niedziela, 16 sierpnia 2015

Wyjechać, wrócić ... wakacyjny post rosnący

To będzie post wyjątkowy, jak na to miejsce oczywiście. Z dwóch powodów. Po pierwsze ze względu na temat - nasze wakacje, bo bloguję już szósty rok i przez ten czas nie było wpisu na ten temat. Nie było o czym pisać, bo nasze wakacje ograniczały się do weekendów przedłużanych czasem o piątek  i poniedziałek. A drugi powód, dla którego nazywam ten post wyjątkowym (chociaż bardziej pasuje słowo dziwny), to fakt, że będę go pisać na raty. I że będzie bardzo długi :))) Zależało mi na tym, żeby pojawił się najpóźniej dziś, w ostatnim dniu naszego pierwszego od lat prawdziwego urlopu, żeby kiedyś, po latach dzięki blogowi uporządkować sobie blednące wspomnienia. Mimo, że do domu wróciliśmy już wczoraj, to nie starczyło mi czasu, żeby przejrzeć wszystkie zdjęcia i filmy, jakie zrobiliśmy na wakacjach, wybrać te najciekawsze i opisać choćby w skrócie. Wiecie jak to jest po powrocie? Rozpakowywanie walizek, pierwsze pranie, drugie, trzecie, pralka chodzi na okrągło, prasowanie, ogarnięcie domu, bo po powrocie wszystko widzi się świeżym, niemal obcym okiem, oczywiście zakupy, bo lodówka pusta. W moim przypadku jeszcze rzut oka na firmowe maile i pliki, żeby chociaż troszeczkę przygotować się do normalnego tygodnia pracy. Nie wiem, jak się w tym odnajdę po tylu dniach bez komputera, bez telefonów i bez myślenia o firmie (niewiarygodne, ale dało się !!). 

No dobrze, tyle tytułem wstępu a teraz szybciutko przechodzę "do meritumu" i wrzucam schemat ostatnich dni. Na początek dawka naprawdę homeopatyczna, coś w rodzaju szkieletu który w miarę możliwości, w wolnych chwilach obuduję tekstem i obrazkami. Mam nadzieję uporać się z tym do końca sierpnia, więc im później ktoś tu zajrzy, tym więcej przeczyta i obejrzy.
*
(aktualizacja - wtorek 18.08) Jakieś fatum ciąży nad tym postem... Postanowiłam sobie, że każdego dnia opiszę jeden dzień wakacji, dodam dwa-trzy zdjęcia i jakoś do końca tygodnia zamknę temat. Wczoraj chciałam przejrzeć jeszcze raz przygotowane zdjęcia, i skasowałam sobie cały plik ... nie wiem jak. Dzisiaj ogarnęłam zdjęcia, zaczęłam pisać tekst, opisałam się jak głupia i kiedy już kończyłam, sprawdzałam jeszcze literówki, przecinki i takie tam to nagle mój laptopik pokazał mi ... nie, nie środkowy palec, chociaż w zasadzie na jedno wychodzi. Pokazał mi niebieskie kółeczko, które niestety nie chciało przestać się kręcić. Wszystko się zawiesiło i niestety żadne tajemne sztuczki nie pomogły. Ze łzami w oczach (bo nie zapisywałam na bieżąco tego, co napisałam) wyłączyłam komputer "z buta" tracąc oczywiście wszystko, co napisałam. A jak szanowny złom się zrestartował, to mi już wena minęła. Dlatego o pierwszym dniu wakacji będzie krótko. 

Założenie nie podlegające dyskusji było takie, że jedziemy w tym roku na urlop. Ja trochę marudziłam, że nie mogę, bo jak ja zostawię firmę, bo przecież nigdy nie zostawiałam i oczywiście jak mnie nie będzie to wszystko się zawali ... takie tam. Małż to marudzenie puszczał mimo uszu i powoli działał. Po konsultacji z dziecięciem młodszym ustaliliśmy, że w sumie jest nam wszystko jedno dokąd pojedziemy z zastrzeżeniem, że:
a) będzie tam ciepło, cieplej niż w Polsce, ale bez przesady, 
b) będzie tam woda, w sumie fajnie, gdyby też była ciepła 
c) będzie tam bezpiecznie, a więc wykluczamy wszelkie Tunezje, Egipty, Turcje itp. 
d) będzie to na tyle blisko, żeby dało się dotrzeć autem, bo ja samolotem to nie za bardzo. 
W wyniku demokratycznego głosowania, w którym nie dość że byłam w mniejszości, to jako kontestująca przygotowania miałam jedynie pół głosu wybraliśmy Chorwację, a konkretnie Istrię, bo najbliżej a i miejsc do ulokowania się sporo.

