niedziela, 28 listopada 2010

Zaległości w grzeczności ...


Nazbierało mi się ostatnio rzeczy do opisania. Bo i książki kolejne przeczytane i chciałoby się opowiedzieć o nich co nieco, filmy obejrzane, przemyślenia jakoweś po głowie się przewalają, dobrze by było przelać je na ten e-papier, żeby nowym miejsce zrobić. Nawet rękodzieło nowe obfotografowane czeka na swoje tadam! Wszystko to będzie jednak musiało poczekać jeszcze chwilkę, bo w dzisiejszym poście zgodnie z tytułem będę nadrabiać zaległości. I dziękować. I przepraszać.

No to po kolei, chociaż chyba nie chronologicznie...

Czas jakiś temu Sasia, a raczej jej córeczka zafundowała czytelnikom swojego bloga zagadkę. Rozgryzienie zawiłości dziecięcej logiki to prawdziwe wyzwanie a oczywista oczywistość jaka nasuwała się w odpowiedzi była tylko dowodem na to, że z wiekiem nasza wyobraźnia niestety kurczy się i zalatuje sztampą. Na szczęście wysiłek włożony w odgadnięcie połowy zadania został również doceniony i dostałam od dziewczyn nagrodę. Ja nie wiem jak Sasia to wyczuła, ale trafiła ze swoim prezentem idealnie. Wprawdzie o tym, żebym napiła się kawy nie trzeba mi przypominać, ale sama zawieszka-przypominajka właśnie z tym motywem idealnie wkomponowała się w klimat naszej kuchni. Z jakości zdjęć się nie tłumaczę, kto mnie odwiedza, wie, że marny ze mnie fotograf i nic nie da zrzucanie winy na kiepskie jesienne światło.


Kto nie był jeszcze na blogu Sasi niech nie traci czasu tylko tam pędzi. Nie dość, że można się naoglądać prześlicznego, wysmakowanego decou-, to jeszcze jest ono okraszone fajnym tekstem. A cytaty z Handzi są po prostu bezcenne!
Sasiu! Jeszcze raz Ci dziękuję, przepraszam, że dopiero teraz.

Kolejna zaległość - wyróżnienia!


Pierwsze dostałam tak dawno temu, że już za samo zaniechanie powinno mi zostać karnie odebrane. Mam jednak nadzieję, że Konstancja wybaczy mi, że dopiero dzisiaj podziękuję Jej za nie publicznie. Kto nie trafił jeszcze na blog "Na zakręcie marzeń" niech szybciutko klika w link i nadrabia. Jestem pewna, że nie oderwiecie się od niego zanim nie przeczytacie wszystkich postów. Nie przesadzę gdy powiem, że uwielbiam styl Konstancji, Jej szacunek dla języka polskiego widoczny w każdym zdaniu, dowcip subtelny i niesamowitą erudycję. A Jej wielokropki to kocham po prostu!

Drugim wyróżnieniem obdarowała mnie Madzika.

Wzruszyła mnie bardzo formułka w nim zawarta, bo to miłe, gdy dzięki temu co robimy możemy zająć chociaż kawałeczek miejsca w sercu drugiego człowieka. I to wcale nie jest żaden banał albo frazes, bo przemierzając blogowy świat chłonę tę pozytywną energię jaka bije z odwiedzanych miejsc, "natycham się " i inspiruję , uczę się nieustannie czegoś nowego i w końcu sama staję się kimś nowym. Dziękuję Ci Madziko! A teraz znowu polecę banałem, ale naprawdę strasznie trudno jest wybrać i wyróżnić trzy osoby, trzy blogi, gdy tak naprawdę wszystkie, które mam na pasku bocznym "rozkwitają w moim sercu". Żeby jednak znowu nie iść na łatwiznę, to spróbuję wybrać. Ten uroczy "motylowy" banerek przekazuję trzem utalentowanym dziewczynom: mojej idolce decoupage - Hanutce, mistrzyni igły - Sunsette oraz królowej dowcipu ... tak, tak to OLQA.

A żeby jakoś tak muzycznie zamknąć temat podziękowań wszystkim wspomnianym powyżej oraz tym, którzy właśnie kończą czytanie tego wpisu dedykuję przepiękną piosenką Janusza Radka, człowieka obdarzonego przeogromnym głosem i jeszcze większą wrażliwością.

czwartek, 25 listopada 2010

Moje misie świętują ...

O tym, że kocham pluszowe misie wspominałam tu już pewnie nie raz. Ale dopiero jednego z nich przedstawiałam bliżej o TU.
Dziś jest świetna okazja by przedstawić Wam kolejnych domowników. Może to nie jest jakaś ogromna kolekcja, ale każdy miś jest tym wypatrzonym i pokochanym od pierwszego wejrzenia w skudlone futerko.

