niedziela, 27 marca 2011

Otulona błękitem ...

Gdyby mnie ktoś zapytał o ulubiony kolor, to bez zastanowienia powiem, że jest to zielony i brązowy. Takie kolory dominują w naszym domu, takie przeważają w mojej szafie. Chociaż nie... kolorystyczna zawartość szafy zależy od pory roku. Zimą przeważa czerń i szarość w rozmaitych odcieniach, w cieplejsze pory roku "szaleję" i ubieram się bardziej kolorowo. Oczywiście to "bardziej" w moim wydaniu to jakieś przydymione khaki, oliwka, cynamonowy brąz albo brudna, ceglasta czerwień. Tylko w takich kolorach czuję się bezpiecznie i komfortowo. Wiem, bo próbowałam walczyć z tą moją zachowawczą nudą w szafie i raz czy dwa w przypływie odwagi kupiłam coś w mocnym kolorze. I co? Czerwona marynarka, raz założona kurzy się w szafie tuż obok turkusowej bluzki, która po jednym wyjściu trafiła na najgłębszą półkę. Co z tego, że ładne były i modne, kiedy czułam się w nich przebrana. Cały czas myślałam tylko jak bardzo widać, że źle się w nich czuję. I choćbym nie wiem ile razy przymierzała i oglądała kolorowy fatałaszek, to i tak ze sklepu wychodzę z jego bezpieczniejszą kolorystycznie wersją a do szafy trafi n-ty czarny żakiet czy popielata spódnica :))))

O ile jednak czasem popełniałam jakieś szalone zakupy i do szafy trafiało coś w "nie moim" kolorze, to od lat nie kupiłam nic, co byłoby niebieskie. Prócz dżinsów oczywiście, ale one się nie liczą. Niebieski, błękitny to chyba najbardziej "nie mój" z nie moich kolorów. Tym bardziej zdziwiłam się, że po kilku ostatnich przelotach po sklepach w mojej szafie zrobiło się jak w niebie. Czyżby wiosna przewróciła do góry nogami moje preferencje kolorystyczne? A może to taka przekorna trochę potrzeba spróbowania jeszcze raz czegoś innego na zasadzie "jeśli nie teraz, to kiedy?".










No cóż ... wbrew sobie czy w zgodzie ze sobą w nadchodzącą wiosnę wchodzę otulona błękitem. A w jakich kolorach Wy ją przywitacie?

wtorek, 22 marca 2011

Pudełka, pudełeczka ...

Dziś będzie jak nie u mnie. Prawie bez słów. Tak jakoś się porobiło, że jak mam temat na "gadany" post, to mi do niego brakuje obrazków. Czy Wam też tyle czasu zajmuje obróbka zdjęć? U mnie to jest trochę skomplikowane, bo z powodu pozalewanych swego czasu napojami szkodliwymi nie tylko dla ludzi klawiszy i otworków mój laptop nie zawsze chce współpracować z wtyczkami innych urządzeń. Muszę więc zgrywać dane na laptop Małża a potem siecią domową wysyłać zdjęcia na mój złomek. Sama tego nie zrobię, bo z uporem maniaka bronię się przed poznaniem tej niezwykle skomplikowanej procedury ;)), muszę więc czekać aż moja druga połówka znajdzie na to czas. Ostatnio hurtem zgrał mi troszkę zdjęć z moimi decou-popełnieniami, więc dziś mogę pokazać Wam to i owo.

Może pudełka? Bardzo lubię je ozdabiać, bo to szybka i bardzo wdzięczna praca. A w domu zawsze przydają się mniejsze lub większe schowanka na różne nie całkiem ozdobne pierdółki.

Na początek niewielkie pudełeczka prawie kwadratowe:

moje ulubione w sepii z motywem retro...




i drugie, bardziej graficzne, takie troszkę dziecinne...



Wykorzystując znany Wam już z obrazka motyw bzu zrobiłam też pudełko okrągłe...



Pudełko-szkatułka z bardzo popularnym motywem lawendowym znalazło już nowy dom ...

Trochę (nawet bardziej niż trochę) mnie drażni ten złoty zameczek, ale nie miałam niczego zamiast.

I jeszcze trzy maleńkie pudełeczka... raczej bibelociki a nie praktyczne schowki ... w takim troszkę nostalgicznym stylu.






