co przecież wiem od dawna, ale o czym zapominam, gdy mnie amok zakupowy dopada, czyli, że internet przekłamuje rozmiar... niby oczywista oczywistość, ale za każdym razem mnie zaskakuje. Po każdych zakupach "ze skuchą" powtarzam sobie, że to już ostatni raz, że koniec z zakupami w sieci, że będę kupować tylko to, co pomacam, powącham i przymierzę ... a potem ... wiadomo.

A le nic to! Szybko przebolałam, że motki małe i że szydełko (jedyne jakie miałam !!!) też za małe do tak grubej nitki. Zapał nie zgasł, przeciwnie, nie mogłam się doczekać pierwszego łańcuszka, pierwszego słupka. Znowu skorzystałam z fantastycznie przejrzystego instruktażu znalezionego na blogu kotburykot, (polecam nawet szydełkowym debiutantom!!). Niestety niekompatybilność na linii włóczka-szydełko sprawiła, że musiałam nieco zmodyfikować schemat podany w tutorialu. Kółka  wychodziły zbyt "pełne" i zbyt sztywne, więc w drugim okrążeniu robiłam słupki na przemian 2-1-2-1 a w trzecim 3-3-2, to nadało im lekkości, oddechu. Kto próbował "granny squares" ten wie, że największą radochą jest komponowanie kolorów. Ja postawiłam na kolorowy mix, kupiłam włóczkę w dziewięciu kolorach i mieszam te kolory na tyle sposobów, na ile się da. Na razie zrobiłam 27 kółeczek i to jest oczywiście kropla w morzu. Chciałabym, żeby pled miał przyzwoicie "dorosłe" wymiary, ale zobaczymy na ile wystarczy włóczki. Więcej nie dokupię, bo już i tak się zrujnowałam na ta fanaberię. W razie czego przyszedł mi do głowy plan B, kto wie, czy nie ciekawszy... ale na razie sza!
Póki co cieszę się jak głupia z nowej umiejętności, raz po raz rozkładam już zrobione kółeczka na blacie w barwną kompozycje albo ustawiam z nich kolorową wieżę i w takich momentach kompletnie zapominam, że za oknem kolorów coraz mniej i stopni  na termometrze też. Pod kolorowym pledem, przy kominku trzaskającym ogniem i z kubkiem grzanego wina w dłoni jakoś inaczej będę patrzeć na zimę. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Tymczasem zarzucam Was zdjęciami, szkoda, że kolory na nich nieprawdziwe, rozmyte. Musicie uwierzyć mi na słowo, że są piękne...


 




I jeszcze spora porcja energii zaklęta w nutkach. Chociaż obrazek też pełen kolorów. No i ten tytuł! Nie mogłam przejść obok tego klipu obojętnie.


piątek, 20 września 2013

Lidka ...

Piaskownica pod blokiem? Osiedlowa alejka? A może poczekalnia u pediatry? Już nie pamiętam w jakich okolicznościach zamieniłyśmy pierwsze zdanie. To ja Ją zaczepiłam, kojarzyłam z widzenia jeszcze z czasów studiów, mijałyśmy się w akademiku ... mam dobrą pamięć do twarzy. A potem już się potoczyło. Młode matki na urlopie wychowawczym nie muszą na siłę szukać wspólnych tematów. Było ich pełno, dziecko, dziecko, dziecko... potem inne. Dzieci bawiły się w piaskownicy a my rozmawiałyśmy i poznawałyśmy się lepiej. Potem poznali się też nasi mężowie i już spotykaliśmy się nie tylko przy okazji codziennych spacerów z wózkami. Niemal w tym samym czasie urodziłyśmy drugie dzieci. Potem obie wyprowadziłyśmy się "naszego" osiedla, trochę dalej od siebie, trudniej było o spotkanie, ale od czasu do czasu udało na, się umówić na jakieś posiaduchy przy winie, dzieci się lubiły, to i okazji nie brakowało. Potem kolejne przeprowadzki, obie wróciłyśmy do pracy, spotkania były coraz rzadsze, rzadsze... Jakiś czas temu przypadkiem wpadłam na nią na ulicy, w biegu miedzy odwiezieniem jednego dziecka na zajęcia i odebraniem drugiego od opiekunki. W pędzie rzucone "co słychać? musimy się koniecznie umówić...", cmok, cmok... Nic się nie zmieniła... wciąż drobna, niemal krucha, wciąż z naturalnie jasnymi włosami splecionymi w prosty warkocz.  Taka Anna Nehrebecka. Pamiętam, że zawsze żartowałyśmy, że z takim typem urody będzie się pięknie starzeć. 

