piątek, 30 września 2011

Szewc ma wreszcie buty...

Mało ostatnio dekupażuję. I może właśnie z powodu tych niemal homeopatycznych dawek, jakie funduję sobie wieczorami , decou- jest dla mnie teraz prawdziwym lekarstwem na zmęczenie firmowymi i domowymi obowiązkami. Godzinka skupienia nad przedmiotem, szukanie pomysłu na ozdobienie, odreagowanie przy wycinaniu wzorów z serwetek czy nakładaniu kolejnych warstw lakieru, to prawdziwy reset dla głowy, w której jeszcze szumią telefony i migają maile. Dla tych minut wyciszenia i zatrzymania po pędzącym dniu trzymam na środku salonu cały mój warsztat zwany mało subtelnie "pierdolnikiem". Wiem, że doprowadzam tym do szału mojego M., ale muszę, no po prostu muszę mieć pod ręką te wszystkie słoiczki i buteleczki, stosy serwetek i "golaski". Próbowałam kiedyś to wszystko ogarnąć, słowo honoru. Całą "chemię" poukładałam pięknie w skrzynkach i ustawiłam równiutko w garażu. Drewniane przedmioty ułożyłam w pudłach i też wyniosłam. Na serwetki, sznurki, rzemyki i koraliki wymodziłam nawet komodę na kółkach, żeby pochowane w szufladach nie rozłaziły się po domu. Stolik kawowy odzyskał swoją funkcję (niestety nadgryzionej lekko pryskającymi farbami i klejami urody już nie), ale ja w tym porządku czułam się zagubiona. Nie przeszkadzał mi ład, to akurat lubię, ale lubię też, gdy od czasu do czasu zamacha mi nad głową Wena, mieć pod ręką wszystko, co jest mi do dekupażowania potrzebne. A tu trzeba było rozłożyć deskę, przynieść "golaska", za chwilę iść po bejcę, potem po serwetkę, wstawać, siadać, szukać, przynosić. A tymczasem Pani Wena zmęczona moim dreptaniem na trasie garaż -salon rzucała mi słodkie Adieu! i znikała. No więc po jakimś tygodniu czy dwóch dyscypliny porządkowej i abstynencji twórczej bałaganik znowu opanował stolik, serwetki malowniczo rozłożyły się na kanapie a drewienka znowu leżały na wyciągnięcie ręki za fotelem. I wrócił cowieczorny rytuał odreagowywania.

Ale miało być o szewcu i jego butach :))

Chustecznik sobie zrobiłam! Jakoś do tej pory nie było okazji o sobie pomyśleć, chusteczniki przeróżnej maści rozchodziły się po ludziach a ja wciąż upychałam w szufladzie biurka zwykłe pudełko w sklepowej wersji sote. A ponieważ miałam ostatnio znowu fazę na zmiany i przewróciłam swój gabinet do góry nogami, to przy okazji dopieszczania go w szczegółach zapragnęłam mieć chustecznik pasujący do całości. No to mam! I jest on w stu procentach "mój" jeśli chodzi o estetykę, co oznacza, że pewnie nikomu poza mną się nie spodoba :))) Taki już mój pokręcony gust. Jest więc mocna bejca w odcieniu oliwkowej zieleni, są kwiaty w przybrudzonym patyną różu, są ważki z masy szpachlowej mocno przetarte, żeby nadać im wygląd nadgryzionych zębem czasu. I najważniejszy element, w zasadzie motyw przewodni, do którego cała reszta musiała się dopasować, czyli ..."stara pomarańczarka" . A dokładnie "Żydówka z pomarańczami" Gierymskiego, obraz, który urzekł mnie od pierwszego wejrzenia i którego kopie i wizerunki wycinałam skrzętnie z różnych gazet korzystając z medialnego szumu związanego z jej odnalezieniem i powrotem do Polski. Nie wiem co takiego jest w tym portrecie, ale mnie on wręcz hipnotyzuje . Smutek bijący z oczu starej kobiety, bezbronność a jednocześnie siła tkwiąca w tej drobnej kobiecie z magnetyczną siła przyciągają moje spojrzenia i myśli. Kim była? Czy sprzedając owoce utrzymywała rodzinę? Gdzie mieszkała?



