piątek, 25 czerwca 2010

Krakowski spleen ...



Gdy dźwięk budzika wyrywa mnie rano ze snu, pierwszym pytaniem jakie sobie zadaję, nie całkiem jeszcze świadoma, jest " jaki mamy dzisiaj dzień?". Zazwyczaj szybciej lub z lekkim opóźnieniem trafiam we właściwy, czasem pytam równie nieprzytomnego Małża. Dziś całkiem szybko sama udzieliłam sobie prawidłowej odpowiedzi. Piątkowy poranek nie jest może tak miłą porą dnia jak jego wieczór, ale nie jest też tak nieciekawy jak poranek poniedziałkowy. Zawsze to do weekendu ledwie kilka pracowitych godzin. Jednak dziś, wraz z otwarciem drugiego oka pojawiła się jeszcze jedna refleksja - przecież dopiero co był weekend, a teraz nadchodzi kolejny, JAK TEN CZAS LECI!?! Chyba już się powtarzam, ale mam wrażenie, że im jestem starsza, tym godziny-dni-miesiące mijają szybciej. Coraz częściej łapie się na tym, że powtarzam "dopiero co ... a już".


Dopiero co moja Córcia szła z niepewną miną do pierwszej klasy, a już dzisiaj przyniosła swoje pierwsze świadectwo. Dopiero co Synio przewracał się na czterokołowym rowerku a już buszuje w sieci w poszukiwaniu skutera. Dopiero co świętowałam 40 urodziny a już ... cholerka. Mogłabym tych "dopiero" wymieniać całą listę. Wszystkie sprowadzają się do jednego - życie pędzi i mija tak strasznie szybko. Jak wykorzystać dany nam czas, żeby nie żałować ani sekundy? Jak go zatrzymać choćby symbolicznie, jak nie zatracić się w żalu za tym co było i minęło?


Dni takie jak dzisiaj, pochmurne, duszne, ciemne nie sprzyjają hodowaniu w sobie optymizmu. W kroplach deszczu spływających po szybie odbijają się smutek i melancholia. Myśli o tym, że coś się musi skończyć, bo coś innego się zaczyna, bo coś się zmienia choć nie wiadomo, czy na lepsze... Czasem tak jest i już. Na szczęście wiem, że taki stan nie trwa wiecznie i kiedyś minie. Przecież za chmurami wciąż jest słońce i już szuka drogi, żeby się przez nie przebić...

Jakby na przekór nastrojowi pokażę Wam serducha, które niedawno skończyłam i które udało mi się sfotografować w plenerze. Takie malutkie, delikatne, całkowicie niepraktyczne przywoływacze uśmiechu.




wtorek, 22 czerwca 2010

Zapraszam na pokoje ...


Czas sobie mija jak zwykle, czyli dość szybko. Wydawało mi się, że dopiero co napisałam post o Mundialu a tu już (jak mi skrupulatnie wytknął mój wierny fan i czytelnik) mija tydzień a ja nic... No rzeczywiście, NIC. Ale to chyba normalne, że są okresy, kiedy słowa kłębią się w głowie i aż proszą się, żeby je przelać na papier (e-papier) i wtedy powstaje post za postem. A są też chwile, kiedy w naszym wnętrzu panuje cisza, kiedy nastawiamy się na branie z zewnątrz. Chłoniemy, inspirujemy się, przeciągamy przez własną wrażliwość, przetwarzamy wszystkimi zmysłami i ... czekamy. Czekamy na moment, gdy będziemy gotowi a palce położone na klawiaturze same napiszą tekst.