Myślę, że te urocze dziewczynki na płaskiej powierzchni wyglądają dużo lepiej niż na jajkach :))

A na koniec coś naprawdę z ostatniej chwili. Nie pudelka, raczej korytka... Ledwo wyschły po bejcowaniu, jeszcze bez lakieru, ale tak mi się podobają, że w przerwach pomiędzy malowaniem ustawiam je już sobie na półeczce w "półmartwą" naturę z wczoraj kupionymi prymulkami :)))






PS. Blogowy chochlik obrzydliwiec opublikował mi ten post zanim zdążyłam dodać zdjęcia. Za to teraz zdjęć jest zatrzęsienie. Mam nadzieję, że mi wybaczycie ten wysyp.

Ściskam cieplutko!

środa, 16 marca 2011

Groch z kapustą ...

Taki właśnie będzie ten dzisiejszy post. O wszystkim. Bez jednej przewodniej myśli. Misz -masz zdjęć i wątków. W zasadzie mogłabym go nie pisać i po prostu poczekać aż nadleci nad moje biurko Muza, Wena, czy bardziej atrakcyjny z racji płci przeciwnej - Pomysł. Ale ostatnio wszyscy ci dostarczacze natchnienia jakoś mnie omijają szerokim łukiem. Nie dziwię im się zresztą. Nawet przy największej porcji natchnienia rzuconego z góry przydałby się jeszcze choć zarys "materiału do obróbki". A u mnie ostatnio z materiałem krucho. Bo o czym mam Wam pisać, gdy całą moją rozrywką przez pół dnia jest wykonywanie palcami procedur kopiuj wklej, oraz mniej lub bardziej sympatyczne, niemniej jednak absolutnie nie prywatne rozmowy telefoniczne z Panami Klientami i Paniami Klientkami. Do rangi wydarzenia dnia urasta wieczorna przejażdżka z Małżem do okolicznego sklepu po sprawunki najbanalniejsze z banalnych. Ale nie myślcie, że narzekam. Daleka jestem od tego. Po prostu jest inaczej i ja się w to "inaczej" coraz bardziej wciągam i przyzwyczajam tak samo, jak dwa lata temu po -nastu latach pracy między ludźmi przyzwyczajałam się do bycia kurą domową.

Nawet fajna jest ta moja praca. Wiadomo, że trzeba zrobić to, co jest do zrobienia, że czasem jest nerwowo, czasem bywa niesympatycznie, gdy ktoś po drugiej stronie słuchawki postanawia odreagować swoje frustracje na "panience z telefonu". Częściej jednak jest miło a ponieważ nad głową nie stoi szef, to w wolnej chwili mogę na przykład pozaglądać na Wasze blogi. To już jest jak kubek kawy po przebudzeniu czy jak kieliszek wina przed snem. Może nie niezbędne do życia, ale jakże ważne dla jego jakości. No więc zaglądam sobie do Was i co widzę? Ano Wielkanoc widzę, kurczaczki, zajączki, gąski i jaja. Dużo jaj. Moje decou- niestety ostatnio lekko w odstawce. Oczywiście nie uległam i nie sprzątnęłam "warsztatu", cały bałagan jest na wierzchu, no bo gdy czasu mało, to szkoda go marnować na wyjmowanie i chowanie. A takie choćby malutkie pół godzinki machania pędzelkiem przed snem uspokaja nerwy lepiej niż jakikolwiek apteczny specyfik. Taki mój autorski Prozac. A ponieważ dawkuję go sobie prawie tak jak lekarstwo, to i wiele do pokazania nie mam.

Dziś pochwalę się pisankami, których ozdabiać nie lubię tak samo jak nie lubiłam w zeszłym roku,więc nie wiem po jakiego czorta zamówiłam ich aż dwadzieścia. Męczę się z nimi od miesiąca i niestety (przyznaję to ze skruchą) widać, że są wymęczone. Ale ponieważ taka już jestem, że nie uczę się na własnych błędach i raczej nie wyciągam wniosków na przyszłość, to za rok pewnie też popełnię jakieś jaja. A te Wam pokażę, choćby po to, żeby wreszcie nie podkradać ilustracji do posta z netu :)))

Te różany motyw widziałam już u AgiB. - słowo honoru nie ściągałam pomysłu, zresztą Agnieszce wyszły dużo ładniejsze. Te bukieciku są tak urocze, że z rozpędu ozdobiłam nimi jeszcze zakładkę i komplet biżuterii. Zdjęcia mam nadzieję wkrótce :)

Lawenda tym razem w wersji bardzo skromnej i mocno przetartej.