Pudełko nie jest doskonałe.Jest wiele niedociągnięć, do których można by się było doczepić. Nie polakierowałam go jeszcze tyle razy ile powinnam, obrazek nie wtopił się w tło, powierzchnia nie jest jeszcze idealnie gładka. Może tak już zostanie, a może kiedyś dopieszczę szczegóły...nie wiem. Wiem, że jak najszybciej chciałam mieć swój chustecznik na biurku.


Mam to szczęście, że pracuję w domu. Pokój, który z założenia był pokojem gościnnym i jednocześnie gabinetem do pracy z komputerem stał się moim biurem. Po latach spędzonych w biurze, w pomieszczeniach wypełnionych przypadkowymi meblami, gdzie podstawowym kryterium urządzania było zmieszczenie jak największej liczby biurek i szaf na segregatory, gdzie jedynym prywatnym akcentem było zdjęcie dziecka czy kolorowy kubek na kawę postawione obok komputera doceniam fakt, że nie tylko mam ten pokój tylko dla siebie, ale że mogę go urządzić tak, by przebywanie w nim przez kilka czy kilkanaście godzin dziennie było prawdziwą przyjemnością. Domowe biuro jest pełne moich ulubionych brązów i oliwkowych zieleni. Bibeloty, książki i kwiaty sprawiają, że podnosząc wzrok znad ekranu laptopa natrafiam na "moje" obrazy, małe martwe natury. Wieczorem mogę zapalić świece i nasączyć potpourri ulubionym olejkiem cynamonowym. Z radia płynie muzyka, którą lubię. W takim otoczeniu nawet niezbyt miłe rozmowy służbowe dotykają mniej. Doszło do tego, że nawet przyjaciółkę-sąsiadkę wpadającą w ciągu dnia na szybką kawę przyjmuję w biurze. Troszkę z konieczności, bo kawka kawką, ale maile napływają na bieżąco i trzeba tak samo na bieżąco reagować , ale trochę też dlatego, że tu jest naprawdę przytulnie. Ja sobie coś tam klikam, ona się może rozłożyć wygodnie na kanapie i tak na pół biurowo na pół buduarowo miesza nam się praca z ploteczkami.


Miłego weekendu!



sobota, 24 września 2011

Nie chryzantemy, nie wrzosy ...




Na przekór jesieni, na przekór wrzosowym fioletom i chryzantemowym burgundom myślami wciąż błądzę wśród maków i bławatków. Jednak maki owe już nie całkiem letnie, nie całkiem czerwone. Już je mgła poranna lekko przydymiła, już smużki pajęczych nitek oplotły, już wieczorne chłody jędrność płatkom zabrały. Nie odebrały im jednak urody, choć piękno to już jakby bardziej ulotne, nietrwałe.








Mam nadzieję jednak, że zatrzymane na drewnianym przedmiocie zostanie z kimś dłużej niż do pierwszych przymrozków. Koralik-wisior, jeszcze wczoraj zdobił opalony dekolt. Bransoletka dopasowywała swoją czerwień i zieleń do letniej, białej sukienki. Jutro jedno i drugie będzie się miękko ocierać o ciepły, czarny golf i długą, jesienna spódnicę. Kolczyki jeszcze pamiętają chłodny cień rzucany przez słomkowy kapelusz. Już niedługo wtopią się w oliwkowe tło dużego, ciepłego szala.

Ale jeszcze nie dziś... jeszcze nie teraz...



środa, 21 września 2011

Nie do wiary, to już 20 lat!


Gdy mając -naście albo ledwo co -dzieścia lat zasłyszałam czasem o czyjejś dwucyfrowej rocznicy ślubu, przed oczami stawała mi para pomarszczonych staruszków trzymających się nawzajem pod łokcie w obawie przed upadkiem. Dla nastolatki dziesiąte gody niespecjalnie różniły się od srebrnych, czy złotych. Jedne i drugie były dla mnie wówczas odległe o lata świetlne. Nie przypuszczałam jednak, że owe lata świetlne, to taka króciutka jednostka czasu i że mijają naprawdę w kosmicznym tempie. Mam wrażenie, że nasza rakieta dopiero wystartowała a tu okazuje się, że bez specjalnego turbodoładowania, całkiem spokojnie dowiozła nas do porcelanowej dwudziestki.