Gdy wiosna zamienia się w lato na blogach królują tematy, z którymi z różnych powodów nie mogę się zmierzyć. Nie mam pięknego ogrodu, więc nie mogę pokazać Wam kwitnących roślin, nie robię przetworów, więc nie pochwalę się słoiczkami prężącymi w równych rządkach swoje pękate brzuszki. Nawet moje decou-wytworki, które sobie pomalutku, acz dość regularnie tworzę nie wydają mi się dzisiaj warte osobnego posta. Cóż więc?
Ano pomyślałam sobie, że może to dobra okazja, żeby otworzyć nieco szerzej drzwi do naszego domu i zaprosić Was na pokoje, znaczy... do kuchni. :)))
Bo kuchnia, to nawet dla kogoś tak marnie gotującego jak ja, najważniejsze miejsce w domu. To przy kuchennym stole dzieci odrabiają lekcje, chociaż mają swoje biurka w swoich pokojach. To do kuchni pędzi przyjaciółka, która przyszła na plotki przy kawie i ani myśli przenieść się z ową kawą "na salony". W żadnym, choćby najwygodniejszym fotelu nie czyta mi się tak dobrze jak na kuchennym krześle pod oknem. Bo kuchnia, to dom, a dom, to kuchnia.

Nasza kuchnia jest całkiem zwyczajna, już nie tak modna, bo trendy wnętrzarskie zmieniają się w zastraszającym tempie. Ale taka miała być, przede wszystkim drewniana, trochę rustykalna w klimacie, w spokojnych brązach i zieleni, starzejąca się powoli i z godnością. Miała być i jest otwarta na salon i przedpokój, bo bardzo nie lubię, gdy kuchenne zajęcia izolują mnie od domowników czy gości. Wymusza to na nas konieczność sprzątania "garów", żeby bałagan nie straszył, ale na szczęście z tym ani ja ani reszta domowników nie ma problemu. Oczywiście nie jest to absolutnie sterylne laboratorium, pełno tu bibelotów, kurzołapów i durnostojek. Rzeczy potrzebnych i używanych na co dzień nie chowam po szufladach i półkach, bo to kuchnia do mieszkania a nie wystawka w sklepie meblowym. Zdjęcia, które tu wklejam pochodzą z mojego konta na deccorii (tak dawno nie wchodziłam na swoje konto, że dziś musiałam skorzystać z przypominacza hasła, bo je po prostu zapomniałam), więc nie są tak całkiem aktualne. Ale baza jest wciąż ta sama. Zapraszam :)))

Chyba najczęściej zmienia się u nas wystrój okna. Firanki, zasłonki, lambrekiny czy zazdrostki przewieszam co chwila. Teraz nie ma już firanek, tylko krótka babcina zasłonka i piękny "łapacz snów" wykonany przez Mirelkę.

Słój z szafki pod sufitem powędrował już do łazienki, kolekcja ciemnych butelek na drugiej szafce, dziś już znacznie większa... uwielbiam butelki po winie w ciekawych kształtach.

A tutaj widok na otwartą przestrzeń parteru.

wtorek, 15 czerwca 2010

"Co cztery lata..."