Tutaj totalny hardcore ;)) Miało być retro. Niestety papier z dziewczynkami był gruby i sztywny i nie współpracował. Brzegi wyszły mocno "zniszczone". Ma to swój urok, ale raczej dla "koneserów" ;)


No i kolejny eksperyment z "sepią" i mocnymi przetarciami. Absolutnie niestandardowa wizja pisanki. ;)))


Oczywiście ktoś przywiązujący wagę do cyferek policzy szybko, że na zdjęciach jest nie 20 a tylko 16 jajek. No niestety, cztery ostatnie dopadła jakaś klątwa. Przechodzą już trzecią metamorfozę i póki co nie zanosi się, żeby prędko osiągnęły nawet tak marnie akceptowalny stan jak te powyżej. Skończą pewnie na dnie pudła z podobnymi im "nieudajkami".

Pochwalę się Wam jeszcze obrazkiem-wieszakiem, który jest już całkiem "mój" i który zrobiłam z prawdziwą przyjemnością. Moje ulubione przymglone zieloności i jeden z ulubionych papierów ryżowych. W zasadzie mogłabym powiedzieć, że to wersja ostateczna, ale cały czas mam wrażenie, że brakuje jeszcze "wisienki na torcie". Chodzi za mną myśl, żeby dołożyć jeszcze coś wokół samego obrazka. Kremową koronkę? Ciemniejszą obwódkę zrobioną bitumem? A może zostawić tak jak jest? Jak myślicie?






Na zakończenie, wszak to już wieczór, wyciszę Was muzyką. Ryuichi Satamoto i bardzo nastrojowa wersja jego kompozycji wykorzystanej w trącącym już dzisiaj myszką filmie "Wesołych Świąt pułkowniku Lawrence". Azjaci (wiecie, jaką mam do nich słabość) ... Posłuchajcie, proszę.



Spokojnego wieczoru ...

poniedziałek, 14 marca 2011

Cóż takiego w niej jest?

Cóż takiego jest w wiośnie moje kochane, że gdy tylko zamruga do nas słonecznymi promieniami, osuszy ciepłym wiaterkiem ostatnie plamy pośniegowej mazi, to człowiek, choćby najbardziej zmęczony i zniechęcony sił nabiera i góry może przenosić. Jakaż to moc tkwi w przyrodzie, że z dnia na dzień stawia nas na nogi, nakręca motorek, ładuje akumulatorki. A potem tylko patrzy jak ten zmarnowany i depresją zimową toczony człowieczek zakasuje rękawki i zabiera się do nowych działań z zapałem i animuszem.
Gdy w piątkową noc kładłam się do łóżka miałam tylko jedno marzenie - wyspać się, odpocząć i przez najbliższe dwa dni nie robić niczego, co nie byłoby absolutnie konieczne. Zakupy- tak, jakiś obiadek- tak, z lekka ogarnąć dom- tak, ale nic poza tym.

I nie było ważne, że góra prasowania urosła tak, że himalaiści mogliby ją dopisać do swojej listy ośmiotysięczników, nie było ważne, że okna brudne jak sto diabłów, nie było ważne to czy tamto. Nie chce mi się, nie mam siły, może za tydzień... Ale wystarczyło wyjść z domu (już w wiosennej kurtce i butach), poczuć ciepły wiatr na twarzy i ... co tu dużo pisać... okna pomyte, firanki uprane, ogródek wstępnie uprzątnięty, ciuchy poprasowane a wszystko to jakoś tak lekko, jakby od niechcenia, ze śpiewem na ustach niemalże. Zmęczenie, zwłaszcza to psychiczne minęło jak ręką odjął a zapach świeżości jaki powitał mnie nazajutrz, gdy zeszłam na dół był jeszcze jedną nagrodą za ten wcale nie taki wielki wysiłek. To zabrzmi jak banał, ale wiosna budzi nie tylko roślinki i zwierzęta, nas też budzi.

Wczoraj korzystając z kolejnego, bardzo ciepłego dnia poszliśmy poszukać wiosny na okolicznych skałkach.