Dwadzieścia lat razem! To przecież ponad siedem tysięcy dni i tyleż samo nocy. Tysiące wspólnych poranków, śniadań i kolacji. Rozmów, spacerów i podróży. Smutków i radości. Nie ma co ukrywać, także kłótni i cichych dni. Docierania się, żmudnej nauki drugiej osoby, kompromisów i wyborów. Codzienności i świąt. Szarości i błękitu. I stu innych kolorów. Zmian, których nie widać, gdy jest się ze sobą dzień po dniu.

Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, którzy 21 września 1991 roku wkładali sobie na palce cienkie złote obrączki. Zmieniliśmy się nie tylko fizycznie. Przy sobie i dzięki sobie zmieniliśmy się też w środku. Czy na lepsze? Zapewne na lepsze dla naszego związku, bo okres "burzy i naporu" mamy już chyba za sobą. A nie było łatwo, bo oboje mamy mocne charaktery, żeby nie powiedzieć charakterki. Oboje lubimy postawić na swoim, z tym, że ja jakby bardziej ;) Ośli upór, zapalczywość i mówienie przed myśleniem, to też niestety moje cechy. Dlatego Mężczyźnie, który mimo wielu moich przywar i narowów nie tylko wytrwał ze mną dwie dekady ale i jakoś nie wspomina, żeby na tym miał poprzestać należy się pomnik a przynajmniej statuetka lub puchar absolutnie nie przechodni.

Za cierpliwość.

Za wyrozumiałość.

Za spokój i bezpieczeństwo.

Za ogromne wsparcie w sprawach dużych i małych.

Za miłość wreszcie...


niedziela, 11 września 2011

Mój 11 września 2001


Tak, wiem... data 11.09.2001 i skrót WTC będą dziś na całym świecie powtarzane tysiące razy w dziesiątkach języków. Telewizje znowu przypomną nam obrazy, które wielu wciąż nosi pod powiekami. Obrazy, które do tego dnia kojarzyliśmy jedynie z amerykańskimi superprodukcjami, filmami, które pokazywały nam jak dzielny amerykański naród rękami i głowami swoich najlepszych i najodważniejszych przedstawicieli ratuje świat przed zagładą. Obojętnie, czy byli to najeźdźcy z kosmosu w swoich ogromnych jak miasto talerzach, czy obcy zrzuceni na Ziemię przed tysiącami lat i akurat teraz wyrwani z uśpienia, czy wreszcie terroryści, szaleńcy czy inni psychopaci owładnięci żądzą niszczenia, zabijania a w najlepszym przypadku porywania w celu przeróżnym zawsze celowali w tereny Stanów Zjednoczonych. Chociaż kula ziemska wielka jest i okrągła to tak się widać obraca, że dla wszelkiego Zła celem (przypadkowym) zawsze jest Ameryka. Oczywiście śmiejemy się z tej mocarstwowej megalomanii, ironicznie komentujemy fakt, że Obcy zawsze mówią po angielsku i mdli nas obowiązkowe zakończenie z brawami dla bohatera i łopotem amerykańskiej flagi zasadzanej z tryumfalną miną na czubku wrogiego pojazdu. To tylko film. Można oglądać i dać się porwać pewnej konwencji, można też wyłączyć i poczytać książkę albo iść na spacer.