Nie będzie.  

Umarła dwa dni temu ...



niedziela, 15 września 2013

A very, very Blue Jasmine ...

Tak się złożyło, że choć do kina poszliśmy razem, to wróciliśmy osobno. Chociaż jednym autem... cóż, tak czasem bywa. Dwa słowa za dużo, albo jedno za mało i trzynaście kilometrów, dwadzieścia minut drogi powrotnej spędziłam w ciszy. Zabawne, że zdarzyło się to właśnie po tym filmie. Bo to jeden z tych filmów po których mam wrażenie, że nie siedziałam przed dużym ekranem, ale przed lustrem. I patrzyłam nie na fikcyjny świat Woody'ego, ale na siebie. Nie mam w sobie tyle odwagi, żeby przyznać się, w której postaci  odnalazłam kawałek swojego życia. Czy to była Jasmine (a może Janette), kobieta, która nie wiedziała, może nie chciała wiedzieć, że wiedzie beztroskie, bogate życie dzięki oszustwom i machlojkom męża oszusta i nagle straciła wszystko? A może to jej siostra Ginger, pracująca w sklepie spożywczym, mieszkająca w beznadziejnej dzielnicy  i nieustannie wiążąca się z nieudacznikami (jak sądzi jej siostra).  A  może dostrzegłam siebie w byłym mężu Ginger, gościu który przez moment miał szansę na sukces a teraz sfrustrowany zarabia na życie gdzieś na platformie wiertniczej na Alasce ? A może jeszcze w kimś innym? To nie jest takie istotne. Ważne jest, że Allen po raz kolejny wyciągnął na wierzch moje emocje, moje uczucia, moje lęki. I zrobił to drań z lekkością muzyki, która temu obrazowi towarzyszy, niemal od niechcenia. I jeśli szukacie w kinie prawdziwego życia, nie kolorowej bajki, to obejrzyjcie ten film, bo naprawdę warto. I dla Cate Blanchet też warto, bo to niezwykła i mądra aktorka. Rola Jasmine to majstersztyk ...no  i te niesamowite, zielone oczy. W nich widać wszystko.





A skoro mowa o oczach...
Zupełnie przypadkiem natrafiłam dzisiaj w jednym z krakowskich centrów handlowych na Kiermasz Rzeczy Niepospolitych. Jak to dobrze, że właśnie w tym markecie postanowiliśmy dzisiaj szukać butów dla Oli i bluzy dla Kuby. Nie dość, że wreszcie udało nam się znaleźć buty, które trafiły w gust wybrednej 11-latki (czasem mam wrażenie, że muszę dopasować się do gustu wszystkich jedenastolatek z klasy mojej córki), że Synio wreszcie wypatrzył bluzę w  wymarzonym kolorze i fasonie (nawet ja znalazłam fajną  koszulę w kratę idealną na jesienne szarugi), to na deser trafiliśmy pomiędzy stoiskami z rękodziełem. Czego tam nie było ! Włóczkowe poduszki i pledy, bawełniane patchworki, filc w formach dużych i małych, obrazki malowane na desce, biżuteria wszelaka - ze sznurka, z wełny, koralików. Dłużej zatrzymałyśmy się przy stoisku z biżuterią robioną dosłownie ze wszystkiego. Ola otwierała dzióbek na widok kolczyków, czy pierścionków z klocków Lego, albo mocno stemperowanych kredek. Ja nie mogłam oderwać oczu od biżuterii z "wnętrzności" wymontowanych ze starych zegarków. Cudeńka!  Oczywiście był też dekupaż (niewiele) i pięknie szkliwiona ceramika. Całe mnóstwo pięknych, oryginalnych przedmiotów i niezwykle zdolni, pełni pasji ludzie. Jedną z osób, jakie tam wystawiały swoje prace była Roszpunka. Na pewno znacie Jej blog i jej szydełkowe misie. W rzeczywistości, są dużo ładniejsze niż na zdjęciach, cudownie miękkie, idealne do przytulania. Co jeden to ładniejszy i wierzcie lub nie, każdy z nich ma swój "charakterek". Mina, spojrzenie czarnych oczu,  postura, ciuszek i o każdym można coś innego powiedzieć - oczytany inteligent, smutasek, kokietka, czy obrażony narcyz. Same indywidua.   Przyznam się Wam, że bardzo długo walczyłam ze sobą, żeby jednego nie kupić. Prześliczna brązowa Misia w szarej sukience w białe kropki skradła moje serce od pierwszego wejrzenia. Im dłużej trzymałam ją w ręku, tym bardziej czułam, że jest moja. Niestety (albo "stety") rozum zwyciężył. Kto ma dzieci w wieku szkolnym wie, że wrzesień nie jest najlepszym miesiącem na spełnianie kaprysów, portfel świeci pustkami. Miś został więc na stoisku, ale zanim odeszłam (z mocnym postanowieniem, że kiedyś po niego wrócę) udało mi się zamienić kilka słów z jego "mamą". Roszpunko, miło mi było zobaczyć Cię w realu :))))

