Od pewnego czasu na każdy weekend czekam jak dziecko na obiecaną czekoladkę. Już od poniedziałku odliczam godziny i dni do upragnionego piątkowego popołudnia, kiedy wreszcie będę mogła zapomnieć o słowach "muszę" i "trzeba" i będę mogła robić lub nie robić tylko to, co zechcę bez dyktatu zegarka, kalendarza i telefonu. Piątkowy wieczór jest święty i nie ma w nim miejsca na zajęcia przyziemne, choćby nie wiem jak irytowały mnie paprochy na dywanie (a odkąd mamy królika, to wszechobecne siano) albo ślady kociego nosa na szybach, choćby kosz z praniem w łazience wołał o opróżnienie, choćby ... a, oszczędzę Wam szczegółów :)))
W piątkowy wieczór słucham trójkowej listy przebojów, oglądam hurtem ulubione seriale albo spotykam się ze znajomymi na spontanicznie zaaranżowanej domóweczce. Najbardziej lubię takie niezobowiązujące spotkania, bez specjalnych przygotowań, bez wielkiego kucharzenia. Strój niezobowiązujący, swobodny, podobnie jak pozycje przyjmowane na fotelu czy kanapie. Sączymy sobie winko, popijamy piwo , co kto woli, jest coś do chrupania, jest muzyka w tle i nie wiadomo kiedy mija północ. Piątkowy wieczór przeciągam długo w noc, smakując każdą chwilę... żeby się nacieszyć, żeby trwał.
W sobotę jednak nie ma zmiłuj, trzeba zakasać rękawy i przywrócić domowi stan poukładania zagubiony gdzieś w zaganianiu dni powszednich. Czynności niewdzięczne i niespektakularne upominają się o naszą uwagę, same zrobić się nie chcą a gosposi się nie dorobiliśmy. Sobota, to czas porządków, pucowania, odkurzania, odkładania na miejsce. Nic to, że już jutro na oknie w kuchni znowu pojawią się odciski kocich łapek, że królik wypuszczony z klatki znowu pozostawi ślady swojej ekspresowej przemiany materii a na kuchennym blacie krasnoludki rozsypią okruchy chleba ... w sobotę trzeba posprzątać. Dziś porządki szły mi śpiewająco nie tylko dlatego, że w uszach wciąż mi brzmiały obozowe piosenki, które wczoraj śpiewaliśmy z sąsiadem na dwa głosy, ale dlatego, że przy porannej kawie przeglądając sobie niespiesznie Wasze blogi natknęłam się u Tupai na filmik, reklamę, która nie tylko rozbroiła mnie dowcipem, pobudziła i obudziła świeżością (nomen-omen), ale też przywróciła mi wiarę w istnienie reklamy inteligentnej, która nie ma nas - potencjalnych klientów za bezmózgi. Same zobaczcie. Po tym filmiku nawet prozaiczne sprzątanie łazienki wydaje się być ekscytującą przygodą. ;)
No i jak? Czyż to nie lepsze niż te obrzydliwe bakterie z reklamy Domestosa? Gdyby nie to, że już od dawna używam tych właśnie kulek, to pobiegłabym od razu do sklepu i kupiła cały zapas. We wszystkich dostępnych wariantach kolorystycznych.