Ale tego "filmu" nie można było wyłączyć, zignorować czy obśmiać. Ten film, chociaż pokazywany wielokrotnie tego dnia i przez dni kolejne nie nudził. Oniemieliśmy z przerażenia, że to się dzieje NAPRAWDĘ. Że to nie wizja Spielberga, Emmericha czy innego reżysera, tylko najprawdziwszy fakt. Fakt niepojęty, nieprawdopodobny, porażający w swojej bezwzględności. Fakt, który wyglądał jak początek końca, bo skąd mieliśmy wiedzieć czy to tylko tam i teraz, czy może dopiero się zacznie ogólnoświatowa masakra. Wyobraźnia karmiona latami przez hollywoodzkich scenarzystów podsuwała koszmarne dalsze ciągi. Cały świat zastygł w niemym bezruchu czekając aż opadnie dym, jaki wzbiły opadające jak domki z klocków wielkie wieże.

Ale zanim to wszystko się stało toczył się powoli całkiem zwyczajny wtorek. Ciepły, słoneczny, jeszcze letni. Dla naszej trójki szczególny, bo właśnie tego dnia wieczorem mieliśmy odlecieć na wymarzone wakacje do Grecji. Piszę "trójki", ale Ola też już z nami była. Jako dwumiesięczna fasolka bezpiecznie mościła się w moim brzuchu. Kubas poszedł rano do przedszkola, Małż do pracy a ja już miałam urlop i kończyłam pakowanie walizek. W zasadzie wszystko było zapięte na ostatni guzik, więc kręciłam się po domu, coś tam sprzątałam, zajmowałam ręce, żeby się nie dać opanowującej mnie zazwyczaj przed wyjazdami reisefieber. Akurat wycierałam kurz na regale, gdy w wiadomościach radiowych podano, że jakaś awionetka uderzyła w budynek w Nowym Jorku. Pamiętam, że przypomniał mi się od razu wypadek, w którym zginął JFK Junior i przez głowę przeleciało mi tylko krótkie "ciekawe kto tym razem?" Kompletnie bez jakichkolwiek emocji, przecież każda pełna godzina niesie właśnie takie wieści, o wypadkach, zamachach czy napadach. Oswoiliśmy się z tym bo przeważnie dzieją się "gdzieśtam" , a że jest tych zdarzeń dużo, to w tej masie serwowanej nam dzień w dzień tracą swoje jednostkowe tragiczne przesłanie. No więc jednym uchem wpadło, drugim wypadło. Skończyłam sprzątanie, wypiłam kawę, jakoś niedługo potem wrócili chłopcy i pojechaliśmy na lotnisko.

Godzina czasu do odprawy... łaziliśmy po hali, przyklejając nosy do wystaw. Trzy sklepiki na krzyż, więc nie było wiele do oglądania. Siedliśmy w końcu obok jakiegoś włączonego telewizora. Gadające głowy zebrane w studiu, nic nie słychać, bo to jednak lotnisko i gwar, ale za chwilę zamiast głów pojawia się film a na nim samolot wbijający się w wieżowiec. Pewnie jakaś zapowiedź wieczornego filmu. Jednym okiem wleciało, drugim wyleciało, oczy przecież muszą pilnować zwierconego sześciolatka, który już się nuuuuuuudzi. Tylko dlaczego wokół tego telewizora robi się tak tłoczno? I dlaczego ludzie mają takie przerażone miny. Film jak film. Nie takie "Armageddony" się widziało. Mniejsza o to, wołają nas do odprawy. Nareszcie!


Po zdaniu bagażu i przejrzeniu podręcznych maneli byliśmy już w zasadzie jedną nogą w samolocie. Tylko, że ta druga noga jakoś nie mogła dołączyć. No to czekaliśmy znowu gapiąc się w telewizor. A w nim znowu te same gadające głowy?

Już lepiej słychać. O czym oni mówią? Jaki rejsowy? Jakie wieże? Przecież mówili, że awionetka. Jaki atak? Jacy terroryści? Co się dzieje? Jeszcze nie było wiadomo co to. Nie pamiętam, czy mówiono już o pozostałych samolotach. Pamiętam tylko rozpływający się po mnie niemal namacalnie, jak rozlany, gęsty syrop wielki duszący strach... Co się tak naprawdę stało? I pytania przelatujące w głowie jak błyskawice. Czy to już koniec, czy dopiero początek końca? Co mamy robić? Przecież miało być tak wspaniale, wakacje, greckie plaże, ciepłe morze... jak teraz lecieć, kiedy tam spadają samoloty. Czy tylko tam? Czy na razie tam? Czy ... czy...czy?