Zasiedziałam się. To nic. Piątkowe i sobotnie wieczory lubię przeciągać długo w noc... takie małe oszukiwanie siebie i czasu, żeby jak najpóźniej wejść w kolejny dzień, w kolejny tydzień. Ale organizm upomina się o swoje, oczy zamykają się same. Czas spać. Dobrej nocy Wam życzę. Kolorowych snów.

niedziela, 1 września 2013

Dobrze, że jesień ...

Tytuł dzisiejszego wpisu to coś w rodzaju zaklęcia. Bo nie sztuka narzekać, że lato się kończy. Takie narzekanie samo się ciśnie na usta, gdy za oknem leje i wieje, gdy poranki szare i zimne, gdy zmierzch zapada za wcześnie. Postanowiłam jednak, że nie będę marudzić i pogodzę się z nieuniknionym. Mało tego! Będę szukać pozytywów i tyle ich naznajduję, że w zachwycie nad jesienią pozostanę aż do listopada. No bo w listopadzie, to chyba najwięksi optymiści dają za wygraną.
Do rzeczy więc!

Dobrze, że jesień...
... bo gdy poranki szare i zimne można wyciągnąć z szafy ulubione swetry i żakiety. I można je  narzucić na letnie sukienki i spódnice. Bo przecież dni są wciąż piękne i słoneczne i nie trzeba się jeszcze żegnać z ulubionymi zwiewnościami i kwiecistościami i pastelami. I można rano te delikatności otulić swetrem i odkryć jakie to fajne połączenie i cieszyć się tym odkryciem tak bardzo, że aż się nie pamięta, że nogi zmarzły. No bo przed rajstopami bronię się chyba najdłużej. Bo jak rajstopy, to już koniec lata, więc udaję sama przed sobą, że jeszcze nie jest tak bardzo szaro i tak bardzo zimn. Ale do szuflady z rajstopami zajrzałam, no bo zapasy zrobić trzeba.

Dobrze, że jesień ...
...bo gdy zmierzch zapada zbyt wcześnie i już nie można przesiadywać w ogrodzie, ani wyskoczyć na rower po pracy,bo zimno i ciemno, to jest wreszcie idealny czas na dzierganie. I można wyciągnąć szydełko i włóczkę i w tym odnaleźć relaks i ukojenie po całym dniu stresów i radość z odkrywania w sobie nowych pasji i satysfakcję, że się coś potrafi. A jak jeszcze okaże się, że człowiek sobie coś wydziergał "ot tak" i owo wydziergane "ot tak" się komuś spodoba na tyle, że marudzi, marudzi i wymarudzi , no to miło się człowiekowi robi. Poduszka, której początki pokazywałam Wam w poprzednim wpisie zamiast w sypialni wylądowała w pokoju Oli, bo "u niej bardziej pasuje". Może kiedyś, gdy moja nie-mająca-głowy-do-takich-banalnych-zajęć-jak-sprzątanie-pokoju córka ogarnie nieco "nieład twórczy", to pokażę Wam, że rzeczywiście pasuje. Ale zdjęcia samej poduszki są :)))

 bardzo grzeczna poduszka...

 blisko ...

coraz bliżej...

a to druga strona, mniej grzeczna

Została mi odrobina fioletowej włóczki, więc dziś przy porannej kawie zrobiłam jeszcze mini girlandę, w sam raz na okno. Oczywiście też do pokoju tej, co nie lubi sprzątać.