Post ten "chodził za mną" od piątku. Naprawdę. Męczył, marudził, snuł mi się po zwojach i zaczepiał. A ja nic. Twardo udawałam, że nie wiem o co mu chodzi, unikałam spojrzenia prosto w oczy zamglone Ale on też nie odpuszczał. Napisz, mówi, przecież to taka ważna impreza, trzeba wspomnieć. Ja mu na to" człowieku ( no jasne), oczywiście, że ważna, ale to nie miejsce na takie tematy, toż to blog o robótkach ręcznych, o różyczkach i motylkach delikatnych, o życiu normalnym i niespiesznym". A widzisz...o życiu, a czy to nie życie? Dla niektórych nawet całe życie. Racja, mówię, ale każdy wie, że ci "niektórzy", to w 99 procentach mężczyźni, a mój blog czytają same kobiety. Nie same, odpowiada mądrala, a jeśli Ci udowodnię, że czyta Cię przynajmniej jeden facet, to wtedy napiszesz?
Ustąpiłam, chociaż ten JEDEN, który podczytuje mnie czasem mógłby sobie podać rękę z wszystkimi żonami, dziewczynami i matkami, które na najbliższy miesiąc pożegnały się z telewizorem, bo w nim króluje futbol. Trzy razy dziennie, nie licząc powtórek. Prawda Zosiu? ;))
Kto zagląda do mnie ten wie już, że lubię piłkę nożną. Zabawne, że moja fascynacja narodziła się przypadkiem, że nie powiem z przymusu. Był rok 2002 i ... też Mundial. Pamiętny dla nas, bo polska drużyna pojechała nań po raz pierwszy po latach nieobecności. Ja, byłam na urlopie macierzyńskim, moja córeczka spała tylko "przy cycu", wiec większość dnia spędzałam unieruchomiona na kanapie z jadowitym stworzeniem przyssanym mocno, ale niestety budzącym się przy każdej próbie przełożenia do łóżeczka. Z nudów więc włączyłam tv i obejrzałam pierwszy mecz, potem następny i jeszcze jeden. Po tygodniu mogłam spokojnie toczyć dyskusje z panem z warzywniaka na temat bramek, fauli i jakości sędziowania. Poznałam też największą tajemnicę futbolu, COŚ czego istnienie lub nieistnienie potrafi skłócić najlepszych przyjaciół, uznanie lub nieuznanie wzbudzić nienawiść lub miłość do sędziego, czyli SPALONY.
Oglądam kolejne finały Ligi Mistrzów (wolę tę nazwę), Mistrzostwa Europy czy Mundial z prawdziwą przyjemnością, ale oczywiście nadużyciem by było nazywanie mnie prawdziwym kibicem. Nie gryzę palców przy rzutach wolnych, nie drę się na sędziego i nie skaczę do góry w chwili strzału. Na mecz patrzę jak na widowisko, na piłkarzy jak na aktorów. No i tu przechodzimy do sedna sprawy dziewczyny. Zdradzę Wam mój sekret i może choć niektóre z Was zachęcę.
W piłkę graja naprawdę przystojni faceci. Wystarczy się dobrze przyjrzeć i w każdej drużynie znajdziemy zawodnika, który sprawi, że 90 minut, które do tej pory traktowałyście jak stratę czasu, nudę, bzdurę spędzicie miło i przyjemnie. Dla każdego (a raczej każdej) coś dobrego. Od "ciasteczek"szeroko znanych i za takowe uznanych typu Beckham (szukajcie na trybunach), Ronaldo czy Buffon do tych o urodzie bardziej wyrafinowanej, nienachalnej, mających w sobie to COŚ. Polecam Wam Rafaela Marqueza z Meksyku ( żałujcie, że nie widziałyście go z długimi włosami) , Juana Sebastiana Verona (jak mocno wytrawne wino) z Argentyny, czy posiadacza najbardziej niesamowitego, diabolicznego wręcz spojrzenia - Didiera Drogbę z Wybrzeża Kości Słoniowej. Można sobie coś tam dłubać przy okazji, malować, filcować, koraliki nawlekać od czasu do czasu rzucając okiem na ekran. Nawet jak nie zauważymy jakiegoś istotnego zagrania, to realizatorzy nam je na pewno powtórzą, wtedy lukamy w telewizor na moment i znów wracamy do robótki. I tak w miłej atmosferze mija półtorej godziny - spojrzenie naszego Mężczyzny, przy boku którego przesiedziałyśmy ten czas bezcenne!


A że to jednak blog "robótkowy", to nie zabraknie, choćby symbolicznie decou-.
Ten różany zestawik powstał już jakiś czas temu, ale chyba go jeszcze nie pokazywałam. Doniczka, jedna z trojaczków i lusterko z tym samym motywem. Całkiem prościutko.






czwartek, 10 czerwca 2010

Do Wenecji stąd dalej co dzień...

Byłyście w Wenecji? Niektóre pewnie tak, może nawet kilka razy. I ja byłam. I to w czasach głębokiego PRL- u, kiedy otrzymanie paszportu było cudem porównywalnym z zamianą wody w wino. Kto nie był, tego zapraszam.
Woda, ruiny zamku diabła weneckiego i muzeum kolejki wąskotorowej. Kolejka w Wenecji? Nie, nie, nic mi się nie poplątało, upał nie zagotował mi tej części mózgu, która odpowiada za wspomnienia. To nasza Wenecja. Leży sobie blisko słynnego Biskupina i jest zakątkiem, do którego zawitałam w młodości. W czasach, gdy moje dzieci fascynują się komputerami i coraz szybszymi pojazdami (zwłaszcza dziecię płci męskiej), ja myślami wracam do tego "stuk, puk, stuk, puk..." słyszanego w trakcie przejażdżki odkrytym wagonikiem kolejki wąskotorowej. Do niesamowicie barwnej opowieści przewodnika, który z pasją i przejęciem opowiadał nam o muzeum i eksponatach stojąc na stopniach starej lokomotywy.


