środa, 28 grudnia 2011

Światełko w tunelu ...



Dziwne uczucie mnie opanowało. Z jednej strony ogromna potrzeba przelania na blog wrażeń po niezwykle emocjonalnym okresie przedświątecznym i świątecznym, z drugiej całkowita niemoc i pustka w głowie. Tak jakbym całe zapasy energii, pomysłowości i weny wyczerpała do Wigilii a teraz funkcjonowała jedynie na rezerwie, która pozwala mi tylko zaświecić lampkę "stand by" i trwać. W głowie plątanina myśli, ale żadnego pomysłu na ich poukładanie. W kontekście tego nazwa mojego bloga aż się prosi o wzięcie w cudzysłów. Od prawie roku mój świat jest coraz mniej poukładany, coraz bardziej chaotyczny i poplątany. Zerknęłam na moje wpisy z końca grudnia 2010 i widzę jeszcze wyraźniej jak wszystko fiknęło koziołka. Ale jeszcze nie czas na podsumowania i wnioski. Nie czas na rozliczanie się z zeszłorocznych postanowień i złożonych sobie samej obietnic. Mam szczery zamiar zrobić to jeszcze przed wybiciem północy ostatniego dnia grudnia, mam nadzieję, że mi się to uda, choćby po to, żeby wrócić do stanu jako-takiego poukładania. I do spokoju, takiego wewnętrznego spokoju, wynikającego z poczucia, że będzie dobrze, że dam radę, że okoliczności, które poprzewracały nas i nasze życie na lewą stronę minęły bezpowrotnie. Tego mi teraz trzeba. Poczucia, że jestem podmiotem zdarzeń, które mnie dotykają a nie przedmiotem, który nie ma, bo nie może mieć wpływu na nic. Może tylko czekać gryząc paluchy, albo ryczeć bez łez. Ostatnie dni grudnia dały mi nadzieję, że tak właśnie będzie. Po miesiącach siedzenia w czarnym tunelu i czekania na cud, który nas z niego wyciągnie ten cud się wydarzył. Byliśmy jak ten pies, którego historię opowiedziały wczoraj wiadomości. Wpadł do odsłoniętej studzienki i nie mogąc wyjść czołgał się wąziutkim kanałem nie widząc przed sobą żadnego światełka ale nie mogąc w żaden sposób zawrócić. Ratunek przyszedł na czas, ludzie wezwani na pomoc wykopali dziurę w ziemi, przebili ściany kanału i wydobyli zwierzę zanim padło z wycieńczenia. Nasz czarny tunel też w końcu zakręcił ku światłu. Pozwolił odetchnąć i podnieść głowy do góry. Wyszliśmy z niego mocno wyczerpani psychicznie i fizycznie, ale to wszystko da się zregenerować, bo jesteśmy teraz silniejsi jako rodzina. Sporo spraw mniejszych lub większych zawaliliśmy, bo nie starczało na nie ani czasu ani sił. To też nadrobimy i posprzątamy. Bo teraz, gdy człowiek czuje, że ma wpływ na swoje życie, to czuje też, że da radę. Ja tak czuję. I czuje też, że wszystko, co nas spotyka jest po coś. To brzmi jak banał, ale ja szczerze w ten banał wierzę. Bo zdarzenia, które wyciągają nas z utartego latami schematu, z tego "poukładania", z pewnego wypracowanego porządku pozwalają nam dostrzec i poznać siebie na nowo. Stawiają nas przed zadaniami, których nigdy byśmy na siebie nie wzięli, nie ważne czy ze strachu, czy z lenistwa. Pokazują, że potrafimy, że umiemy, że chcemy, chociaż jeszcze wczoraj twierdziliśmy, że jest akurat na odwrót. Pokazują też co tak naprawdę się liczy i ustawiają nam nowa hierarchię wartości, czasem tylko nieznacznie przestawiając elementy piramidy, czasem wywracając ją zupełnie i wyrzucając niepotrzebne klocki. Oczywiście to wszystko widać, gdy jest już po wszystkim i gdy już można siąść i zastanowić się. I teraz właśnie jest ten czas. Tornado, które nami kręciło wreszcie ucichło, teraz jest czas, żeby stanąć mocno na nogi, otrzepać się i zacząć po nim sprzątać.

I ten wpis jest właśnie początkiem tego "sprzątania". Chcę nim przeprosić wszystkich, których przez ten czas zawiodłam, którzy mogli poczuć się zignorowani, odsunięci, zapomnieni. To nie tak. O nikim nie zapomniałam a kto wie, czy nie myślałam częściej niż kiedykolwiek. Bo myśl, Bogu dzięki, nie potrzebuje wyłączności i jest nawet wtedy gdy ręce są zajęte. Wiem, że dla niektórych może już być za późno i że nie zechcą dać mi kolejnej szansy. Zrozumiem to i uszanuję, chociaż bardzo, bardzo bym chciała, żeby tak nie było. Bo jakkolwiek to mogło wyglądać, nie paliłam świadomie żadnych mostów. Dlatego, jeśli te mosty jeszcze stoją, pozwólcie mi powoli przez nie do Was wracać.

Dziękuję tym wszystkim, którzy nie mają pojęcia, że teraz ich właśnie mam na myśli, za to, że byli przy mnie nie wiedząc o tym, że słowa, które mówili i pisali, że gesty, które kierowali w moja stronę były tymi właściwymi w danej chwili, że dawały mi mnóstwo siły. Tu też nie będę wymieniać, bo lista jest długa. Wszystkim za wszystko bardzo dziękuję.

A teraz przepraszam tych, którzy wpadli na mój blog zauważywszy nowy wpis za to, że może nie jest tym, czego się spodziewali. Nie pochwalę się kolejnym decou-potworkiem, nie opowiem o kolejnej książce, czy filmie. Dzisiejszy wpis, to kartka z pamiętnika, coś w rodzaju psychoterapii. Napisany po to, by gdzieś wyrzucić nagromadzone w głowie i sercu słowa, z drugiej, by zachować ślad tych wydarzeń na bliższe czy dalsze potem.

Ale muzyka będzie. Będzie piosenka, która powracała do mnie często tej jesieni. Piękna, smutna, ale pełna nadziei.

Bo nadzieja, na szczęście, umiera ostatnia.


sobota, 24 grudnia 2011

piątek, 23 grudnia 2011

Spokojnych Świąt...

niedziela, 11 grudnia 2011

A może "Sylwester w Nowym Jorku" ?

