Oj, przysmęciłam wczoraj. Całe szczęście mało kto przeczytał te moje śródnocne wynurzenia. Z założenia na blogu nie miało być tego typu tekstów, nie chce nikogo wciągać w moje smutki i kłopoty. Tutaj miałam się chwalić rękodziełem, opowiadać o książkach i filmach a czasem tak sobie blablać o duperelkach. I tak będzie, bo na całe szczęście taki prawdziwie głęboki dół nie dopada mnie zbyt często a jak się to już przydarza, to internet jest ostatnią rzeczą do której mam ochotę zaglądać. Wtedy raczej szukam jakiegoś zajęcia, z pozoru bezmyślnego, które zajmuje mi ręce i troszeczkę głowę. Żeby nie myśleć o tym, co uwiera i boli, żeby się zresetować, a czasem, żeby w pocie wysiłku fizycznego "urodzić" niechcący rozwiązanie problemu.
Komódka, którą dzisiaj chcę pokazać jest efektem takiego "zasypywania dołka". Pierwotna wersja powstała już dawno temu i w zasadzie zaraz po zrobieniu przestała mi się podobać. Mam wrażenie, że zrobiłam ją na siłę, zupełnie bez pomysłu i bez specjalnej potrzeby. Ot, stała sobie taka goła, ja akurat miałam wolną chwilę, więc złapałam pierwszą z brzegu serwetkę i ... machnęłam koszmarek. Motywy z tej serwetki, skądinąd bardzo fajne pojedynczo zupełnie zniknęły zestawione obok siebie na czterech szufladkach. Z bliska jeszcze można się było dopatrzeć sensu, ale z daleka widać było tylko jakiś szarobury chaos. Nie schowałam jej w kąt tylko dlatego, że była mi potrzebna w przedpokoju do przechowywania wisiorków, bransoletek i innej biżuterii, którą lubię zakładać na siebie tuż przed wyjściem. Jako praktyczny mebelek sprawdzała się doskonale, ale jej wygląd gryzł mnie coraz bardziej.
Do zeszłego weekendu. W ciągu jednego popołudnia rower, skuter i samochód zniknęły pod gorącym podmuchem z opalarki a na ich miejscu pojawiły się "moje" motywy. Mam wrażenie, że składowe elementy skomponowały się same, wycinałam i kleiłam je jak w transie. I teraz mam w stu procentach "moją" komódkę.
Komódka, którą dzisiaj chcę pokazać jest efektem takiego "zasypywania dołka". Pierwotna wersja powstała już dawno temu i w zasadzie zaraz po zrobieniu przestała mi się podobać. Mam wrażenie, że zrobiłam ją na siłę, zupełnie bez pomysłu i bez specjalnej potrzeby. Ot, stała sobie taka goła, ja akurat miałam wolną chwilę, więc złapałam pierwszą z brzegu serwetkę i ... machnęłam koszmarek. Motywy z tej serwetki, skądinąd bardzo fajne pojedynczo zupełnie zniknęły zestawione obok siebie na czterech szufladkach. Z bliska jeszcze można się było dopatrzeć sensu, ale z daleka widać było tylko jakiś szarobury chaos. Nie schowałam jej w kąt tylko dlatego, że była mi potrzebna w przedpokoju do przechowywania wisiorków, bransoletek i innej biżuterii, którą lubię zakładać na siebie tuż przed wyjściem. Jako praktyczny mebelek sprawdzała się doskonale, ale jej wygląd gryzł mnie coraz bardziej.
Do zeszłego weekendu. W ciągu jednego popołudnia rower, skuter i samochód zniknęły pod gorącym podmuchem z opalarki a na ich miejscu pojawiły się "moje" motywy. Mam wrażenie, że składowe elementy skomponowały się same, wycinałam i kleiłam je jak w transie. I teraz mam w stu procentach "moją" komódkę.
Zasłuchana w cudowne "sjestowe" melodie pozdrawiam Was ciepło. Niech to cudowne, niedzielne popołudnie będzie zapowiedzią równie pięknego tygodnia. Nie tylko pod względem aury. Ściskam Was!