Nie uwierzycie ... znowu to samo. napisałam kolejny akapit (dobrze, że poprzedni miałam zapisany) i komputer znowu zawisł. Znowu pół godziny pisania poszło w kosmos. Już nie wiem, czy to mój komputer, czy Blogger świruje, ale na dzisiaj mam dość. Odpuszczam . Widać to nie ten dzień :)))
*
(aktualizacja - środa 19.08) Konkretnej lokalizacji szukaliśmy przez serwis Booking.com. Określiliśmy jaki budżet możemy przeznaczyć na noclegi i przeczesywaliśmy oferty w poszukiwaniu czegoś fajnego. łatwo nie było, bo w szczycie sezonu nie ma aż tylu propozycji dla opcji 2+1. Jak było ładnie, to daleko od morza, jak było przy plaży, to bez klimatyzacji albo wi-fi (a pokażcie mi nastolatkę, która wytrzyma tydzień bez dostępu do internetu), szukaliśmy równolegle na dwa komputery pokazując sobie nawzajem różne propozycje niestety bez rezultatu. W końcu Małż zawołał...chodź zobacz, może to!? Ja też coś wynalazłam, więc mówię, ok, ale zobacz najpierw co ja znalazłam. Nie uwierzycie! Na obu komputerach była ta sama oferta. Uznaliśmy to za dobry znak i od razu zarezerwowaliśmy apartament w małej miejscowości Premantura na samym dole cypelka Kamenjak na południu Istrii. Żeby nie wykończyć kierowcy (bo ja nie odważyłam się zostać zmiennikiem) postanowiliśmy, że po drodze raz się zatrzymamy i zarezerwowaliśmy sobie jeszcze jeden nocleg w Słowenii.
Potem był tydzień wypełniony euforią, stresem, radością, niepokojem, nerwami, bezsennymi nocami, pakowaniem, zakupami... 
A po nim nastał ...

Dzień pierwszy - czwartek 6.08

Zanim zamknęliśmy drzwi wypakowanego niemal po sufit auta przestrzeń domu wypełniły powtarzane po wielokroć "a zabrałeś?..." "a pamiętałaś?..." "a nie zapomnij o ...". Dom i zwierzyniec zostały pod opieką Synia, który obwieścił nam, że czas najwyższy, żeby odciął wakacyjną pępowinę i przestać jeździć na wakacje z mamusią i tatusiem. Ta bardziej racjonalna strona mojego Ja przyznała mu rację, ale Matka-kwoka okupująca druga stronę głowy panikowała na myśl jak biedna 20-letnia dziecina sama sobie w domu poradzi, czy nie będzie chodził głodny, czy nie zapomni nakarmić kota, czy podleje kwiaty, czy nie zrobi mega-imprezy  (he, he, he).  W końcu jednak z najbardziej dziarską miną, na jaką było mnie stać wsiadłam do samochodu i ruszyliśmy. Głowę dam, że słyszałam, jak Synio nuci pod wąsem Kazikowe  "wyjechali na wakacje... "

Niestety ujechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, gdy ... szyba w moich drzwiach dziwnie zgrzytnęła przy zamykaniu i ... opadła z hukiem na sam dół. I już nie chciała wrócić. 
Wspaniały początek, nieprawdaż? Wśród setek myśli, jakie pojawiły się w naszych trzech głowach tylko jedna była pozytywna ... dobrze, że stało się to niemal pod domem a nie na przykład na autostradzie w Austrii. Pierwszy pomysł - warsztat samochodowy nieopodal naszego domu. Na szczęście, mimo mało optymistycznego początku (Panie, sezon urlopowy, nie mam ludzi !) znalazł się wolny "ludź", który rozebrał drzwi, podniósł szybę i podparł ją zmyślną konstrukcją z przyciętego kija (od szczotki?) i trzech plastikowych zacisków. Okno zostało zamknięte na stałe i miało tak wytrzymać do naszego powrotu. To, że przy okazji zepsuło się otwieranie drzwi od wewnątrz, to już był mało znaczący niuans. Czymże jest taka drobna niedogodność wobec faktu, że po dwóch godzinach spędzonych mniej więcej tak jak na poniższym zdjęciu mogliśmy wreszcie ruszyć w drogę?