Była sobota, było kino. W naszym poukładanym i co tu dużo mówić trochę monotonnym życiu to jeden ze stałych punktów tygodniowego programu. Miał być "Wymyk" z Robertem Więckiewiczem i nawet już zarezerwowaliśmy bilety, ale przyznam szczerze, że po ostatnim tygodniu pełnym ciągłego niepokoju o pewne wciąż wiszące nad nami rozstrzygnięcia i niestety niezbyt dobrych wiadomości nie miałam już najzwyczajniej w świecie siły na przeżywanie kolejnego dramatu na ekranie. Film ma świetne recenzje i tych kilka fragmentów, które widziałam je potwierdza, ale musi poczekać.
Gdy padło więc pytanie "No to na co?" ,przejrzałam pobieżnie repertuar ulubionego kina i strzeliłam "no to może Sylwester w Nowym Jorku?". Krótki opis w necie nastawił mnie na coś w rodzaju angielskiego "To właśnie miłość", gdzie w scenerii przedświątecznego Londynu rozgrywały się równolegle scenki z życia różnych postaci.
Tam było Boże Narodzenie, tutaj Sylwester. Obserwujemy ostatnie godziny upływającego 2011 roku kilkorga bohaterów. Jest odpowiedzialna za nowojorski symbol, wielką, świetlną kulę, opadającą od ponad stu lat na Times Square Claire Morgan, jest sekretarka szefa firmy płytowej, pielęgniarka, nienawidzący Sylwestra ilustrator komiksów i jego kumpel kurier, jest muzyk rockowy i jego chórzystka... i wielu, wielu innych. Każdy przeżywa ten dzień inaczej i czegoś innego po nim oczekuje. 15-latka ma w tę noc przeżyć swój pierwszy pocałunek z kolegą z klasy, rysownik chce go przesiedzieć w piżamie w swoim mieszkaniu a chórzystka marzy, by po sylwestrowym koncercie gwiazdor dał jej szansę na wspólną trasę koncertową. Ktoś na kogoś czeka, ktoś za kimś tęskni, ktoś się pojawia, ktoś odchodzi. A obsada? Lista nazwisk jest długa i nie ma znaczenia, czy to debiutant, czy zdobywca Oskara ( a naliczyłam ich kilkoro). Każdy ma w tym filmie swoje wcale nie przysłowiowe pięć minut. Robert De Niro jako terminalnie chory pacjent szpitala, doglądany przez pielęgniarkę o anielskiej twarzy Halle Berry. Jest Hilary Swank i Sarah Jessica Parker. Znudzonego rysownika gra Ashton Kutcher a sekretarkę cudownie obsadzona wbrew swoim warunkom Michelle Pfeiffer (ma u mnie wielkiego plusa za to, że trzyma się z daleka od botoksu), w maleńkich epizodach James Belushi, Til Schweiger czy John Lithgow i jeszcze Zac Efron (moje dziecię młodsze nie rozpoznałoby swojego idola w "dorosłym" image'u) i John Bon Jovi wiadomo w jakiej roli :) Jak oni ich wszystkich ściągnęli do jednego filmu?

Wiele historii, wiele postaci, ale nie ma się wrażenia chaosu i sklejenia tego na siłę. Jest spójna całość, która jest pozytywną bajką z morałem-odpowiedzią na pytania czym jest dla nas przejście w kolejny rok i co jest w tym dniu najważniejsze. Dawno nie płakałam w kinie a wczoraj chusteczki mi się przydały. Ale też było mnóstwo śmiechu i uśmiechu. Spodziewam się, że ten film wejdzie do stałego zestawu świąteczno-noworocznego naszych stacji telewizyjnych, bo to idealne kino familijne.
Oczywiście krótka zajawka na zachętę...





A na koniec mam jeszcze pytanie albo już nawet wołanie o pomoc i poradę. Nie wiem już co zrobić, żeby mój kochany, cudowny, słodki kot nie sikał nam do łóżka. Po pierwszych kilku razach, gdy zlał każde łóżko w domu myślałam, że to jakaś próba odreagowania stresu po przeprowadzce ze schroniska. Niestety Luna upodobała sobie nasze małżeńskie łóżko i sika do niego regularnie, wieczorem ( w ciągu dnia nie ma żadnego problemu z dotarciem do kuwety). Może robiłaby to też u dzieci, ale teraz pilnujemy, żeby zawsze zamykać drzwi do ich pokoi. Niestety naszej sypialni nie da się zamknąć. Jest na poddaszu i nie ma drzwi. Kot od początku spał w swoim wiklinowym domku zamknięty w łazience. Tam miał też kuwetę. Myślałam, że może problemem jest to, że ma spanie i sikanie w jednym niewielkim pomieszczeniu. Wyniosłam mu domek do kuchni i nie zamykałam na noc. Buszował w nocy, wskakiwał to do nas, to do Oli (uwielbia z nią zasypiać) i wczoraj było OK. Dziś jednak... dzisiaj nasikał nad ranem na moją kołdrę kiedy pod nią spałam. Obudził mnie nieprzyjemny zapach i co tu dużo mówić wilgoć na stopach. Buuuuuuuuuuuuu! Już nie wiem co robić. Mam dość prania kołder co drugi dzień. Wiem, że zagląda tu kilka bardziej doświadczonych kociarek. Dziewczyny, poradźcie co robić. Przecież go nie wyrzucę, nie oddam do schroniska. Kot jest super kochany. Cały dzień spędza przy mnie leżąc na biurku lub w jego pobliżu. Gdy Ola wraca ze szkoły nie odstępuje jej na krok aż do wspólnego zasypiania (żebyście widziały jak czeka na nią rozłożona na poduszce gdy ta kąpie się w łazience). Tylko to sikanie. Jak nie uda jej się zlać raz wieczorem to leje w nocy. Dlaczego?????


środa, 30 listopada 2011

Weekend jak nagroda ...

Nie wiem jak inni, ale ja zawsze z niecierpliwością wypatruję weekendu. Dni powszednie mijają mi wprawdzie dość szybko, ale głównie na pracy. W piątkowy wieczór zamykam firmę na kłódkę i przynajmniej do niedzielnego wieczora nie zaglądam, nie myślę, nie martwię się...no dobra...rzadziej zaglądam, mniej myślę i staram się nie martwić.
Oczywiście większość weekendów mija w taki sposób, że nie jestem w stanie po jakimś czasie odróżnić tego z początku lipca od tego z połowy października. Bo cóż wydarza się w weekendy? Ano takie atrakcje jak paniczne nadganianie zaległych domowych porządków, pranie, prasowanie, doczyszczanie zakamarków i szczelin, omiatanie pajęczyn i wyciąganie "kotów" spod mebli (chociaż w tym wyręcza mnie świetnie nasza Luna). Oczywiście jeszcze duże tygodniowe zakupy, a przy okazji kursowanie po mieście w poszukiwaniu butów, kurtek, białych bluzek albo ciemnych spodni, prezentów dla koleżanki albo brokatu na zajęcia plastyczne. Itp. itd. w zależności od kalendarzowo-imprezowej okoliczności. Zawsze na wczoraj i zawsze nerwowo, bo przecież nie może być "jakaś" biała bluzka, kiedy nawet taka "nie jakaś" zaakceptowana w sklepowej przymierzalni w domu okazuje się "głupia" (czy tylko ciuchy mojej Córci mają takie niskie IQ, czy to powszechne wśród 9-10 latek?). Jest jeszcze takie najzwyklejsze nicnierobienie, przelewanie minut miedzy palcami, okrutnie czasochłonne i niestety powodujące wyrzuty sumienia. Ale poddaję mu się niestety, bo czasami najzwyczajniej w świecie brakuje sił i energii. Mijają mi więc te weekendy bliźniaczo do siebie podobne, tym bardziej więc cieszy i zostaje w pamięci taki, który z różnych powodów wyrywa się z rutyny i ucieka standardowi. Taki właśnie był miniony weekend i nawet jeśli z czasem zapomnę, że to był 25-27 listopad, to tym wpisem go sobie "na wieki wieków Blogger" uwiecznię.