Jak widać na załączonych obrazkach (takiej porcji mnie samej na blogu chyba Wam jeszcze nie serwowałam) zieleń jeszcze się nie obudziła, dominuje szarość, sucha trawa i gołe krzaki.

Udało nam się jednak znaleźć dwie wierzby i ogołociwszy je nieco ...

... zabraliśmy do domu do domu kilka gałązek z baziami.


Kurtki szybko okazały się zbędne ... oby już na stałe :)))


A teraz machając do Was wiosennie "zielonym badylkiem" życzę udanego tygodnia.

wtorek, 8 marca 2011

Przekornie ...


U schyłku dnia, w którym słowo kobieta odmieniano na wszystkie sposoby ja przekornie napiszę o mężczyznach. Starych mężczyznach. A w zasadzie o jednym... o Alvinie.
Wszystko zaczęło się, jak wiele moich znajomości od muzyki. Pięknej i nastrojowej, w której z naiwnością laika odnajdywałam brzmienia ni to irlandzkie, ni to bieszczadzkie, a która w zamyśle Angelo Badalamentiego miała najlepiej ilustrować historię podróży. Podróży przez trzysta mil od stanu, do stanu. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Jak zawsze, gdy zaintryguje mnie muzyka słyszana w rmf classic sprawdziłam, że to fragment ścieżki dźwiękowej do filmu... szybki rzut oka na notkę w Filmweb i tyle. Do czasu jednak, gdy Tabu, na swoim nastrojowym, pełnym mądrych słów i pięknych dźwięków blogu pokazała ten fragment.



To był sobotni ranek. Zostałam sama, bo Małż musiał pojechać do Warszawy. Nie byłam zadowolona z jego wyjazdu, miałam nadzieję, że po pracowitym i zabieganym tygodniu weekend spędzimy razem. Siedziałam sobie z pierwszą kawą w ręce, w szlafroku jeszcze i zasłuchana w muzykę oglądałam ten fragment gdy zadzwonił z trasy Małż i powiedział, że samochód się popsuł i że wraca. W tym samym momencie, gdy Alvin nie mógł odpalić na drodze swojej kosiarki. I niestety (lub stety) tak samo uparty i zdeterminowany jak Alvin wrócił do Krakowa nie po to, by zrezygnować i zostać w domu. Nie. Mój "Alvin" wrócił do Krakowa... na dworzec PKP i do tej Warszawy pojechał pociągiem. Zmęczony, zły na nasz coraz bardziej grymaśny "czołg"... pojechał. Bo tak było trzeba. Wtedy pierwszy raz płakałam przy "Prostej historii" Wtedy też postanowiłam, że muszę jak najszybciej zobaczyć cały film.

Płyta z "Prostą historią" wpadła mi w ręce w ostatnią niedzielę. Dziś wrzuciłam ją do odtwarzacza. To rzeczywiście prosta historia. Prosta i cicha, pełna drobnych gestów, które tak wiele znaczą i słów które docierają tym głębiej im ciszej są wypowiadane. To opowieść o starym człowieku z małego miasteczka w stanie Iowa, który postanawia odwiedzić swojego chorego brata, mieszkającego kilkaset mil dalej. Nie rozmawiali ze sobą od dziesięciu lat z powodu, który teraz przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Staruszek nie ma już prawa jazdy, nie chce też, żeby go ktokolwiek tam zawoził. Chce to zrobić po swojemu i rusza w drogę na starej kosiarce. Nie napisze co dalej, bo dalej jest po prostu droga. I ludzie, których spotyka w tej drodze i z którymi zamienia kilka słów. Zawsze to są te właściwe słowa. Bez moralizatorstwa tak częstego u starych ludzi, bez pouczania mówi to co w danej chwili jest ważne. Niesamowite jest w bohaterach to, że nikt nikogo nie poucza, nie ocenia. Może się dziwić, jak córka Alvina, czy jak czwórka jego kolegów (którzy w sumie mają ze trzysta lat) którzy tylko kiwają głowami widząc starego kumpla na prawie tak samo starej kosiarce. Nie odwodzą go jednak od pomysłu jakkolwiek szalony by im się on wydawał. Dają mu prawo do zrobienia tego co zaplanował.
A my ( ja przynajmniej) od pierwszej chwili trzymamy kciuki za sukces tej wyprawy. Co ja mówię! Gryziemy paznokcie, żeby udało mu się dojechać i zobaczyć brata. W tym filmie niewiele się dzieje, nie ma szybkiej akcji, błyskotliwych ripost czy fajerwerków. Ale porcja emocji jaką dostarcza samo patrzenie w oczy Alvina i słuchanie tego, co opowiada wystarczyłaby na kilka filmów sensacyjnych.W odróżnieniu jednak od tamtych, są to dobre emocje. A łzy, które od początku filmu drżą gdzieś za powiekami, by potem płynąć bez szans na opanowanie mają moc oczyszczającą.