Patrzyłam przerażona na Małża i wiedziałam, że musimy podjąć jakąś decyzję. Żadna nie wydawała się wtedy mądra i logiczna, ale w końcu zdecydowaliśmy, że polecimy. To miały być nasze pierwsze od kilku lat wakacje. Obiecaliśmy Kubie, że będzie pływał w ciepłym morzu. Jak mu teraz powiedzieć, że wracamy do domu, nie strasząc go opowiadaniem prawdy? Zresztą, jakiej prawdy? Przecież nikt nic nie wie! A co z Fasolkiem? Czy? ... nie, żadnych takich myśli. Lecimy na wakacje. Jeśli to miałby być koniec, to zdarzy się nam przynajmniej w pięknym miejscu. Tak mówiłam, a w środku trzęsłam się z przerażenia. Jak wsiąść do samolotu, kiedy przed chwilą widziało się na ekranie podobny samolot zamieniony w ognisty pocisk. Nigdy nie byłam fanką latania i zawsze powtarzałam, że gdyby Pan Bóg chciał żebyśmy to robili, to by dał nam skrzydła. Nie przemawiają do mnie statystyki, nie wpadam w euforię na widok ziemi z góry. Naziemne ze mnie bydlę i tyle. Muszę to lecę, najchętniej mocno zanietrzeźwiona, żeby nie myśleć. Wtedy jeszcze zanietrzeźwiano w cenie biletu...

Ale nie dane nam było od razu odlecieć. Teraz to brzmi jak jakaś fantazja scenarzysty filmów klasy C, ale gdy tam w telewizorze pokazywano po raz n-ty wieżę WTC obok nas z taśmy do prześwietlania bagażu zdejmowano właśnie niewielką podręczną aktówkę a jej właściciela ... młodego człowieka o śniadej cerze i krótkich czarnych włosach odprowadzano właśnie w asyście żołnierzy WOP gdzieś na stronę. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby ciąg skojarzeń podpowiedział jedyne, logiczne wytłumaczenie. Młody Arab ubrany w skórzane spodnie i długi czarny skórzany płaszcz i ta aktówka o zawartości, która wzbudziła niepokój pograniczników. A więc u nas też ??? Zamiast kolorowych wizji błękitnego nieba, białego piasku na plaży i zieleni gajów oliwnych w głowie miałam tylko wielkie wykrzykniki i znaki zapytania. Ale dobrze... przecież "udaremnili atak". Niedługo pocieszałam się tą myślą, bo pierwszym, co zobaczyłam wysiadając z lotniskowego autobusu był długi, czarny, skórzany płaszcz.

I aktówka.

Lot był krótki, jakieś dwie godziny a ja już do końca nie mogłam opanować nerwowego drżenia kolan...

A na miejscu, w apartamencie kablówka bez polskich stacji (a miały być), więc przez dziesięć dni oglądaliśmy te same ujęcia tyle, że z greckim, angielskim albo niemieckim komentarzem. Słowo wojna przewijało się na dolnym pasku obrazu telewizyjnych wiadomości odmieniane przez wszystkie przypadki. W jedynym sklepie nie było żadnych, poza greckimi gazet, więc choć czas upływał my nie wiedzieliśmy wiele więcej niż we wtorek. Niewielkie greckie miasteczko na lewym "palcu" Chalkidiki żyło sobie tak, jakby za oceanem nie zdarzyło się nic godnego zakłócenia ich wrodzonej niespieszności. I ten ich kojący spokój udzielał się powoli i nam. Do tego stopnia, że gdy w samolocie powrotnym zobaczyłam tego samego "Araba" nie poprosiłam stewardessy o kolejnego drinka.
Może dlatego, że tym razem był od stóp do głów ubrany na biało ...




To było moje wspomnienie o 11 września 2001. Ciekawa jestem jak Ty pamiętasz ten dzień.