Piątek - wrażenia kulturalne.
Wybraliśmy się do kina na "Szpiega". Czekaliśmy na tę premierę z niecierpliwością, bo sama obsada zdawała się gwarantować kawał dobrej, kinowej roboty. Gary Oldman, Colin Firth, John Hurt, to nazwiska, które biorę w ciemno. Z pełną premedytacją nie przeczytałam przed seansem żadnej recenzji. Już kilka razy recenzenci psuli mi zabawę zdradzając coś, co powinnam odkrywać dopiero w trakcie seansu. Dlatego ja też staram się nie mówić zbyt wiele o treści, powiem tylko, że podglądamy brytyjskie MI6 w latach 70-tych, czyli w środku zimnej wojny. Istnieje podejrzenie, że do samego szczytu Cyrku, jak sami o sobie mówią, dotarł radziecki szpieg i trzeba tego kreta odnaleźć. Zadanie to powierzono odesłanemu na przymusową emeryturę po jednej z nieudanych operacji agentowi Smileyowi. W tej roli Gary Oldman, mocno postarzony charakteryzacją, świetny jak zwykle. I dalej dzieje się owo szukanie. Dzieje się niespiesznie, ktoś by mógł powiedzieć nudnawo, ale to jest właśnie pasjonujące. To zbieranie drobiazgów, słów, kontekstów, które budują informację. Nie pościgi, nie strzelaniny, nie skakanie z dachu i wspinanie się na budowlane konstrukcje, ale mało widowiskowe, żmudne składanie puzzli. Szpieg w wersji Tomasa Alfredsona to nie śliczny i wysportowany Bond, który ratuje świat w krótkiej przerwie między piciem martini w towarzystwie pięknych kobiet a grą w ruletkę czy golfa. Agent z kart książki Johna Le Carre, która posłużyła za podstawę scenariusza to gość bez nazwiska, gość z nijaką twarzą i niegustownym płaszczu. Nie uśmiecha się na prawo i lewo olśniewając garniturem białych zębów. On raczej się nie wcale nie uśmiecha i niczym nie olśniewa. To nie Bond, (James Bond), to Mr Nobody.

Przeczytałam jeszcze raz to, co napisałam i tak sobie myślę, że chyba nikogo tą recenzją nie namówię na obejrzenie filmu :)))) A szkoda by było. Dlatego jeszcze na zachętę króciutki trailer.



Sobota - emocje- dużo dobrych emocji.
Wahałam się czy pisać czy nie pisać o tym, co przydarzyło się w sobotnie przedpołudnie. Ale myślę, że warto, ponieważ o rzeczach miłych i pozytywnie nastrajających warto pisać zawsze. Bo wiadomości złych i nieprzyjemnych mamy pełno wokół siebie i w życiu i w sieci. Dlatego warto je równoważyć tym, co może mało spektakularne, ale jakże ważne.

Wiele razy czytałam na zaprzyjaźnionych blogach o tym ile dobrego spotyka ludzi w związku z posiadaniem bloga, albo dzięki temu, że tego bloga mają. Poznajemy ludzi i miejsca, uczymy się od siebie nawzajem, podglądamy. Tworzymy małą społeczność pozytywnie zakręconych dziewczyn, które zawsze muszą mieć zajęte czymś ręce, dziewczyn kreatywnych, pełnych pomysłów, a przy tym dziewczyn o fajnej osobowości i wielkim sercu. Zapewne poza siecią też mijamy takie osoby, ale właśnie sieć, Blogger a zwłaszcza nasz rękodzielniczy zaułek dały nam szansę na to, by się nie mijać, ale by przysiąść obok siebie od czasu do czasu. Przysiadamy więc, bardzo symbolicznie i nienamacalnie, ale to nie przeszkadza w tym, by czuć się ze sobą tak samo dobrze, jak z przyjaciółką z jednej szkolnej ławki, czy koleżanką z akademika. Czasem jednak zdarza się okazja (albo same taką okazję stwarzamy) by przenieść naszą znajomość do świata realnego i żeby się najzwyczajniej w świecie zobaczyć na własne oczy.
Taką właśnie okazję zorganizowałyśmy sobie z Sunsette (TĄ Sunsette). Pomysł spotkania padł już rok temu, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Gdy przypomniałyśmy sobie o tamtych planach i uświadomiłyśmy, że minął równo rok, to już nie było zmiłuj. Przecież my nie sójki a spotkanie dwóch prawie Krakowianek to nie wyprawa za morze. No i ciach! Termin, miejsce, mail, mail, mail, sms, sms, sms, telefon i ciach! Sobotnim przedpołudniem spotkałyśmy się face to face, smile to smile i hand to hand udałyśmy się na kawę. Bardzo szybko "wybaczyłam" jej, że jest nie tylko obrzydliwie młodsza, ale też, że bezwstydnie wygląda na jeszcze młodszą. No gdyby miała dwa kucyki, to spokojnie mogłaby śmigać do liceum. Ograniczał nas czasowo rozkład jazdy, bo Sunsette musiała się do niego dostosować, więc zamiast zaplanowanej naprędce wspólnej przejażdżki do IKEA musiałyśmy się zadowolić przechadzką po galerii, ale oczywiście szlakiem sklepów z wyposażeniem wnętrz. To był bardzo przyjemny rodzaj galerianctwa i oczywiście owocny, bo nie obyło się bez zakupów. Ja uległam czarowi pięknego lampionu ze słoika, zwłaszcza, że kosztował grosze. Powzdychałyśmy razem do kilku rzeczy, które powalały urodą, ale też niestety ceną. No i oczywiście gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy ... o blogach i blogowaniu, o szyciu i dekupażu, o pracy, o domu, o życiu i o Damianie, no o wszystkim po prostu. Było naprawdę wspaniale i tak... normalnie.
Niestety w końcu trzeba się było pożegnać, ale obiecałyśmy sobie powtórkę. Na odchodnym dostałam cudowny prezent, którym chwalę się oczywiście, bo jest czym.