No to ruszyliśmy, by wieczorem otworzyć pierwsze drzwi ... piękne drzwi...


ale o tym, co było przed i za nimi opowiem jutro, bo jutro będzie ...


Dzień drugi - piątek 7.08

Nie byłabym sobą gdybym od razu po przyjeździe nie zajrzała w każdy dostępny kącik naszego pierwszego lokum, jednak dokładniej przyjrzałam się mu dopiero rano w świetle poranka. Nie mam specjalnie dużego doświadczenia, ale słowo hostel nie kojarzyło mi się zbyt pozytywnie. Miejsce, do którego trafiliśmy w Mariborze zmieniło moje myślenie diametralnie. Było to coś w rodzaju mieszkania w kamienicy w centrum miasta, ledwie trzy pokoje, w jednym zrobiono jadalnię, drugi był kilkuosobową sypialnią z piętrowymi łóżkami, trzeci zaś to coś w rodzaju studia z dużym materacem na antresoli i rozkładaną kanapą na dole. Oczywiście łazienki i ubikacje no i piękny taras z widokiem na dziedziniec, na którym swój ogródek miał pub. Ściany z odkrytej lub pomalowanej cegły, drewniana stolarka, deski lub stare kafle na podłogach tworzyły idealna bazę dla bezpretensjonalnego wyposażenia, głównie z Ikea oraz dla sporych rozmiarów obrazów lokalnego artysty porozwieszanych w większości pomieszczeń.  Ola z miejsca zakochała się w okienku, które wychodziło na maleńką uliczkę, miało niski, szeroki parapet wyłożony poduchami, na którym można było sobie siedzieć, co oczywiście wykorzystaliśmy nie tylko do sesji zdjęciowej.

 panienka z okienka ;)))
korytarz prowadzący do poszczególnych pomieszczeń miał na całej ścianie okna z widokiem na podwórze
meble z palet, przecierki, mnóstwo drewnianych detali ...

Po pysznym, domowym śniadaniu, które zaserwował nam sam właściciel hoteliku, przesympatyczny Kolumbijczyk przeszliśmy się na mały spacer, żeby zobaczyć chociaż odrobinę miasta i "ponatychać" się jego klimatem. 


brama wejściowa do hostelu Tapas


kilka kroków dalej mijaliśmy takie malownicze zaułki


Młoda nie przejdzie obojętnie obok żadnego zwierzaczka, każdego trzeba pogłaskać i poprzytulać


A potem żegnani przez gospodarza ciepłym "God bless You" ruszyliśmy w dalszą drogę.


Dzień trzeci - sobota 8.08




Dzień czwarty - niedziela 9.08




Dzień piąty - poniedziałek 10.08




Dzień szósty - wtorek 11.08




Dzień siódmy - środa 12.08




Dzień ósmy - czwartek 13.08





Dzień dziewiąty - piątek 14.08



niedziela, 2 sierpnia 2015

Gwałtowne objawienia piękna ...

Gdy w późny piątkowy wieczór pustą ulicą wracałam do domu na niebie pysznił się wielki okrągły księżyc. Odcinał się wyjątkowo wyraźnie od czarnego jak sadza nieba, choć miejskie latarnie starały się osłabić ten kontrast swoim sztucznym światłem. Niezwykła, jak na tę porę cisza (wszak w weekend miasto nie zasypia przed świtem) pogłębiała jeszcze ten efekt. Stanęłam na chwilę i patrzyłam jak zauroczona. Weszłam do domu i chciałam opowiedzieć o tym, a zdobyłam się jedynie na banalne "piękna pełnia dzisiaj". Zdanie, które w żaden sposób nie oddało tego, co naprawdę widziałam. W głowie był festiwal emocji i przeżyć a język ulepił z tego raptem trzy banalne słowa... 
Ileż razy tak się dzieje! Słowa nie nadążają za tym, co w głowie, czy w sercu, spłycają, gubią to, co najważniejsze. Podobnie jest z próbą zamknięcia takiego widoku na fotografii. Oczy widzą magiczny, hipnotyzujący obraz a na zdjęciu wychodzi banalny kiczowaty landszafcik.
Kiedy dziś rano, z kubkiem gorącej kawy przemierzałam wirtualne ścieżki blogosfery wpadło mi w oko zdanie, które idealnie ilustruje owo poczucie niemożności oddania słowami niektórych zjawisk, bezradności wobec ich siły oddziaływania, banalności formy, bezużyteczności narzędzi jakimi dysponujemy.