To trochę irracjonalne, ale przez cały film kołatała mi się w głowie jedna myśl. Czy Richard Farnsworth, grający Alvina dostał za nią nie daj Boże nominację do Oscara. Dlaczego nie daj Boże, skoro grał wspaniale? Bo nie zniosłabym myśli, że siedział tam, na gali razem z czwórką innych nominowanych i Oscara nie dostał. Nawet nie sprawdzam, jak było...


Dobranoc moje blogowe przyjaciółki...
już środa... już czas na sen.



Zdjęcie oczywiście wygooglowałam sobie z sieci.

piątek, 4 marca 2011

Z dziennka raczkującej bizneswoman (1)...


Piątek
5:50
Nie mogę spać. Przewracam się w łóżku w męczącym pół-śnie, nerwy... nawet we śnie siedziałam przed laptopem i wysyłałam listy do klientów. Do ósmej muszę zrobić siedemdziesiąt przelewów. Tyle jeszcze nigdy nie było. Wyliczam sobie szybko ile mam czasu na jeden przelew - półtorej minuty... dam radę. Konto, nazwisko, kwota, zatwierdź...hasło, następny, konto, nazwisko, kwota, zatwierdź, hasło ... następny. Śmigam jak burza. Mam nawet kawę. Nie da się pracować bez kawy stojącej obok. Nawet nie muszę jej pić, ma po prostu być na biurku. Nawyk wypracowany przez naście lat siedzenia za innym biurkiem. Konto, nazwisko, kwota, hasło... piętnaście...dojdę do tej okrągłej kwoty i obudzę dzieci... konto, nazwisko...
6:30
Dzieci zwlekają się powoli i schodzą na dół. Dziś Synio idzie po bułki i gazetę. Młoda chce płatki. Śmigam w podskokach do kuchni (zamiast gimnastyki, zawsze to trochę ruchu). Talerz, mleko, mikrofalówka...sama sobie wyjmiesz? Wracam na stanowisko. jak dobrze, że biuro zainstalowaliśmy na stole w salonie. Wszędzie blisko. Prawdziwe centrum dowodzenia zza klapy laptopa. Konto, nazwisko, kwota... już pół strony... zdążę . Synio przynosi bułki. Kolejny bieg przez salon. Śmig, śmig, już pięknie rozłożone połóweczki czekają na posmarowanie.... Konto, nazwisko, kwota...Kochanie, zjesz sadzone? To Małż. Już się umył, szykuje śniadanko. Zjem! jak do siódmej zrobię więcej niż połowę, to zjem.
Cholera, komputer wisi... ni myszką ni klawiszem... spokojnie i tak mam dobry czas... śmig, śmig bułki posmarowane, serek, papier, folia, do teczki... grunt to dobra organizacja i wykorzystanie każdej minuty.
7:00
Odwiesił się wreszcie... niech nie pęka to i ja dam radę... jeszcze trzydzieści. Jest dobrze! Konto, nazwisko, kwota, hasło ... Konto, nazwisko... Kochanie jajka gotowe!!! Już, jeszcze tylko ten przelew. Albo dwa... do końca kartki... Kochanie stygnie, zdążysz , chodź zjedz... jeszcze jeden... konto, nazwisko, kwota ... Bo Ci wyłączę ten komputer!!!! I kto to mówi? Facet, na którego przez dwadzieścia ostatnich lat nieustannie czekałam, bo telefon, bo klient, bo trzeba... Zamieniliśmy się rolami. To ja wracam od drzwi, bo klient chce coś sprawdzić, to ja jem zimne, bo trzeba coś skończyć... zabawne ... ciekawe, czy on też to wspomina... Konto, nazwisko.... no dobrze idę!. Nie, nie siadam, zjem na stojąco. Raz, dwa sadzone znika w trzech kęsach wracam... kwota, hasło...
7:30
Ostatnia piątka... Mamuś! Odprowadzisz mnie do szkoły. Kurcze...zęby umyłam i wciągnęłam na siebie dyżurne dżinsy, ale na makijaż już nie było czasu, włosy... umiem zrobić kucyk bez użycia szczotki i lustra. Dobrze, pójdę z Tobą, ale tylko do zakrętu...uniknę pogaduszek z innymi mamami pod szkołą, to może zdążę wziąć prysznic zanim zadzwoni pierwszy klient. Jeszcze cztery ... ubieraj buty... trzy ... konto, nazwisko, kwota, hasło ... dwa... Mamo!! Spóźnię się! ... Już kochanie, już ostatni... Konto, nazwisko, kwota, hasło.... Poszło. I my idziemy... nawet troszkę dalej niż do zakrętu. Buziak...miłego dnia...
8:00
Wracam do domu... znaczy do pracy!!!! Z kieszeni kurtki dochodzi znajoma melodia... to przekierowanie z firmowego... dzień dobry, w czym mogę pomóc? ... tak już sprawdzam w systemie ... klik, klik, ... dziękuję, do widzenia... kolejny telefon... sprawdzam pocztę.... zlecenia, oferty... Zaczyna się dzień!