 Dobrze, że jesień ...
... bo można już sobie napalić w kominku, tak dla kaprysu raczej niż z potrzeby dogrzania kości. I gdy znowu poczuje się zapach drewna, spojrzy w ogień, to choćby nie wiem jak było beznadziejnie i dennie i głupio i zimno, to pojawia się taka nieopisana błogość, kojące i ciepłe poczucie, że jednak, że mimo wszystko JEST CUDNIE !!! 

I tym przesłaniem żegnam się z Wami.  Dobrej nocy!


PS
Ale, ale ... zanim stąd wyjdziecie posłuchajcie, proszę jeszcze tej piosenki... Czyż nie idealnie "jesienna"? Cudowna! I genialnie dobrany do niej obraz. Zobaczcie same. Ja, gdy oglądałam tę wersję po raz pierwszy pomyślałam, że każde ze zdjęć pasuje nie tylko do tej muzyki, ale że każde z nich coś mi przypomina, przywodzi jakieś skojarzenia z tym co przeżyłam, co zobaczyłam kiedyś... i że wszystko jest tu idealne, tylko dlaczego te obrazki  mijają zbyt szybko? Ale natychmiast, gdy tylko o tym pomyślałam zdjęcia zaczęły pojawiać się od nowa a ja znowu mogłam powrócić do przeszłości bez wciskania stop-klatki.




Dobrej nocy! Dobrego tygodnia!


niedziela, 18 sierpnia 2013

Koneser i debiutantka ...

Upalna, leniwa niedziela układa się powoli do snu. Zanim i ja pójdę jej śladem muszę Wam koniecznie polecić film, na który się wczoraj wybraliśmy. To "Koneser".  Jak zwykle mam dylemat, jak opowiedzieć, albo raczej ile opowiedzieć, żeby zachęcić, ale jednocześnie nie odebrać Wam przyjemności samodzielnego odkrywania historii krok po kroku. To może poprzestanę na nazwiskach. Reżyseria - Giuseppe Tornatore, scenariusz też jego, troszkę szkoda, bo gdyby to była adaptacja jakiejś powieści, to już bym gnała do księgarni.  Obsada - Geoffrey Rush, aktor, który nie musi grać głównej roli, żeby zapaść w pamięć. Nauczyciel dykcji w "Jak zostać królem", kapitan Barbossa z "Piratów z Karaibów", czy Harry z jednego z moich ukochanych filmów "Siostrzyczki". Tym razem wciela się w rolę Virgila Oldmana, jednego z najlepszych znawców sztuki , człowieka docenianego i dobrze opłacanego, szanowanego i władczego, a jednocześnie pełnego lęków, fobii i przede wszystkim samotnego. Oldman prowadzi najbardziej prestiżowe aukcje dzieł sztuki, jednocześnie, przy pomocy swego przyjaciela (niesamowity jak zwykle Donald Sutherland) zdobywa dla siebie co smakowitsze kąski. A wybiera je według pewnego klucza. Na drodze Virgila staje Claire Ibbetson, klientka, która prosi go o przeprowadzenie wyceny majątku pozostawionego jej przez rodziców. Kobieta kontaktuje się z nim jedynie przez telefon, z czasem wyjaśnia się dlaczego ... Historia tej nietypowej znajomości rozwija się wśród niesamowitej scenografii, która, jestem pewna zachwyci nie tylko te z Was, które znają się na sztuce, ale też te, które jak ja uwielbiają tajemniczą atmosferę starych willi, zakurzonych strychów i zagraconych piwnic. To drugi dom po szkockim Skyfall Jamesa Bonda (choć dom to chyba nie najlepsze określenie dla tego miejsca), w którym chciałabym zamieszkać. Kolory ścian, meble, bibeloty, nie sposób tego wszystkiego opisać. Atmosferę buduje też nieziemska muzyka samego Ennio Morricone. Nie bójcie się, nie ma w niej ani jednej nutki kojarzonej ze spagettti westernami z lat 60-tych. Dźwięki są raz nostalgiczne i niemal pastelowe, innym razem dramatyczne i drapieżne, za każdym razem idealnie oddają nastrój chwili. I przenoszą nas w świat ludzkich lęków, nadziei, niespełnionych pragnień i ambicji. Nie jest to, jak opisują to niektóre recenzje melodramat, przynajmniej nie w tym ckliwym znaczeniu tego słowa.  Bo też tego melo- nie ma aż tyle, jest dramat, jest tajemnica, jest psychologia, jest ... znowu muszę zmilczeć, żeby nie zdradzić zbyt wiele. Powiem tylko, że to jeden z nielicznych filmów, po obejrzeniu których miałam ochotę wrócić do kasy kina i kupić bilet na kolejny seans, jeden z nielicznych, w których zatopiłam się tak, że nie zauważyłam upływu czasu (a film trwa niemal dwie i pół godziny), jeden z nielicznych, którym wybaczam drobne "mogłobyćlepiej", film, który wciąż "oglądam" w mojej głowie... Polecam Wam kochane, z całym przekonaniem, zaufajcie mi.