Zdjęcia niestety nie oddają cudnej miękkości tej tkaniny. Serducho wisi już na swoim miejscu, ale tam było totalnie niefotogeniczne, więc pozuje do zdjęć rozłożone jak Pamela A. na okładce Playboya :))) A ja przechodząc obok niego, kiedy już wisi na swoim miejscu, nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem ( i tu znowu skojarzenie z Pamelą się nasuwa).

Niedziela - też była fajna, ale już nie będę nikogo męczyć jej opisem. I tak zmajstrowałam długaśny post.

Na pożegnanie pokażę tylko jak ostatnio wygląda moje miejsce pracy.



Luna ma w nosie prośby i przekładanie w inne miejsca. Tam jej dobrze i tam wraca z uporem maniaka. A ja dokonuję gimnastycznych cudów, żeby coś zapisać nie wkładając jej ołówka do oka.


Miłego wieczoru.

środa, 23 listopada 2011

Zlewając się z otoczeniem...

Pewnych naturalnych, wypływających z najgłębszych głębin osobowości i charakteru, przyzwyczajeń nie da się zmienić. Można oczywiście próbować, przymierzać się do tego, co nie do końca nasze, albo kompletnie z innej bajki , "obwąchiwać" obce, ulegać na krótszy czy dłuższy czas. W końcu jednak i tak i tak wraca się do tego, co znane, oswojone i zrośnięte z człowiekiem. Przynajmniej ja tak mam. Kiedy natura wygasi już te wszystkie jarzeniowe kolory na drzewach, krzakach, kwiatkach, gdy obedrze ostatni listek zostawiając gołe, sterczące patyki, gdy wyłączy słońce i poleje mglistą szarością to i ja jakoś tak idę w mimikrę. I chociaż styliści i kreatorzy podsuwają na zimę taki czy siaki neonowy kolor wiodący, chociaż psychologowie namawiają do koloroterapii a i własny rozumek podpowiada, że trzeba koloru żeby odgonić nadchodzącą deprechę, to i tak uparcie owijam się w czerń, brąz i popiel. Oczywiście "szaleję" z detalami. Czapki, szaliki, chusty, rękawiczki miewam kolorowe i wzorzyste, biżuterię pstrokatą też, ale baza, podstawa jest ciemna. Bo jestem praktyczna, bo kupuję paltot nie na sezon, ale przeważnie na kilka, bo w naszej brudno-mokrej tramwajowo-samochodowej rzeczywistości nie mam zamiaru rujnować się co tydzień na pralnię. Bo nawet jak mnie zachwyci w sklepie cudny czerwony płaszczyk, albo śnieżnobiała kurteczka to przymierzywszy je czuję się raczej przebrana niż ubrana i mam wrażenie, że krzyczeć nimi będę. A nie lubię sobą krzyczeć. No to chodzę sobie od listopada do marca szara i smutna w szarych i smutnych ubraniach po szaroburym świecie.

Ostatnio zmalowane decou ... znowu takie "moje", w jednej z moich ulubionych tonacji. Tym razem poszłam w szarości, w mgły, w melancholię. Motywy znane powszechnie, widywane tu i tam, nic dziwnego, bo urokliwe bardzo...

Od czego zacząć? Może od tego małego pudełeczka.




Zrobiłam je dla Justynki, właścicielki uroczej kwiaciarni, w której mogę od czasu do czasu zostawić jakieś moje dekupażowe popełnienia. Pomimo obrzydliwie wielkiej różnicy wieku, jaka nas dzieli nadajemy (takie mam wrażenie, mam nadzieję, że Ona też) na podobnych falach i choć spotykamy się raczej w biegu to zawsze zamienimy kilka słów i o książkach i o ludziach i o życiu. Justynka jest fanką MM i już dawno chciałam podarować Jej coś z podobizną jej idolki. Ale jakoś nie mogłam natrafić na ładną serwetkę z jej wizerunkiem. Całkiem przypadkiem w Gazecie Wyborczej znalazłam to zdjęcie... No i jest gazetowa Marylin, postarzona jeszcze nad świecą, otulona delikatnym ornamentem, który jak się okazało pasuje do tapety w pokoju Justyny.

W środku ważka...taka nie całkiem dopieszczona... symbol czegoś ulotnego, delikatnego i kruchego, pięknego, ale też prawdziwego i wzruszającego w swojej niedoskonałości. Czyż nie taka była MM? Czyż nie takie same jesteśmy?

Drugie pudełko... Podoba mi się w nim tylko wieczko, reszta nie wyszła tak jak chciałam, ale im bardziej poprawiałam, tym bardziej brnęłam. Odpuściłam więc...


Środek surowy, tylko odrobina muzyki na wieczku...


A to już puzderka, kuferki, których nie zmieniłabym nawet gdyby ktoś mi w nich wytknął wszystkie techniczne niedoskonałości. Są wzruszająco proste, surowe (struktura drewna przebija przez matowy lakier) i w tym wszystkim bardzo urokliwe. Jeśli nie znajdą nowego właściciela z radością zostawię je dla siebie.






Z rozpędu powstało też lusterko... na żywo jeszcze bardziej mroczne niż na zdjęciach...



I zakładka. Te dzieciaki mnie rozczulają.


Na drugiej stronie skromnie...

Dopełnieniem tego szarego, jesiennego wpisu niech będzie ta piosenka... może nie na temat, może bez związku, ale za to w szarościach...



Dobranoc.



środa, 16 listopada 2011

Zaczyna się :(((


Nie ma się co łudzić, ciepło już nie będzie. Gorzej. Będzie coraz zimniej i paskudniej. Gdy rano odprowadzałam Olę do szkoły towarzyszył nam pierwszy śnieg. Jeszcze nieśmiały, drobniutki, jeszcze nie sypiący, a raczej tańczący w powietrzu, jeszcze nie docierał do ziemi... Lada dzień będzie go więcej a z nim lód... na drogach też... nie lubię, bardzo nie lubię. Trauma powypadkowa wraca każdej zimy i nie puszcza do roztopów, choć minęły już trzy lata. Nie wiem czy kiedyś się przemogę. Mam wrażenie, że z każdym rokiem jest coraz gorzej. Gdy na drodze jest śnieg, czy lód, to nawet jadąc jako pasażer wciskam się z całej siły w fotel i zaciskam nerwowo ręce. Nie wiem, czy czegokolwiek boję się bardziej. Może tylko latania.