Zdjęcie jest stąd. Nawet godzina się zgadza :)))

wtorek, 1 marca 2011

And the winner is ...


Niech nikogo nie zmyli tytuł. Nie będę pisać o Oscarach. W tym roku nie tylko nie widziałam transmisji, ale nawet nie zerknęłam na skróty. Gdzieś tam mi mignął w tv moment ogłaszania Colina Firtha najlepszym aktorem pierwszoplanowym i jego rozczulająco skromne podziękowanie i tyle. Z nominowanych filmów widziałam tylko trzy - "Incepcję", którą muszę jeszcze z pięć razy obejrzeć, żeby wiedzieć w końcu nie tyle kto jest kim, ale kto jest gdzie. "The Social network" który obejrzałam razem z szóstką fanów Facebooka nie pojmując ni w ząb cóż pasjonującego jest w tym, że ktoś wymyślił portal społecznościowy. No i w końcu "Prawdziwe męstwo", o którym kilka postów wcześniej napisałam kilka słów i któremu kibicowałam ze względu na Jeffa Bridgesa. Ale Colina Firth'a też cenię bardzo i darzę sympatią i Javiera Bardema i szczerze mówiąc cieszę się, że to nie ja decyduję o tym do kogo powędruję statuetka i kto przez moją taką czy inna decyzję będzie musiał zagrać dość niewdzięczną rolę tylko i wyłącznie nominowanego. Przez tych kilka sekund, jakie upływają od momentu wypowiedzenia magicznej (a może magnetyzującej) formułki "And the winner is ..." do chwili gdy pada nazwisko lub tytuł w nominowanej piątce buzują emocje. Twarze mogą zastygać w wystudiowanym wyrazie nonszalanckiego "wszystko mi jedno", uśmiech wręcz krzyczy "przecież to tylko zabawa" a oczy... oczy mówią wszystko. I gdy okazuje się, że to nie ja...tylko on, ona... zanim usta zabłysną w najpiękniejszym uśmiechu skierowanym ku zwycięzcy, zanim dłonie zgrzeją się od oklasków i gratulacji można zobaczyć maleńki grymas zawodu, cień niemalże... Dla tych kilku chwil zarywałam kiedyś noc czekając na transmisję. Nie po to, by karmić swą wredną naturę czyjąś porażką, ale żeby zobaczyć ich prawdziwych, ludzkich...

No dobrze, Oscary rozdane, czas teraz rozdać coś nie tak cennego i nie tak pięknego, ale wymyślonego i wykonanego z sympatii dla Was i z wdzięczności za to, że jesteście. Z maleńkim poślizgiem, ale wielką radością ogłaszam, że właścicielką bzowego obrazka została...



Olu, mam Twój adres, więc spodziewaj się listonosza lada dzień.

Wszystkim zaś, którzy przychylnym okiem spojrzeli na moje decou-popełnienie i nie zawahali się zostawić wpis pod candy-postem dziękuję za zabawę i bardzo, bardzo ciepło pozdrawiam.




A zdjęcie w czołówce ukradłam STĄD