A gdzie tytułowa debiutantka ?
To ja moje Kochane :))) Zebrałam się w końcu i zamiast zazdrościć innym i marudzić, że "chciała bym, ale boję się" chwyciłam za szydełko i... tadam!!! Mam swoją pierwszą, własnoręcznie wydzierganą poduszkę z "granny square". To znaczy pół poduszki, ale skoro te szesnaście kwadracików śmignęłam w weekend w tak zwanym międzyczasie, to myślę, że drugie szesnaście powstanie równie szybko i już w przyszły weekend będę mogła pokazać Wam całość. Proszę przymknąć oko na niedoskonałości warsztatu, jak na pierwszy raz to i tak nieźle wyszło. Zwłaszcza, że musiałam dopasować nie tylko kolory, żeby się nie powtarzały, ale też powalczyć z grubością nitki, bo fioletowa i turkusowomorska włóczka były niemal dwa razy grubsze niż pozostałe. Cud, że przy tak różnych grubościach nitki kwadraty wyszły w miarę równe. Kolory raczej nietypowe, ale właśnie takie poduchy potrzebne mi są do mojej odmalowanej właśnie na szaro sypialni.



 






Babcine kwadraciki wciągają jak diabli, więc na poduszkach się raczej nie skończy . Marzy mi się teraz taki bardzo, bardzo kolorowy pledzik. Szkoda tylko, że tak trudno o niedrogie włóczki dobrej jakości w ładnych kolorach. Ale przecież dla chcącego ...

A na dobranoc zostawiam Wam muzykę ...


środa, 14 sierpnia 2013

Wolna środa ...

9:00
Zrobiłam sobie wolny dzień. Bez planów na wyjazd, czy wyjście gdzieś konkretnie. Dzień na posnucie się z kąta w kąt i robienie tego, co mi przyjdzie do głowy. Żeby odetchnąć, żeby się zatrzymać, żeby niczego nie musieć. Żeby nie zwariować, żeby poczuć, że jestem i że mam jakieś inne życie niż to związane z pracą. Chociaż tak do końca od pracy nie uciekłam, nie umiem się całkiem wyłączyć i odciąć i troszeczkę doglądam "wirtualnie". Ale świadomość, że wcale nie muszę tego robić jest cudowna i bardzo odprężająca.

11:00
Z samego rana zagniotłam ciasto na jagodzianki. Myślałyście, że odpuszczę? W żadnym wypadku! Wciąż mam niedosyt i wciąż poszukuję smaku z dzieciństwa. Ciasto już urosło, właśnie podzieliłam je na małe porcje i zgodnie z sugestią Margarytki "zostawiłam do napuszenia", za kwadrans będę nadziewać... Dziś wypróbowałam ten przepis. Tym razem mąkę odmierzyłam z iście aptekarską precyzją, może dlatego ciasto dość długo kleiło się do rąk zanim uzyskało idealną konsystencję.

12:00
Czas jest jednak wielką zagadką. Wciąż pędzi jak szalony by nagle przystanąć ... na kwadrans ... niemiłosiernie długie piętnaście minut.

