niedziela, 23 lutego 2014

Niebiesko mi, czyli powrót do szydełka ...

Po chmurnej i deszczowej sobocie nastała słoneczna i cieplutka niedziela. Zgodnie z nastrojem narzuconym przez aurę wczorajszy wieczór spędziłam przy kilku odcinkach ulubionego serialu, kilku lampkach wina i z szydełkiem w ręku. Po dwumiesięcznej przerwie przeprosiłam się z szydełkowaniem, zapomniałam już, że pledzik mi nie wyszedł i postanowiłam dać sobie kolejną szansę. Sobie i włóczce, którą kupiłam już w zeszłym roku. W przypływie euforii kupiłam kilka motków cienkich, bawełnianych włóczek z myślą o wyczarowaniu z nich jakiegoś oryginalnego ciuszka dla Oli. Brak entuzjazmu dla pomysłu u Córci połączony z moim brakiem umiejętności  sprawiły, że pomysł umarł zanim na dobre się urodził a kolorowe kłębki wepchnęłam głęboko w czeluści komody . Bo wkurzały. Wystarczyło jednak, że wyszło słoneczko i stało się jasne, że robienie kolejnego grubego szala na drutach nie ma sensu i znowu łaskawszym okiem spojrzałam na te bawełniane niteczki. Młoda nadal nie ma ochoty na dziergane przeze mnie ciuchy a umiejętności też mi nie przybyło, dlatego wymyśliłam, że zrobię sobie wiosenną chustę na bazie wzoru znanego jako "african flowers". Ponieważ mam tylko dwa kłębki szaroniebieskieskiej włóczki, to na razie robię tylko kwiatki, a na dalszy ciąg, czyli "obwódkę" kwiatka i połączenie kwiatków w całość dokupię jednolitą, czarną, ciemnoszarą lub granatową w ilości, która wystarczy, żeby wszystko zakończyć. Tak mnie wciągnęło, że przez wczorajszy wieczór przerobiłam jeden kłębek na 33 kwiatki. To niestety nie jest dużo, więc chusta nie będzie bardzo szeroka, raczej do zawiązania niż do omotania, chyba, że e-dziewiarka ma jeszcze zapasy Alize Cotton Gold w kolorze 3251, wówczas dodatkowy jeden kłębek da mi komfort bezstresowego szydełkowania. 

Tymczasem mam 33 kwiatuszki, które sobie układam i dopasowuję, by kolory kwiatków przechodziły płynnie z jednej strony chusty na drugą, myślę, że to fajny pomysł przy cztero- czy nawet pięciokolorowej włóczce. 

Jeszcze tylko garść danych technicznych dla ewentualnie zainteresowanych i dla mnie samej "ku pamięci".
Włóczka Alize Cotton Gold (100 g; 330 m.) to mieszanka 55% bawełny i 45% akrylu, miła i delikatna w dotyku. Nazywam takie włóczki "frotowymi", bo przypominają delikatnością niemowlęce śpioszki z frotte. Szydełko nr 3,75

A teraz kilka fotek zrobionych dzisiaj w słońcu wczesnego popołudnia. 









Nie pozostało już zbyt dużo weekendu, niech tych kilka godzin upłynie Wam na przyjemnościach i relaksie.

Na pożegnanie klika spokojnych nutek. Miłego słuchania.


niedziela, 16 lutego 2014

"Ona"...