Dlaczego o tym piszę?
Przypomniało mi się to, gdy w moich dłoniach znalazły się ocynkowane wiaderka, na których dokonałam decou-eksperymentu. Znów bez związku? Nie całkiem. Kto w tamtych czasach, czyli dwadzieścia-trzydzieści lat temu bywał na obozach wędrownych, harcerskich wypadach czy koloniach (niekoniecznie karnych) wie czym była wędrówka z plecakiem po bocznych albo wręcz polnych drogach. Właśnie w czasie takich wędrówek zaglądaliśmy często do gospodarskich zagród w poszukiwaniu czegoś do picia. Podwórko, studnia z korbą, a na końcu łańcucha ocynkowane wiadro, które opuszczało się na dno by nabrać jak najzimniejszej wody. Teraz prawo własności do takiej krystalicznej, zimnej wody można nabyć jedynie drogą wymiany towarowo-pieniężnej w pobliskim markecie a i tak nie będzie ona miała tak cudownego, orzeźwiającego smaku. Powiedzcie teraz swoim dzieciom, aby napiły się z takiego wiadra, albo uprały skarpetki w strumieniu przy pomocy szarego mydła. Zdziwienie w oczach pacholęcia - bezcenne!

Ja jednak tęsknię za tamtą epoką. Oczywiście nie za wszystkim, ale właśnie za tymi chwilami, w których nasz zachwyt budził drewniany wiatrak, czy stary młyn a nie wypasiony apartamentowiec z metalu i szkła. Ocynkowane wiadro, a nie woda w butelce Pet z jakichś tam cudownych źródeł, po której znikają zmarszczki i podnosi się biust ;)) I tak sobie myślę, że fajnie by było wrócić na tamte szlaki, znaleźć tamto podwórko i podarować uśmiechniętej gospodyni jedno z moich decou- wiaderek w podzięce za wodę.

No i zrobiło się sentymentalnie ... A jak sentymentalnie, to może Ela Adamiak. A jak Ela Adamiak to oczywiście ta piosenka... Niestety nie znalazłam ładniejszej wersji.

I tym sposobem ta troszkę przydługa opowieść zatoczyła koło. A poniżej kilka zdjęć "sprawców" tej sentymentalnej podróży dookoła świata. Dwa pierwsze skończone i do wzięcia (różane wiaderko też ma siostrę bliźniaczkę)...



A to czeka jeszcze na szlifowanie i lakier, ale wklejam, bo potem nie będzie już "w temacie".




piątek, 4 czerwca 2010

Kwiaty rosną ...

Wiosna, choć nie taka, jaką byśmy sobie mogli wymarzyć, to jednak trwa. Jeszcze chwila i będziemy mieć lato! A jak wiosna i jak lato, to kwiaty!!! Przeróżne, kolorowe, pachnące. Ponieważ mój ogródeczek maleńki został jesienią przewrócony na lewą stronę i to wcale nie w przenośni, to w tym roku niestety nie mam się czym pochwalić. Ot, krzak bzu niewielki, piwonie, zbyt młode żeby w tym roku zakwitnąć, trochę kwiatków jednorocznych, na razie ledwo widocznych z ziemi. Za to irysy (całe trzy sztuki!) prężą dumnie swój fiolet. Marniutko niestety, ale pocieszam się, że w przyszłym roku będzie już kolorowo i pachnąco.
Brak kwiatów w ogrodzie rekompensuję sobie na decou-wytworkach. Róże, maki czy powojniki same pchają się pod nożyczki. A ja nie protestuję tylko śmigam, ciach-ciach - już są letnie doniczki z bukietem maków i zbóż, ciach-ciach szkatułka w niebieskie kwiaciory. No jak ja to lubię!