12:15
Kręcę lukier. Magiczna czynność. Zwykły cukier, zwykła cytryna, zwykła woda. Niezwykły, lekko kwaskowy smak, by zrównoważyć słodycz jagodowego nadzienia.


To jest to!!!! Udały się! :))) Są idealnie puszyste, trochę za słodkie, ale takie były jagody ze słoika.


Jestem z siebie dumna. Pierwszą połowę wolnej środy uważam za udaną. Druga, mam nadzieję, nie zepsuje tego wrażenia, choć zgodnie z planem ma być bardziej gospodarczo-porządkowa.

 17:00
Gdybym normalnie poszła do biura już bym była w domu po pracy. Teraz w biegu podgrzewałabym ulepiony wieczorem obiad a po nim, także pędem gnałabym na zakupy. Wszak jutro dzień wolny także dla sklepów, trzeba więc nakupić chleba, mąki, cukru itp. Czy w Waszej okolicy też widać u ludzi taki przedświąteczny przymus zrobienia zapasów na "dzień bez sklepu"? Tego się chyba nigdy nie oduczymy i na zawsze pozostanie w nas strach, że "chleba zabraknie". Korzystając z niespieszności wybrałam się dziś do Lidla dużo wcześniej niż zwykle, a i tak zastałam półki z pieczywem i lodówki z grillowymi gotowcami przetrzebione przez pierwszy poranny, czy przedpołudniowy szturm. Nie będę się wybielała, sama też nakupiłam więcej, niż potrzebowałam, zapomniałam tylko o  ... chlebie
Zanim jednak przyłączyłam się do tego rytuału wstąpiłam do mieszczącego się po w tym samym budynku Pepco. Rzadko odwiedzam ten sklep, bo odnoszę wrażenie, że prawie nic tam się w asortymencie nie zmienia. Dlatego im rzadziej bywam, tym większą mam szansę na jakieś odkrycie, zwłaszcza na półkach z wyprzedażą. Tym razem oko szperacza zawędrowało ku wieszakom z ozdóbkami i zatrzymało się na wisiorku-zegarku. Nie wiem czy pamiętacie, ale wisiorki i zegarki ( razem i z osobna) to mój bzik, nie mam ich nigdy dość i przyznam szczerze nie gardzę nawet egzemplarzami z pogranicza kiczu i tandety, jeśli tylko mnie czymś ujmą? W tym wypadku odezwał się we mnie pierwiastek męski, którego ostatnio odkrywam w sobie nadmiar  i najzwyczajniej w świecie rzuciłam się na "fajną laskę". Ikona kobiecego stylu i urody w wersji słodko seksownej czy seksownie słodkiej, kobieta, z którą łączą mnie niestety jedynie inicjały, czyli  boska Marylin Monroe. 



Mój egzemplarz jest grafitowy z czarnymi cyferkami i wskazówkami. Była jeszcze wersja w złocie, ale to nie mój styl. Drażnią mnie tylko te kolorowe wzorki, które widać na pierwszym zdjęciu. Pojawiają się tylko, gdy patrzy się na zegarek pod pewnym kątem i nie zauważyłam ich w sklepie, dopiero moja Ola-sroczka wypatrzyła "śliczne serduszka i gwiazdki" na szkiełku. No ale nie będę grymasić, mam śliczny biżutek za jedyne 15 złotych

Nie sądzicie, że będzie idealny do wąskich spodni i małego czarnego sweterka?


 
 
















19:00
Świadomość, że nic nie muszę sprawia, że chcę wziąć się za całkiem przyziemne zajęcia. Myję dwa okna, spoglądam zza czystych szyb na chylące się ku zachodowi słońce. Czy wiecie, że dzień jest już krótszy od najdłuższego o ponad godzinę?

22:00
Środa powoli dobiega końca. Wieczór spędzamy rodzinnie. Dobry film, lampka czerwonego wina, ciepłe światło świec i druty. Kolejny ciepły szal, który już dawno powinnam była skończyć, ale trzydziestostopniowe upały nie sprzyjały bliskim kontaktom z wełną.  




To był bardzo dobry, zwyczajny dzień. A jutro wszyscy leniuchujemy. Jak miło...


Dobrej nocy.


PS
22:30 - zostały cztery jagodzianki. Teoretycznie mamy jutro szansę na słodkie śniadanie dla każdego. Teoretycznie ;))