Wspomniałam wczoraj, że napiszę dziś kilka słów o filmie, na który wybraliśmy się w Walentynkowy wieczór. Pewnie wiele z Was już przeczytało gdzieś recenzje, bo film zbiera pochwały od krytyków i widzów, wiecie więc o czym jest, dlatego ja nie będę się wdawała w szczegóły. Jak zwykle boję się, by nie zdradzić zbyt wiele, żeby tym, którzy się na film wybierają nie zepsuć zabawy odkrywania i smakowania fabuły. A ta w przypadku filmu "Ona" nie jest zbyt rozbudowana. Nie ma tu intrygi, pościgów, poszukiwań, czy wartkiej akcji. W tej warstwie film jest spokojny, dzieje się w kilku zaledwie wnętrzach - mieszkaniu głównego bohatera, w jego pracy, kilku kawiarniach i na ulicy. Bo życie Theodora (Joaquin Phoenix z okropnym wąsikiem i w fatalnych spodniach), wrażliwca zarabiającego na życie pisaniem listów na zamówienie jest poukładane, niespieszne, że nie powiem nudnawe. I smutne. Jest sam, żona już odeszła od niego ale on wciąż nie może zdecydować się na podpisanie papierów rozwodowych rozpamiętując swoje małżeństwo jako jeden z piękniejszych okresów w życiu. Czas po pracy, którą chyba lubi i w której jest świetny spędza w domu grając w śmieszne gry komputerowe, z rzadka widuje się z przyjaciółmi, jeszcze rzadziej wychodzi na randki, bardziej pod przymusem niż z wewnętrznej potrzeby. Bo czuje, że nie ma już szansy na tak piękny związek jak ten, który łączył go z  Catherine ( Rooney Mara tak inna niż w "Dziewczynie z tatuażem", że "namierzyliśmy" ją dopiero dzięki napisom końcowym). Z ludźmi, których spotyka prowadzi zdawkowe, bezpieczne rozmowy, nie odsłania się, nie angażuje. Jest sam nie tylko w swoim przestronnym i wysmakowanym apartamencie z widokiem na miasto, jest samotny ze swoimi myślami, potrzebami i pragnieniami. Skuszony reklamą, kupuje gadżet, program operacyjny najnowszej generacji, który ma nie tyle  "sprzątać" zawartość jego poczty mailowej, czy komputera, ale robić to w sposób samodzielny wyczuwając potrzeby właściciela a nie tylko wypełniając jego komendy. Kilka pytań kontrolnych i już w komputerze Theo odzywa się Samantha (nie znalazłam recenzji, w której do frazy "głos Scarlett Johansson" nie byłoby dodane "seksowny" - nie wiem, na mnie kobiece głosy nie działają, więc nie skomentuję). Samantha jest tylko głosem, ale rozmowa z nią nie jest dialogiem z maszyną. Samantha z tonu głosu rozmówcy wyczuwa jego stan psychiczny, zadaje bardzo osobiste pytania, jest nie tylko zawsze dostępna i gotowa do rozmowy, ale autentycznie zainteresowana rozmówcą i zaciekawiona tym co on chce jej powiedzieć. Uważnie słucha, martwi się, wyczuwa emocje i idzie za nimi. Nic dziwnego, że Theodore coraz częściej włącza guzik aktywujący system, zabiera Samanthę na spacery, do pracy, do znajomych, aż w końcu uświadamia sobie, że ją po prostu kocha i że nie ma znaczenia, że nie jest ona realna.

Ktoś może pomyśleć, że ta historia jest bez sensu, że nikt normalny nie może zakochać się w systemie operacyjnym, że zakochać można się tylko w kimś rzeczywistym, kimś kogo można zobaczyć, dotknąć. Wszak nikt normalny nie zakochuje się w laptopie. A jednak gdy się nad tym głębiej zastanowić, to czy naprawdę jest to aż tak absurdalne? Czy nie jest tak, że w naszym świecie, który tak pędzi i w ten pęd popycha nas samych zaczynamy gubić właśnie to, co najważniejsze, taką szczerą bliskość wynikającą z prawdziwego i głębokiego zainteresowania drugim człowiekiem. By zaraz potem za tym właśnie tęsknić. Bo nie ma na to czasu, bo jest tysiąc spraw ważniejszych niż druga osoba. Nie łapiecie się na tym, że łatwiej jest puścić w biegu sms z emotikonką niż zadać sobie trud rozmowy, że piszecie mail zamiast zadzwonić? Bo sms, czy mail angażują nas tylko wtedy gdy sami tego chcemy i na tak długo jak chcemy. Możemy nie odpisać, możemy "uciąć" korespondencję, bo takie są reguły sieciowych kontaktów. Czy to jest lenistwo, egoizm, czy może strach przed zawodem? Nie łapiecie się na tym, że gdy jest Wam źle i chcecie o tym z kimś porozmawiać, nie ważne, czy przez telefon, czy twarzą w twarz, to gdy tylko zaczynacie mówić co Was boli, co Wam leży na duszy, to druga strona od razu przeskakuje na " a ja...". Słucha, ale nie słyszy, bo tak naprawdę niespecjalnie ją te nasze bolączki obchodzą. Bo ma swoje problemy i taką samą potrzebę wyrzucenia ich z siebie. I wtedy milkniecie, chowacie się ze swoimi problemami do środka i zaczynacie żałować, że zadzwoniliście, przyszliście, że zaczęliście w ogóle tę rozmowę. I marzycie o sytuacji, gdy druga strona nie tylko będzie słuchać, ale też reagować na Wasze słowa, na Was, że będzie zainteresowana, zaangażowana, skupiona na Was. I szukacie tego gdzie indziej, niektórzy właśnie w komputerze. Nie ma jeszcze tak zaawansowanych systemów jak filmowa Samantha, ale czy czaty, internetowe fora, czy choćby nasze blogi nie są namiastką takiego związku? Czy nie angażujemy się w nie właśnie dlatego, że po drugiej stronie szukamy ludzi myślących podobnie, czujących jak my, podzielających te same zainteresowania. Czy nie otwieramy się przed nimi bardziej niż przed osobami znanymi w realu, czy wreszcie, w skrajnych przypadkach nie spędzamy w świecie wirtualnych znajomości więcej czasu niż w realnym właśnie dlatego, że ten wirtualny zaspokaja nasze potrzeby emocjonalne? A może ktoś z nas właśnie na tym małym ekranie laptopa odnalazł miłość, przyjaźń, która choć istnieje tylko w świecie wirtualnym jest tak silna jak ta przeżywana w przestrzeni realnej. Czy przez to jest gorsza, płytsza, mniej ważna?