Doniczki i osłonki zazwyczaj występują u mnie parami,
chociaż zawsze musi być jakiś niuansik
rozbijający "bliźniaczość"

Aż czuć, jak wieje letni wietrzyk nad polem ...

A tu zagadka dla wnikliwych obserwatorów rzeczy ulotnych - co jest nie tak?
Co razi mój "poukładany" gust?
Niestety zauważyłam to zbyt późno, by poprawić...

Powojniki niebieskie może trochę zbyt duże na tak małym kuferku, ale co tam...


Środek też się "kwiatowej inwazji" nie oparł...


Pozostałe osłonki, tym razem w różyczki stoją sobie grzecznie w kolejce do fotografa :))).
Idąc za ciosem i poddając się kwietnej fali zmieniłam po raz kolejny tło mojego bloga. Brązowe motylki, choć piękne wydały mi się za smutne na te porę roku, dlatego na czas jakiś zastąpią je te urocze pastelowe kwiatuszki.


Miłego i przede wszystkim słonecznego weekendu !!!

środa, 2 czerwca 2010

Wakacje w słoju ...*


"...Tu latający słój który mówi...
- Dokąd lecisz słoju?
- Do Salonik
- A dlaczego do Salonik?
- Bo szukam mieszkania..."

Przypomniał mi się ten dialog, jeden z wielu z cudownej audycji trójkowej "Nie tylko dla Orłów", kiedy wczoraj sprzątałam bałagan po zabawie pod tytułem " Chwilowo odpoczywam od decou-, może bym coś poprzestawiała w domu". Absolutnie przypadkiem zabawa owa odbywała się w Dniu Dziecka, gdyż pewien rodzaj zdziecinnienia towarzyszy mi nieustannie, co akurat mi nie przeszkadza a wręcz przeciwnie. Tym razem jednak impulsem do działań powiedzmy "wnętrzarskich" był zakup w osiedlowym markecie spożywczym sporej paczki muszli niewiadomego pochodzenia (plastikowe nie są na szczęście, ale pachną chińszczyzną na odległość), zapakowanych w gustowny, niestety marnej jakości koszyczek wiklinopodobny. Cena owego zestawu była tak powalająca, że żadne rozterki moralne kupić-nie kupić nie wchodziły w grę. Za te pieniądze kupić a potem "się zobaczy" po co. Nawet dość szybko "się zobaczyło", bo koleżanka Bestyjeczka pochwaliła się podobnym nabytkiem i zmobilizowała mnie do uruchomienia wyobraźni i zaaranżowania czegoś z muszelek. Ściągnęłam z półki mój ulubiony słój, który z racji rozmiarów poza sezonem ogórkowym robi za tło dla martwej natury z białych i zielonych naczyń przeróżnych, wsypałam muszle do słoja eksponując przede wszystkim przecudnej urody czerwoną rozgwiazdę. W wersji wypasionej miała być jeszcze gruba warstwa piasku na spodzie, ale ponieważ piasku w pobliżu niet na razie mam wariant "przed urlopem w Złotych Piaskach". Ponieważ po wakacjach w Grecji zostało mi całe mnóstwo maleńkich muszelek, a do tego wiele z nich miało nie wiadomo jak i po co zrobione dziurki, to dołożyłam słojowi sznurkowo-muszelkowy chwościk. Tak przygotowany słój rozpoczął swój lot "do Salonik" w poszukiwaniu docelowego, choć jak znam siebie raczej tymczasowego miejsca pobytu. Osiadł w łazience dla gości, bo tylko to pomieszczenie od biedy da się wpasować w morskie i letnie klimaty. Zdjęcia najlepsze, jakie można zrobić w pomieszczeniu o wymiarach ... a nie chce mi się mierzyć, naprawdę małe jest.


Z pozdrowieniami od mojej czerwonej rozgwiazdy dla jej niebieskiej siostry mieszkającej u Bestyjeczki.


* - po przeczytaniu komentarza MariiPar zmieniłam tytuł posta na powyższy. Porannej Muzie dziękuję za inspirację. :)))