"... doznaję czasami krótkich, dziwnych, gwałtownych objawień piękna, nieznanego, nieuchwytnego i zaledwie zdradzającego się w pewnych słowach, widokach, pewnych zabarwieniach świata, pewnych sekundach... Nie potrafię go ani dać poznać innym, ani wyrazić, ani opisać, zachowuję je dla siebie ... "  Guy de Maupassant


Nie jestem chyba prawdziwą blogerką. Może wcale nie zasługuję na to miano. Stworzyłam to miejsce z myślą o dzieleniu się z innymi moją pasją, ale teraz, gdy dla rękodzieła nie mam niemal wcale czasu blog przestał być blogiem "hendmejdowym" a stał się ... no właśnie, czym stał się Poukładany Świat? Mógłby być pamiętnikiem domowych zdarzeń, jednak szanując prywatność pozostałych członków mojej rodziny nie mogę i nie chcę zbyt szczegółowo wchodzić w naszą codzienność.
Pewne zdarzenia są zbyt intymne, by wyciągać je na forum, inne znowu wydają się zbyt banalne, by zawracać Wam nimi głowę. Czasem przemycę migawki z domu, zdjęcia wybranych wnętrz, szersze lub węższe kadry, ale dzieje się to na tyle rzadko, że trudno nazwać mój blog wnętrzarskim. Mógłby być blogiem kulturalnym, ale zważywszy, że na jego strony trafia tylko ułamek tego, co przeczytam, obejrzę, czy usłyszę, to jest co najwyżej notesem do wpisania wrażeń po obejrzanym filmie, czy przeczytanej książce.  Lubię się czasem rozpisać na tematy przeróżne, ale też nie tak często by nazwać blog psychologicznym czy społecznym. 

Czymże więc jest Poukładany Świat? Może odskocznią od codzienności, oknem z którego wychylam się do Was i wołam, hej! co słychać? I miło mi jest, gdy czasem machacie do mnie wirtualnie ręką i odpowiadacie wirtualnym "hej !"w komentarzu.

Na co dzień nie myślę blogiem, nie wyrobiłam w sobie nawyku łapania za aparat i utrwalania zdarzeń w kadrze. Nie fotografuję tego co gotuję, albo piekę, bo w tym właśnie momencie myślę o gotowaniu i pieczeniu a nie o blogu. Pięknie nakryty stół, fantazyjnie podana potrawa... uświadamiam sobie, że mogłam zrobić im zdjęcie  dopiero wówczas, kiedy już są historią.
Gdy ostatnio przerabiałam stary stół kuchenny to dopiero przy ostatniej warstwie lakieru pomyślałam, że przecież mogłam zrobić zdjęcia przed i po, albo wzorem koleżanek blogerek pokazać wszystkie etapy pracy w formie postu DIY. Tak samo było, gdy zajęłam się metamorfozą prostego, sosnowego taboretu z Ikei dopasowując go do tegoż stołu. 
Nie jestem jednak prawdziwą blogerką, więc przechodzę nad tym szybko do porządku dziennego. Nie rozpamiętuję nie napisanych postów i utraconych ujęć.  Nie żałuję, że mój blogowy kącik jest taki ubogi. I bez moich zdjęć internet jest już pełen kolorowych kubków z parującą kawą, smakowicie wyglądających ciast z owocami, kolorowych pledów, ścian udekorowanych obrazami albo odrestaurowanych starych mebli. I bez moich wypocin jest w sieci dość recenzji filmów, opisów książek albo linków do pięknej muzyki. Nie oszukujmy się - pisząc kolejny post nie dodam niczego, czego by już tam nie było, nie pisząc nie pozbawię świata niczego istotnego... Dlaczego więc tu jestem? Odpowiedź jest bardzo prosta.

Jestem tu dla siebie. Dla siebie dzisiaj, żeby odreagować troszkę codzienność, dla siebie jutro, bo nic tak dobrze nie pilnuje chronologii zdarzeń jak blogowe archiwum. I jeszcze, a może przede wszystkim dla siebie pojutrze, by kiedyś, po latach przypomnieć sobie jaka byłam i co czułam, myślałam i robiłam.

A "Poukładany Świat" jest i pozostanie moim wirtualnym powiernikiem ulotnych emocji i nieobiektywnych spostrzeżeń. Miejscem, w którym mimo wszystko będę podejmowała próby opisania, nazwania i przekazania tego piękna, które od czasu do czasu gwałtownie się przede mną objawia.



Od każdej reguły jest wyjątek. Czasem uda się zamknąć piękno w kadrze. 
5.07.2009  - zachód słońca w Kryspinowie