* - zdjęcie, to plakat, dostępny TUTAJ ...


czwartek, 8 września 2011

Komórka, czyli znowu King


Złapałam się na tym, że rzadko "recenzuję" książki zaraz po ich przeczytaniu czy wysłuchaniu (nieustannie twierdzę, że audiobook to pełnoprawna forma książki). Celowo daję w cudzysłów słowo recenzja, bo ktokolwiek kiedykolwiek zaglądał na mój blog, wie, że z recenzowaniem ma to niewiele wspólnego. Opisuję raczej swoje wrażenia, emocje związane z tekstem czy wreszcie skojarzenia jakie mi przyniósł. Mając nieskromną świadomość, że kilka osób czyta moje wpisy unikam opisywania fabuły, aby przypadkiem nie wypaplać jakiegoś szczegółu, który zdradzony przedwcześnie popsułby potencjalnemu czytelnikowi całą przyjemność stopniowego wgryzania się w opisywaną historię. Stąd zapewne mała przydatność merytoryczna mojego blablania (ukłony dla Nivejki), naznaczonego olbrzymim subiektywizmem i przefiltrowanego przez mój pokręcony gust.

Z momentem przewrócenia ostatniej kartki książki czy chwilę po usłyszeniu charakterystycznego szzzzzzzz wydobywającego się z kieszeni czytnika CD w moim "bumboksie"zapadam w coś w rodzaju zadumania. Nie jest ono wcale głębokie, nie zastygam z zaświeconym nad głową znakiem zapytania. Owo zadumanie jest raczej płyciuśkie i byle sprawa codzienna mnie z niego wybija, więc trwać sobie musi pod powierzchnią nieco dłużej zanim na własny użytek uświadomię sobie coś więcej niż banalne fajne-niefajne, świetne-bez sensu. Zresztą z tym fajne-bez sensu też różnie bywa. Czasem już w połowie książki coś zaczyna zgrzytać, coś jest nie tak, coś nie pasuje. Jakaś postać staje się "papierowa", jakiś wątek mocno naciągany. Niekiedy zgrzyta już do końca, ale (na szczęście) wiele razy zdarza się jakieś "bum !" , zdarzenie, zdanie, które wszystko tłumaczy, wycisza zgrzyt. A jak jeszcze owo "bum!" jest logicznie usprawiedliwione a nie wprowadzone przez autora ot tak, (bo cholera tak się zaplatałem w wątki, że nie pamiętam jak to miało być) to już jest fajnie, bo się dzieje, bo jest nieprzewidywalność, niepewność końca, ale taka zmyślna a nie "od czapy". A czasem... i cholerka tym razem tak było... jest super pomysł, mocny początek, akcja, akcja, akcja i ... kicha na końcu. Przy kichowatym zakończeniu mam zawsze uczucie, że to ja czegoś nie zrozumiałam, że być może umknął mi jakiś ważny szczegół (zdarza mi się zasnąć przy czytaniu, więc kto tam wie jak przyswajam te strony tuż tuż przed opadnięciem książki na mój chrapiący nos), że może powinnam zacząć jeszcze raz i wtedy koniec wyda mi się jedynym logicznym i jasnym ze wszystkich możliwych zakończeń.

Ale!

Ale!