Póki jednak nie stać mnie na domek w Hiszpanii albo innej Toskanii muszę trwać w tym szczękościsku i odliczać dni do marca. Na szczęście istnieją takie zimoumilacze jak kominek z buchającym żywym ogniem, jak kot mruczący na kolanach, jak grzane wino. I włóczka. Wraz z nadejściem pierwszych chłodów wyciągam druty, skupuję włóczki i śmigam. Czapki, otulacze, mitenki. Przymierzam się do wielkiej kamizeli a może nawet swetrzyska. W liceum byłam mistrzynią swetrów-gigantów. Potrafiłam w tydzień śmignąć sweter do kolan cały z kwadratów 10 x 10 w różnych kolorach i wzorach. Nie zachował się niestety :(( Podobnie jak sweter-płaszcz zrobiony podczas dość nudnej miesięcznej praktyki studenckiej w bibliotece w Zielonej Górze. Służył mi przez całe studia, niestety też gdzieś go wcięło :( Mimo upływu niemal dwu dekad idealnie wpisałby się w obecne trendy. Wszak wszystko powraca... grube sploty, warkocze, patchworkowe wzory... to wszystko było modne, gdy byłam licealistką. A może to nie była moda, tylko konieczność. Ratunek w czasach pustych półek i identycznych szarych ubrań. Kto potrafił sobie coś sam uszyć i wydziergać miał szansę się z tej szarzyzny wybić, o dziwo nie pamiętam, żeby był problem ze zdobyciem tkanin czy włóczek. A nawet jeśli, to przerabiało się stare ciuchy, albo szyło z czegoś, co było. Czy ktoś pamięta spódnice z tetrowych pieluch farbowanych w garnku na dowolny kolor, albo z chustek do nosa, super się do tego nadawały męskie... a baletki wycinane z tenisówek... jest co wspominać.

Nie wiem co mnie tak naszło na licealno-studenckie wspomnienia. Może to ta szarość za oknem, może wczorajsza rozmowa z J. przyjaciółką od zawsze, daleką teraz ale zawsze bardzo bliską...

Żeby jednak nie tkwić w tych szaroburych nastrojach i nie dać się wszechogarniającej ciemności wdałam się w romans. Flircik w zasadzie, chyba krótkotrwały, bo to jednak nie moje klimaty. Ja jednak jestem bardzo mocno osadzona w sepii, oliwkowej zieleni i brązie. Dlatego tylko na chwilkę, dla odświeżającej odmiany poflirtowałam z różem. Chociaż ten róż to też taki naznaczony moimi nastrojami, nie słodki, nie cukierkowy, nie barbiowy, jak mawiała moja Ola. To róż nostalgiczny, przygaszony, odarty z lukru. Zresztą, co ja tu będę gadać o nim, popatrz, proszę. Chociaż zdjęcia też jakieś takie odarte ze światła i życia.

Mini komódeczka na naprawdę mini skarby...



Serducha...
... to małe robiłam dużo wcześniej, widać, że ma w sobie więcej optymizmu :))



Małe serduszko jest zawieszką przy wieszaczku z podobnym motywem...


Do kompletu mam jeszcze spory piórnik... tu nasycenie różowością zdecydowanie większe...



I pojemnik na listy i karteluszki ...




Blogger znowu "ułatwia" użytkownikom życie. Zmienił całkiem formatkę pisania postów i mieszanie zdjęć z tekstem trwa dwa razy dłużej. Jak ja lubię te ulepszenia ;)) Nie, żebym była przeciwna technicznym nowinkom, nawet staram się ich nie unikać, ale jak już coś sobie obczaję na tyle, by posługiwać się tym szybko i sprawnie, to zaraz wyskakuje jakaś aktualizacja, która stawia wszystko na głowie i moje wyuczone, niemal automatyczne ruchy muszą się iść bujać. Wrrrr! Ale udało się i chyba nawet pobiłam swój rekord ilości zdjęć w poście.

Nie mdli nikogo od tego różu? Mam nadzieję, że nie. Jeśli tak, to zapraszam na kubek gorącej, gorzkiej kawy. Ja sobie idę zaparzyć, bo lekko przymarzłam ...


Popatrzyłam na mojego kota moszczącego się w tym niewygodnym pudełku na ołówki i na moje cztery kąty i na tę zaokienną szarość i taki mały muzyczny PeeSik mi się narzucił. Ta piosenka zawsze będzie mnie przenosić do kursu tańca, który przerwałam już dawno i który był fantastyczną przygodą, relaksem i odskocznią od codzienności. Każde zajęcia wolnym tańcem do spokojnej muzyki. Kilka razy właśnie do tej piosenki ...




"... W nocy i w dzień bez makijażu
wie jaka jest...on ją taką widzieć chce...
silną,upartą i wierzy bardzo,
w piękno, które wciąż odkrywa w niej
W nocy i w dzień bez makijażu
wie jaka jest... on ją taką widzieć chce....
pełną sprzeczności w każdym wydaniu
nigdy nie opuści jej...


Lubi nudzić się i tkwić w bałaganie wolnych chwil
(kocha sobą być)
Kocha niebanalny styl,
koci świat i dobry film,
(nikt nie mówi jej jak żyć)
Jest jak deszcz w upalny dzień
nieprzewidywalna tak.....
(bywa zmienna tak)
On to wie i gotów jest jej na kredyt siebie dać
całego siebie dać..."

czwartek, 10 listopada 2011

O prezentach ciąg dalszy ...


Po króciutkim pobycie dygresyjnym na filmowym poboczu wracam do rozpoczętej kilka dni temu prezentacji cudowności, jakie dzięki zdolnym rączkom blogowych koleżanek oraz ich wielkim serduchom trafiły pod nasz dach. Zachowując chronologiczną kolejność zdarzeń zacznę od woreczka, który wylosowałam w candy u Madziki. Woreczek jest przecudnej urody, a jak się okazało na żywo, także przecudnej miękkości. Poza tym nawet pusty zachowuje kształt woreczka, co mnie urzekło najbardziej, ponieważ lubię takie pękate woreczki.


Woreczek nie przyleciał do mnie pusty, ale miał smakowity i pachnący wypełniacz. Wewnątrz był, jak to napisała Madzika w dołączonym liściku "zestaw ratunkowy na jesienne smuteczki", czyli smakowita czekolada z pomarańczową nutą, herbata zielona z jaśminem (mmmmmm!) i pachnące żurawiną, energetyczne jak diabli świeczuszki. Herbata jest przepyszna, czekolada na razie służy do ćwiczenia silnej woli (mojej i nieletnich czekoladożerców) i o dziwo nikt jej jeszcze nie pożarł chociaż zakusy były. Woreczek ukradła Ola, bo "przecież różowy ci do niczego nie pasuje..." No niby tak. :((((


To nie wszystko, co drapnęła moja Córa. Do jej pokoju trafił też uszyty przez Sunsette anioł, którego udało mi się wylicytować na aukcji dla Damiana. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Skojarzył mi się tak bardzo ze mną sprzed lat... łojeju!, nie powiem ilu..., że musiałam go mieć. Moje zdjęcia nie oddają jego urody, ani precyzji, z jaką został wykonany. Sweterek taki słodki, dzianinowy, ja nie wiem jak ta Agnieszka to zrobiła. Geterki, nonszalancko naciągnięte na chude nóżki. A pod spodem, ledwie widoczna tiulowa haleczka... Niedługo się cieszyłam moim aniołkiem, Ola zapiszczała, zatrzepotała rzęsami, potem zrobiła spaniela i cóż... Kiki, bo tak nazwałyśmy anielską laleczkę, powędrowała do jej pokoju. Poprzymierzała się w różnych miejscach, najpierw przysiadła na toaletce...