Takie pytania chodzą mi po głowie od kiedy obejrzałam film Spike'a Jonze. I nie ważne jak sobie na nie odpowiem, ważne, że je sobie zadałam. I to jest ogromny walor tego filmu. Jeśli więc macie ochotę spędzić dwie godziny niespiesznie, bez fajerwerków, w pastelowej scenografii, wśród nienachalnych dźwięków fortepianu w tle, to kupcie bilet na film "Ona". Ja na pewno jeszcze nie raz do niego powrócę. 

 

sobota, 15 lutego 2014

Kwiaty, serduszka, kilka godzin snu ... i malutkie candy

W takim dniu jak wczorajszy wszystko wokół pokrywa się czerwienią. Róże, serca z piernika, czekoladki, pocztówki, pluszaki, poduszki i Bóg wie co jeszcze jest czerwone. I do tego wszędobylskie "kocham Cię". Bez względu na to, co myślimy o genezie tego święta i czy je przyjmujemy jako swoje, czy buntujemy się przeciwko jego nieswojskiemu pochodzeniu, to nie zmienimy już tego, że ono jest i zapewne będzie już zawsze z tym swoim słodkim anturażem. I dobrze! Czyż można gniewać się na jeszcze jedną okazję do powiedzenia komuś, że się go kocha? Oczywiście wiem, że trzeba to robić codziennie, że prawdziwa miłość nie czeka na pretekst w postaci daty w kalendarzu. No pewnie że tak... w idealnym świecie na pewno tak jest. Ale my nie żyjemy w bajce, większość z nas pcha szary wózek z napisem codzienność i często nie ma czasu / ochoty / siły, by dopchawszy go wieczorem na miejsce oskubywać płatki róż, by je przed snem rzucić u stóp ukochanej, ukochanego, rysować ketchupem serca na podawanych na kolację kanapkach czy ubierać czerwone tasiemki zwane bielizną i wygładzając fałdki na jedwabnej pościeli w uroczej pozie kusić wybranka a potem uprawiać miłosną ekwilibrystykę. Oczywiście są tacy, którzy w tej euforii żyją codziennie, ale nie oszukujmy się, większość zakochanych nie epatuje miłością , nie eksploduje wyznaniami przez całą dobę i nie obwieszcza jej wszem i wobec werbalnie lub za pomocą symboli. I dlatego dobrze, że jest 14 lutego i dobrze, że wszystko dokoła przypomina, że nie ma nic piękniejszego niż miłość. I dobrze, że poddajemy się kiczowatej estetyce tego dnia, nawet jeśli kłóci się ona z naszym gustem, wymyślamy prezenty, niespodzianki, chcemy, żeby było niecodziennie, inaczej, zabawniej, kombinujemy, zadajemy sobie trud, tryskamy pomysłowością, wszystko, żeby ten dzień był inny, specjalny, wyjątkowy. Nie ważne, czy święto jest nasze, jankeskie, czy z kosmosu. Jeśli służy dobremu to ja jestem po trzykroć za.
Moje Walentynki były w tym roku zwyczajnie niezwyczajne. Bo były zwyczajnie kwiatki i było kino (jutro opowiem Wam ten film, bo zasługuje na osobny wpis), ale najpiękniejszy prezent, zapowiedziany już dzień wcześniej dostałam rano. Był to WOLNY DZIEŃ. Nawet nie wiecie jaka to była niespodzianka. I nawet gdyby nie było tych kwiatów, czekoladek, serduszek czy wieczornego seansu to byłyby to najpiękniejsze Walentynki w moim życiu. Mogłam się wyspać do siódmej (gdy się codziennie wstaje o piątej, to ta siódma jest jak południe), mogłam celebrować niespieszną poranną kawę czytając gazetę, mogłam wyjść z domu i zobaczyć jak wygląda moje miasto w ciągu dnia. Udało mi się nawet zgubić poczucie winy, że tam gdzieś pracuje ktoś, by byczyć się mógł ktoś, czyli ja (Pani Paulinko, dziękuję!). Najśmieszniejsze było, że wciąż miałam wrażenie że jest sobota i kiedy uświadamiałam sobie, że nie, że sobota i niedziela jeszcze przede mną, to było to cudowne i błogie uczucie. 