Ale przecież "Komórki" S.Kinga nie czytałam przed zaśnięciem. "Komórki" słuchałam na audiobooku z największym skupieniem do jakiego jestem zdolna podczas mojej ulubionej czynności, czyli prasowania. Słuchałam jej w świetnej, nienachalnej interpretacji Zbigniewa Zapasiewicza, we wczesnych godzinach wieczornych, gdy jeszcze nie padałam na dziób ze zmęczenia, więc nie było szans żebym zgubiła wątek. No więc może rzeczywiście "omskło się" coś królowi horroru, może goniły go terminy, wydawcy dzwonili i naciskali a wredna Wena nie robiąc sobie z tego nic wzięła i poszła precz.
Bo pomysł jest świetny (pamiętaj o moim pokręconym guście ;))). Boston, słoneczne popołudnie. Rysownik Clay Riddell podpisał właśnie kontrakt na wydanie swojego komiksu. Wraca do domu, by tą dobrą nowiną podzielić się ze swoją ex-, z którą pozostaje w przyzwoitych stosunkach ze względu na syna. W drodze na dworzec przystaje obok lodziarni. Niewielka kolejka, kilka osób... jakieś rozszczebiotane nastolatki, bizneswoman w eleganckim kostiumie, niespiesznie mijający ich przechodnie. Zwykły popołudniowy obrazek. I nagle dzwoni komórka jednej z dziewczyn. Krótka, banalna rozmowa. Jednak po jej zakończeniu z dziewczyną zaczyna się dziać coś dziwnego, wpada we wściekłość i bez mrugnięcia okiem ... No właśnie. :))) Clay dość szybko spostrzega, że napady szału i żądza mordu jaka opanowuje ludzi mają związek z rozmowami telefonicznymi. Wokół przybywa osobników o tępym spojrzeniu, ociekających krwią zatłuczonych czy wręcz zagryzionych przypadkowych ofiar. Clay nie ma przy sobie komórki, nie mają jej również ci, których spotyka w swojej pieszej już niestety wędrówce ku domowi i z którymi próbuje przeciwstawić się dziwnym gromadom ludzi-zombi zaprogramowanym na bycie bestią przez tajemniczy Puls przekazywany przez telefony komórkowe. Świetny, hitchcockowski wręcz początek. Niegłupi pomysł, bo przecież każdy, od przedszkolaka ( a już na pewno pokomunijnego drugoklasisty) po babcię emerytkę ma komórkę. Aż się prosi, by tę masowość wykorzystali terroryści, psychopaci czy inni popaprańcy. King wymyśla więc historię świata (no powiedzmy świata w rozumieniu Amerykanów, wiadomo, że wszystko, co ważne dzieje się jedynie u nich) po zainfekowaniu go wirusem nienawiści przy pomocy sieci telefonii komórkowej. Historię zaniku cywilizacji którą znamy i do jakiej przywykliśmy i historię gromadki "czystych", którzy dzięki przypadkowi akurat nie mieli przy sobie komórek i którzy teraz usiłują w tym chaosie przetrwać. Dłużyzny zaczynają się już w opisie ich wędrówki, najpierw ku miasteczku, w którym mieszka rodzina Claya (synek dostał w prezencie komórkę i chociaż ma zakaz zabierania jej do szkoły, to ... wiadomo jak to bywa z respektowaniem rodzicielskich zakazów), potem ku rejonowi, który znajduje się w sieciowej "czarnej dziurze" poza zasięgiem. Zaskoczeniem (dla mnie pozytywnym) jest fakt, że King nie chroni głównych bohaterów, a nawet uśmierca niektórych znienacka zaskakując tym nie tylko jego współtowarzyszy ale i czytelników. Niestety zakończenie totalnie zawodzi. Czy to rzeczywiście pośpiech autora i zanik pomysłów, czy może furtka dla ewentualnych part 2 czy part 3, ale faktem jest, że zakończenie nie dało mi odpowiedzi ani kto i po co to wszystko rozpętał, ani do czego tak naprawdę dotarli bohaterowie - do wyzwolenia i ratunku, czy przeciwnie, do sprytnie przygotowanej pułapki. I ta niewiedza mnie wkurza.

Obiecałam, że w tym poście ogłoszę do kogo pofruną pocztowym latawcem "Jasne błękitne okna". Postanowiłam wrzucić do losowania wszystkich, którzy nie napisali wprost że nie chcą, chociaż niektóre wpisy nie były dla mnie oczywistym CHCĘ. Gdyby się okazało, że wylosowana osóbka nie miała ochoty, to bym powtórzyła losowanie, ale padło na...


a Ona napisała "... z chęcią przeczytam :) oglądałam film i wzruszyłam się wtedy bardzo, pamiętamUsuń na zawsze... " , więc wszystko jest jasne. Joasiu, przeczytaj, porównaj z filmem, jeśli zechcesz, podziel się wrażeniami a potem puść książkę dalej. Niech krąży.