... potem zawisła na regale, ale tam strasznie żałośnie wyglądała...


... w końcu wylądowała na karniszu pod sufitem. Tam niegroźne jej kocie pazurki i łapki koleżanek.

Przy okazji namawiam wszystkich do wspierania Damiana. Na blogu, który założyła Agnieszka można wylicytować wiele wspaniałych przedmiotów wystawionych przez dziewczyny o wielkich sercach. Można też podarować coś na taką aukcję. Aktywny link do strony jest u mnie na bocznym pasku. Wszak razem możemy dużo więcej. Drobne gesty, niewielkie wpłaty składają się na całkiem zauważalną pomoc.

Magduś, Aguś, dziękuję i ściskam cieplutko. Moje Wy zdolne!!!!

niedziela, 6 listopada 2011

Habemus papam ?


Wiem, że miał być ciąg dalszy fotoopowieści o cudownościach, jakie dotarły do mnie w ostatnim czasie z różnych stron i z różnych powodów. Myślę jednak, że dziewczyny, które sprawiły mi radość swoimi ślicznymi wytworkami nie będą mi miały za złe tego małego poślizgu. Przez niemal dwa lata przebywania w blogosferze zdążyłam przekonać się, że spotykam tu osoby nie tylko o wielkich zdolnościach i talentach, ale też obdarzone wielkim sercem i ogromną wrażliwością . Nie są to osoby małostkowe i dlatego ze spokojem zostawiam "napoczęty" temat i na momencik zbaczam z drogi.

Przyczyną jest film, któremu nie wróżę długiego pobytu na naszych ekranach. Chyba dystrybutor też nie był w tej kwestii optymistą, bo nie wiem jak w innych miastach, ale w Krakowie film ten wyświetlany jest zaledwie w kilku kinach, na dwóch -trzech seansach dziennie (oczywiście w weekend) w bardzo późnej porze. Gdy sprawdzaliśmy w necie repertuar i próbowaliśmy zarezerwować bilety, to mapa sali była tylko gdzieniegdzie pokryta czerwonym kolorem zajętych miejsc. A była to, trzeba powiedzieć, jedna z najmniejszych sal multipleksu. Z ciekawości rzuciliśmy okiem na rezerwację miejsc na "Wyjazd integracyjny" - pojedyncze wolne miejsca... Trudno się dziwić, że opowieść o człowieku, którego przerosło wyzwanie, jakie postawił przed nim Kościół przegrywa w weekendowy wieczór z wesołą opowieścią o tym co dzieje się na legendarnych już korporacyjnych wyjazdach integracyjnych. Goły tyłek Karolaka i Kasia Figura w stroju dominy kontra starzy kardynałowie odmawiający litanię do wszystkich świętych. Nie jest to film na wesoły początek wieczoru przy popcornie i coli przed wypadem do dyskoteki.

Z drugiej strony, nie jest to także film, na który księża katecheci będą zabierać swoich podopiecznych w ramach lekcji religii. Bo chociaż tytuł przywołuje od razu skojarzenie z Janem Pawłem II nie jest to kolejna historia o życiu naszego papieża. Co więcej, jest to opowieść o kimś, kto tym papieżem zostać nie chciał nakręcona przez reżysera, który delikatnie mówiąc jest z Kościołem jako instytucją i z samym Bogiem trochę na bakier. I choćby z tego powodu, Ci, dla których istnieją tylko dwa kolory - czarny i biały, Ci, którzy widzą ludzi jedynie przez pryzmat my-oni nie pójdą na ten film do kina. Już gdzieś przeczytałam kilka głosów, że jest to kolejny przejaw antykościelnej nagonki. Nic bardziej mylnego, ale oczywiście jest to moje absolutnie subiektywne odczucie i można się ze mną nie zgadzać.

Film Nanni Morettiego nazywany jest przez jednych dramatem, przez innych komedią. Rzeczywiście trudno jest go jednoznacznie określić, zaszufladkować. Bo to film niebanalny, ale komedią chyba jednak nie jest, chociaż kilka momentów rozbawiło mnie do łez (scena, gdy lekarz przegląda z kardynałami ich leki uspokajające i nasenne...). Dla mnie to po prostu bardzo mądry film o człowieku, starym człowieku, którego przygniótł ciężar oczekiwań, który w chwili, gdy ma się stać kimś drugim po Jezusie odczuwa tak silnie swoją małość i bezsilność, że jedyne, co przychodzi mu do głowy to ucieczka. I nie ma w tym moim zdaniem żadnego ataku na Kościół, żadnej obrazy moralności, żadnego szargania świętości. Przeciwnie, pokazanie ludzkiej twarzy tych, których zazwyczaj widzimy w oficjalnych strojach i oficjalnych sytuacjach nie uwłacza ani Kościołowi jako instytucji, ani religii ani Bogu. Czy z chwilą wyboru ten człowiek stanie się automatycznie kimś innym, czy strach jest aktem niewiary w boski plan, czy jest grzechem? Szczerze mówiąc nigdy dotąd nie zastanawiałam się nad tym, ale wczoraj, po wyjściu z kina długo myślałam czy moment ogłoszenia werdyktu konklawe różni się tak bardzo od momentu ogłoszenia werdyktu sądu o skazaniu na wieloletnie więzienie za nieumyślne zabójstwo, albo od wylewu, który unieruchamia kogoś na całe życie w szpitalnym łóżku . Proszę mnie nie linczować za to porównanie, chodzi mi jedynie o jeden aspekt. I w jednym i w drugim i w trzecim przypadku człowiek jest nagle wyciągnięty ze swojego dotychczasowego życia. Jedna chwila przenosi go ze świata, który zna, środowiska, w którym pracuje i żyje do kompletnie innej rzeczywistości, do obcych wnętrz, obcych ludzi. Do zależności i rytuałów, na które nie ma wpływu. Czy nie boimy się nagłej choroby, która nas skaże na zależność od innych?? Nie wiem jak Ty, ale ja się boję. Więzienie ... wystarczy chwila nieuwagi, tragiczny splot wydarzeń na drodze i możemy stać się sprawcą wypadku... nie boisz się? Kardynał przyjechał na konklawe, zostawił swoje sprawy na kilka dni. A tymczasem ma nie tylko zostać na zawsze w Watykanie, ale ma też stać się przewodnikiem dla całego katolickiego świata... czy to nie może przerazić? Nie musi, ale może.