Mężu! Dziękuje Ci za ten dzień! Te dodatkowe dwie godziny snu były najcudowniejszym "kocham" jakiego mogłam oczekiwać.

Wczoraj wszystkie stacje radiowe prześcigały się w prezentowaniu najbardziej miłosnych z miłosnych kawałków. Przy okazji wyłuskały z archiwów różne zapomniane melodie, które przywołały z mojej pamięci różne sytuacje, wbrew intencjom dj-ów wcale nie romantyczne ani z miłością nie związane. I pomyślałam sobie, że piosenka wcale nie musi być ckliwa i pełna "ajlowiów" żeby kojarzyć się komuś z miłością. Bo przecież można mieć dobre wspomnienia związane z jakimś hardcorowym kawałkiem, bo słyszało się go akurat wtedy, gdy ON ..., albo z inną melodią country, bo właśnie puszczali ją w radio gdy ONA ... no wiecie. Bo są piosenki "nieewidentne", na których dźwięk miękną nam nogi, bo wspomnienia, bo skojarzenia, bo wiecie...
No i przyszło mi do głowy, że zapytam Was o takie skojarzenia muzyczne, takie Wasze piosenki miłosne. I będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie się ze mną podzielić tą muzyką. Jeżeli macie ochotę na taką zabawę pod niewyszukanym tytułem  "od Walentynek do wiosny" to wrzućcie w komentarzach do tego postu link do Waszej piosenki z niekoniecznie krótkim opisem związanego z nią skojarzenia. Nie jest to typowe candy, ale autor(ka) komentarza, który mnie najbardziej poruszy, zaskoczy lub zaintryguje dostanie ode mnie mały prezent utrzymany w walentynkowo-wiosennym klimacie.

 


Dwie książki z opowiadaniami bardzo różnych autorów, oczywiście o miłości, do tego wiosenne ceramiczne serducho, które nie mam pojęcia do czego może służyć poza tym, że cieszy oko, garść serwetek w pastelowych kolorach i może jeszcze jakaś niespodzianka, którą wymyślę do finału zabawy, który planuje oczywiście na pierwszy dzień wiosny.  Kto ma chęć, zapraszam serdecznie.

Jeśli zechcecie umieścić informację o tej zabawie na swoich blogach, to wspaniale, ale nie jest to konieczne. Jedyny warunek, jaki należy spełnić to link do piosenki i kilka słów wyjaśnienia dlaczego właśnie ta a nie inna.