I taką sytuację opowiada Nanni Moretti. A opowiada ją przy udziale wspaniałych aktorów. Michele Piccoli w roli kardynała wybranego na papieża, Jerzy Stuhr jako rzecznik prasowy Watykanu (świetna rola, zagrana w całości po włosku, poza maleńkim polskim akcentem, ale to już trzeba zobaczyć samemu), cała masa kompletnie nieznanych aktorów w rolach kardynałów - miniaturowe perełki aktorskie. Sam reżyser wcielił się w rolę psychoanalityka, sprowadzonego do Watykanu, by pomóc papieżowi zwalczyć strach. Najlepszego specjalisty w kraju, ale niestety ... ateisty. "Uwięziony" razem z innymi kardynałami (do oficjalnego ogłoszenia papieża wiernym żaden z nich nie może opuścić Watykanu) wnosi trochę pozytywnego zamieszania w życie świątobliwych staruszków.

Film współprodukował Canal +, więc pewnie niedługo będzie go można zobaczyć w telewizji. Ja z pewnością nie przegapię okazji, by zobaczyć go jeszcze raz.




piątek, 4 listopada 2011

Chyba byłam grzeczna...

Chyba byłam grzeczna w tym roku, bo Mikołaj już w listopadzie postanowił mnie zasypać prezentami. Mam cichą nadzieję, że to nie koniec i że 6 grudnia też coś mi tam jeszcze przez komin pod poduszkę wpadnie ;))) Na razie jednak nie przez komin i nie na saniach zaprzężonych w renifery, ale całkiem zwyczajnym pojazdem mechanicznym przyjeżdża do mnie Ulubiony Pan Listonosz i przywozi mi rozmaite paczuszki.

Pierwsza była od Ani, cudownej, ciepłej Dziewczyny, wspaniałej Mamy i utalentowanej Artystki. Miałam niesamowite szczęście, że jej synek Antoś właśnie mnie wylosował w urodzinowo-rocznicowym candy Wymarzonego domu Ani. Na rysunki Ani, bardzo delikatne i subtelne jak Ona sama miałam wielką chrapkę i choć do kolejki stanęła niemal setka chętnych padło na mnie. Antosiu, ciocia Mira bardzo Ci dziękuje i posyła buziaka w słodki nosek. Oczywiście oprócz obrazków Ania sprezentowała mi śliczny zestaw drewniano-dekupażowy (ptaszek i ramka a w niej kolejny rysunek autorstwa Ani) a także przepięknie zapakowane ciasteczka i czekoladę. Czekolada (kawowa) tak niesamowicie pachniała, że przez kilka dni broniłam jej przed zakusami moich domowych czekoladożerców, żeby napawać się tym aromatem. Teraz oczywiście pozostało po niej jedynie wspomnienie i skrupulatnie schowany na wszelki wypadek papierek. Ptaszek i ramka też już mają swoje miejsce w salonie. Nie mam jeszcze sprecyzowanej wizji gdzie i jak wyeksponować obrazki, więc póki co czekają na olśnienie (moje oczywiście).

A teraz czas dla fotoreporterów :))))

Tego zdjęcia by nie było, gdyby nie moja Ola, która widząc jak trzęsącymi się z wrażenia rękami zaczynam dobierać się do paczki krzyknęła "Poczekaj!", popędziła po aparat i kazała obfocić także to śliczne "zewnętrze" (chomik ukryty we mnie kazał mi oczywiście zachować ten rysunek na bliżej nieokreślone "przyda się")


A tu już cała zawartość w malowniczym nieładzie. Na pierwszym planie lawendowa zawieszka, o której zapomniałam wspomnieć wyżej. Zdobi teraz jedną z moich niezliczonych zielonych butelek po winie...

Wafelki i czekolada... wciąż czuję ten zapach.

Ptaszek w świetle lampy błyskowej dumnie pręży pierś.

No i obrazki... śliczne. Pudrowe kolory, teksty proste a jednak ważne... miniaturowe cudeńka .



Anulko, jeszcze raz bardzo, bardzo Ci dziękuję, chociaż wiem że tego nawet nie przeczytasz, bo mój blog z niewiadomych powodów jest dla Ciebie niedostępny :((((

A w kolejnym poście, kolejne prezenty i kolejne "hendmejdowe" cudowności.
Dziś już padam na twarz. To był ciężki tydzień a dzisiejszy dzień był na tym torciku wielką, cierpką wiśnią. Idę spać. Dobrej nocy i niech już nastanie weekend.

czwartek, 3 listopada 2011

Z dziennika raczkującej bizneswoman (2)...

W życiu Raczkującej Bizneswoman zdarzają się takie sytuacje, że musi wstać z wygrzanego fotela, wyjść zza biurka i pozałatwiać różne urzędowe sprawy. Raczkująca bizneswoman nie przepada za urzędami, więc gdy tylko może wysługuje się swoim Małżem, który ma za sobą lata doświadczeń i kilka garniturów zębów zjadł w potyczkach z biurokracją wszelkiej maści. Czasem jednak nie można się wykręcić i wysyłać "harcownika", tylko trzeba stawić się na ubitej ziemi ciałem własnem uzbrojonym w dowód osobisty i pieczątkę. Tak też zdarzyło się w zeszły poniedziałek, gdy trzeba było odwiedzić...



Dzień powszedni, z racji ulokowania w okolicy świąt i weekendu zdawał się być idealny do załatwienia biurokratycznych konieczności. Naród zajęty czyszczeniem nagrobków, wybieraniem kształtu i rozmiaru zniczy oraz logistyką tego wszystkiego miał był okupować sklepy, targowiska i cmentarze. Przestrzenie urzędowych pomieszczeń miały być puste a załatwienie nudnej, acz koniecznej papierologii miało być tylko formalnością. Niestety naiwność Raczkującej Bizneswoman dostała pierwszego kopniaka już po przekroczeniu progu Urzędu. Wyjęty z maszyny bloczek o kosmicznym numerze 864 i dopisana pod nim informacja, że jest 118 oczekującym na audiencję zgasiły uśmiech z jakim ta naiwna kobieta wkroczyła do krainy formularzy, przepisów, stempli i paragrafów. Nie zawróciła na pięcie tylko dlatego, że Małż szybciutko "zeskanował " ilość oczekujących i stwierdził, że nie ma ich więcej niż kilkadziesiąt osób, że większość z tych 118 to martwe dusze, które wzięły bloczek i przerażone cyfrą dały sobie spokój. "Góra godzinka i wracamy" powiedział towarzyszący Optymista i upolował jakieś krzesła.