Żeby zachęcić Was do zwierzeń rozpocznę zabawę od mojej piosenki. Mam ich wiele, więc wybór był trudny i kto wie, może za tydzień zdecydowałabym inaczej, ale dziś pierwsze skojarzenie to właśnie to:


Nie słucham zbyt często tej piosenki, ale kiedy natykam się na nią od razu powracają wspomnienia pierwszego roku studiów. Niepokoje związane z nową sytuacją, nowym miejscem, cała masa lęków zakompleksionej dziewczyny z maleńkiego miasteczka o śmiesznej nazwie, która wpadła na szalony pomysł, żeby studiować w Krakowie, akademik, pokój dzielony z przypadkowymi osobami i straszliwa, przenikająca samotność. Najbardziej doskwierająca wieczorami i w weekendy. I wątpliwości, czy ta ucieczka, którą był wyjazd do dalekiego miasta miała sens, czy było warto zostawiać wszystko i pchać się w nieznane. Czy uciekając od tego, co raniło i bolało, nie zgubiłam tych, którzy byli bliscy, mogli dać wsparcie a pozostali zbyt daleko. Czy dokonując takiego wyboru nie zamknęłam sobie drogi do czegoś pięknego, co mogło powstać tam, skąd odeszłam. 
A ta piosenka, płynąca przez trzeszczący głośnik studenckiej radiostacji a potem słyszana na żywo, na koncertach dawała nadzieję, że  "jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć...". 

A teraz kolej na Was. Czekam do 21 marca.

sobota, 1 lutego 2014

Bo weekend jest po to ...

żeby robić tylko to, co się CHCE

W piątek po południu wyrzucam ze słownika słowa "muszę" i "trzeba". Od piątkowego wieczoru rządzi słowo CHCĘ. Budzę się i albo zostaję w łóżku, bo CHCĘ poczytać, albo wstaję, bo CHCĘ usmażyć nam na śniadanie racuchy z jabłkami. CHCĘ zostać w szlafroku do południa, no to zostaję, szlafrok i frotowe skarpety idealnie pasują do kubka z pachnącą, gorącą kawą. Zamiast cukru głos Marka Niedźwieckiego i Jego muzyka. Nie patrzę na zegarek, nie pędzę. Zaglądam do Was. Wreszcie mam czas poczytać, pooglądać, wreszcie mogę napisać trochę dłuższy komentarz, zanurzyć się w słowa. Znowu odkrywam nowe blogi, fantastyczne miejsca, pełne inspiracji. Pasek z "ulubionymi" znowu się wydłuża .

Natycham się, natycham i czuję nagle, że też CHCĘ coś zrobić. W zasadzie to nawet czuję, że muszę, ale przecież słowo muszę  wyrzuciłam wczoraj ze słownika. CHCĘ więc, ale to mocne CHCĘ. Wyciągam ze składziku dawno zabejcowane i porzucone pudełko, farbę, lakier (na szczęście jeszcze nie zaschły). Serwetka, literka, kilka machnięć pędzelkiem, kilka przetarć do gołej bejcy i już mam! Pudełko na kosmetyki. 
  
 
 
 Prościutkie, trudno to nawet nazwać dekupażem, serwetka raczej symbolicznie, trochę przecierek żółtą i niebieską farbą (żeby pasowało do wzoru na kafelkach). Może kiedyś pokuszę się o jakiś bitum, albo kropeczki, ale na razie jest tak. 



 Zdjęć jest dużo, bo od tak dawna nie miałam aparatu w rękach i od tak dawna nie widziałam w domu takiego słońca, że mnie poniosło. CHCIAŁO mi się. Napstrykałam fotek przynajmniej na pięć kolejnych postów. Dawno już tak się nie leniłam w weekend. W poprzednie, jak nie malowanie (od roku, krok po kroku malujemy kolejne pomieszczenia w domu), to sprzątanie po malowaniu, albo jakieś całodzienne zakupy, bo coś trzeba było koniecznie kupić a oczywiście mimo sklepów pękających w szwach tego czegoś nie było w pierwszym, ani drugim, ani trzecim ...  A dziś laba. Totalne lenistwo. Jak zaczęłam, tak kończę sobotę w szlafroku i z Wami przy komputerze. Z tą różnicą, że rano kawa a teraz czerwone, wytrawne z Chile. 


A jutro ?

Jutro pewnie będzie mi się CHCIAŁO wyprasować tę górę ciuchów, która mi przez tydzień urosła. Całe szczęście, że mam "Lśnienie" do słuchania. Niby film znam na pamięć, niby książkę też przeczytałam, a jednak uszami wyłapuję niuanse, których wcześniej nie zauważyłam. Dzięki Bogu za audiobooki !!!

Póki co jednak, wciąż jeszcze jest sobota. Ja wiem, że już prawie północ, ale póki nie idziemy spać póty sobota, nieprawdaż? Mam nadzieję, że upływa Wam równie przyjemnie. Tego Wam życzę.


Dobranoc!