Rzeczywiście numerki na świetlnej tablicy migały dość szybko przy "relaksującej" melodii gongu. Ding-dong...wyświetla się numer 747 przy stanowisku numer 6...ding-dong 748 do stanowiska numer 11 ... ding-dong 749 do szóstki... rzeczywiście leci jak burza. Rozbieramy się, bo choć ludzi tłum, to okna szczelnie zamknięte i zaduch okrutny. Raczkująca Bizneswoman przygląda się współcierpiącym. Porównania z przychodnią ZOZ albo szpitalną izbą przyjęć narzucają się same. Ani tu ani tam nie przychodzi się dla przyjemności (choć są wyjątki), i tu i tam jedynym przejawem nowoczesności jest ten nieszczęsny automat z numerkami i klawiatury komputerów na biurkach. I tu i tam człowiek siedzi na niewygodnym krześle i z każdą minutą staje się mniejszy... traci kolory, indywidualne cechy, zlewa się z innymi w szarą masę. I nie ma znaczenia, że tam, w realnym świecie jest prezesem firmy przestawiającym personel jednym skinieniem palca, albo gwiazdą estrady ze znanym nazwiskiem (akurat razem z Raczkującą Bizneswoman tkwił w kolejce jeden z członków Grupy Rafała Kmity) . Przestajesz być człowiekiem, stajesz się petentem. Raczkująca Bizneswoman nie zabrała ze sobą niczego do czytania, nie ma też robótki ani nawet gier w telefonie. Dlatego zabija czas obserwując sąsiadów. Każdy inaczej radzi sobie z nudą i stresem oczekiwania. Wielu się "zaprzyjaźnia", w ciągu kilku chwil zwierzając się jeśli nie z całego życia, to z wydarzeń dnia bieżącego. I tu narzuca się kolejne podobieństwo z poczekalnią u lekarza. Tam przebojem jest tekst... pani to nic, mnie to dopiero boli... po czym następuje pasjonująca opowieść pełna kolorowych opisów boleści, skurczów, wybroczyn i strzykań. Tu można usłyszeć ekscytującą historię o tym, jak to Pan po kilku godzinach siedzenia w kolejce udał się na moment za potrzebą i w tym czasie minął jego numer ...

Mija godzina a szczęśliwy numerek nie doszedł nawet do 800. Ale teraz, to już żal wychodzić, skoro już tyle wysiedziałam... tylko dlaczego ludzi nie ubywa... i to upragnione ding-dong odzywa się jakby rzadziej. Mija kolejne pół godziny wypełnione wnikliwą obserwacją, ukradkowym ziewaniem i przeglądaniem po raz n-ty wypełnionego zawczasu "bardzo ważnego formularza". Nudę przeganiają atrakcje w postaci kolejnego Pana, któremu właśnie przed chwilą minął numer i dramatyczne decyzje "ławy przysięgłych" wpuścić go przy najbliższym nieobsadzonym numerku, czy zostawić, niech ma za swoje...

Jest już 17:30. Urząd pracuje do 18 a ludzi nadal strasznie dużo... czerwona tablica wyświetla kolejne numery 835, 836. Maszyna losująca dopiero przed chwilą przestała wypluwać kolejne bloczki. Raczkująca Bizneswoman zastanawia się na głos, co będzie, gdy owa 18:00 wybije. Wizje ma czarne, czuje się jak bohaterka filmów Barei. Z sąsiadującego z poczekalnią kantorka wychodzą dwie Panie Sprzątające uzbrojone w wiadra i mopy. Rzucają w tłum złowrogie spojrzenia... one już muszą zaczynać a powierzchnia płaska nie jest opróżniona :)))... ostentacyjnie wycierają więc wolne biurka. Raczkująca Bizneswoman ma pietra... przypomina sobie jak była wyrzucana z sali szpitalnej, gdy salowe zarządzały wietrzenie i mycie podłóg. Czuje że zawadza. Owo głupie uczucie potęguje się z chwilą wybicia 18. Wprawdzie żadna miotła nie wymiata tych co pozostali, żaden głos w głośniku nie obwieszcza końca pracy Urzędu, ale w powietrzu już czuć grozę. Atmosfera się zagęszcza. Zza jednego z boksów dobiega odgłos kłótni. Chociaż trudno to nazwać kłótnią, bo do uszu Raczkującej Bizneswoman dobiega jedynie podniesiony sopran Pani Urzędniczki, pojedyncze słowa... " jest już po 18... ja nic nie muszę... miał pan czas, mógł pan sprawdzić... trochę kultury..." wyśpiewuje na wysokich tonach Biuressa. Raczkująca Bizneswoman ma nadzieję, że to nie do jej boksu trafi, gdy czerwona tablica świetlna pokaże wreszcie upragnione 864.

Jakże się myli!

I nie pomaga najbardziej czarujący i nic a nic nie wystudiowany uśmiech, którym okrasiła szczere "dzień dobry" rzucone na początek. Dla wzmocnienia efektu równie uroczy uśmiech posyła osłaniający tyły Małż. Wprawdzie słyszą w odpowiedzi całkiem podobne w brzmieniu "dzień dobry", ale ani mina Pani Urzędniczki ani zapadające potem ostentacyjne milczenie nie wróżą dobrego. No cóż... skoro człowiek wysiedział te trzy godziny na niewygodnym krześle, to nie zniechęci go byle lód smagający zza biurka. Biuressa nie zagaja, nie zamierza nam ułatwiać, jej od pół godziny nie powinno tu być, ale skoro musi tkwić do ostatniego numerka na czerwonej tablicy, to zrobi to minimalnym nakładem energii. Raczkująca Bizneswomen referuje grzecznie po co przyszła, stara się być zwięzła, szanuje czas Pani Urzędniczki. Stara się nie zwracać uwagi na bogatą mimikę twarzy z drugiej strony biurka. W ciągu kilku minut biurokratycznego tete-a-tete Pani Urzędniczka prezentuje wachlarz min, jakiego nie powstydziłby się najlepszy aktor tatru kabuki, przewraca oczami, robi dziubek (tę minę chyba lubi najbardziej), wzdycha melodramatycznie. I mówi... coraz wolniej... niemal rozdzielając litery w wyrazach, aby zmieścił się miedzy nimi sssssyk... Gdyby była żmiją już konalibyśmy w konwulsjach na podłodze u jej stóp. A my nie dość, że nie konamy, to jeszcze mamy czelność żądać... potwierdzenia...podpisu... pieczątki. I znowu przewracanie oczami i znowu dziubek. Raczkująca Bizneswoman zaczyna się bać, że przez ten dziubek uleci z Biuressy dusza, kopie Małża pod biurkiem, żeby może ustąpił, zaprzestał eskalacji żądań, że pal licho potwierdzenie... Ale On, weteran biurokratycznych zmagań, nie takie rzeczy widział, nie takich ostentacji doświadczał... dostaje, czego chciał. Na odchodnym życzy pani Urzędniczce udanego wypoczynku. Cierpkość uśmiechu, który ich żegna psuje potem smak pysznego chilijskiego wina, którego kieliszek miał być zasłużoną nagrodą i relaksem po wyczerpującym dniu.

I tylko jak delikatne echo szumiały w głowie Raczkującej Bizneswoman słowa: przyjazne państwo, profesjonalizm, pieniądze podatników, etyka zawodowa i takie tam bzdury...