Na początek para, absolutnie nie mieszana, jednopłciowa. Bracia. Obaj mieszkali w tym samym osiedlowym "Diorze", na skromnej półce za kasą. Nie pojawili się u nas razem. Najpierw przywiozłam Franka. O mały włos bym go nie zauważyła, bo wcisnął się między wielkiego żółtego kaczora i zielonego plastikowego (bleeee!) dinozaura. Już przemiła pani ekspedientka chowała mi moje szmatkowe zdobycze do siatki, kiedy ostatni raz podniosłam wzrok i zobaczyłam. Nie większy od mojej dłoni, kremowy, z uroczo zmierzwionym futerkiem ubrany (to mnie powaliło kompletnie) w śliczne dżinsowe ogrodniczki. A Jaki mięciutki! Wzięłam go do ręki i już nie chciałam wypuścić. Nawet się nie targowałam, w obliczu miłości od pierwszego wejrzenia wszelki rozsądek zanika. Wysupłałam złotówkę i już był mój.


Niestety w domu musiałam stoczyć bój z moją córcią, która nie wiedzieć czemu uznała że Franek jest dla niej. Na szczęście wycofała się zanim skończyły mi się argumenty. I tak Franek zamieszkał w gabinecie. Dość szybko okazało się, że to hippis. Flower power, wolna miłość i takie tam klimaty. Uwielbia obwieszać się koralikami, albo zakładać kwieciste przepaski. Przyłapałam go na przeczesywaniu Allegro w poszukiwaniu pacyfki, ale zadowolił się małą zapinką z sercem. Podejrzewam, też, że zdobywa gdzieś "trawę", bo czasami wmawia mi, że jest aniołem i zaraz odleci. Potem mu przechodzi ... do następnego razu.

Jakiś miesiąc po Franku na tej samej półce w tym samym sklepie wypatrzyłam Michała. Widać, było że jest starszy, już na pierwszy rzut oka poważniejszy. Strażak. Francuski w dodatku. Ma to napisane na spodniach, bo tak jak młodszy brat ma odlotowe ogrodniczki. Zamieszkali razem w starej kobiałeczce na regale z książkami. Wprawdzie przy starszym bracie Franek trochę się uspokoił, ale na wszelki wypadek mam ich cały czas na oku ;)


Kolejne misie mieszkają w pokoju Oli. Dwóch budrysów, takich co to na pierwszy rzut oka żadna porządna lalka nie podejdzie. Napakowane sterydami ciała kryją jednak bardzo wrażliwe, że zaryzykuję stwierdzenie liryczne dusze. Co widać po tych słodkich oczętach, które robią na zawołanie. Czarusie!! Chłopaki siedzą przy drzwiach i odstraszają ewentualnych intruzów. Są z nami od lat i na pamiątkę swojego pierwszego domu noszą wspólna ksywkę Blokersi.

W tym samym pokoju mieszka jeszcze jeden miś. Ten to prawdziwy elegant, białe futerko, tasiemka pod szyją i nawet PRAWDZIWE serce w środku. Wiem, bo własnoręcznie je zaszywałam. Słodki, milusi, tylko jakiś taki jak dla mnie ... zbyt doskonały. Poza tym nie wiem dlaczego kojarzy mi się z Dorianem Grayem. Ładne opakowanie skrywające czarną od zła duszę.
Na sukienkę nie zwracajcie uwagi. Dorian twierdzi, że to była chwilowa fascynacja damskimi ciuszkami ;) Zając świadkiem.

Obok łóżka siedzi Stanisław. To prawdziwy erudyta, wiecznie z nosem w książkach. Nie uczestniczy w rozrywkowym życiu zabawkowej gawiedzi, więc nie jest specjalnie lubiany. Krążą plotki, że jest gejem, ale podejrzewam, że rozpuszcza je jedna blond Barbie wkurzona, że kiedyś odrzucił jej zaloty.

W sypialni mieszka jeden miś. Nie jest ładny, jest nawet bardzo nieładny, ale to najlepszy mis do wypłakiwania smuteczków. Wysłucha, przytuli a potem tą swoją minką rozbroi każdą depresję.


No i wreszcie mój ostatni nabytek, kolejny przygarnięty z "bidula". Choćbym nie wiem ile razy sobie obiecywała, że już dość, że wystarczy, to i tak na widok takiego "szmatławca" wyciągam portfel i zabieram do domu. Ale same powiedzcie, czy można takie cudo zostawić?



Miłego świętowania!!!

niedziela, 21 listopada 2010

Żenada nad rozlewiskiem ...

Zdaję sobie sprawę, że to może być kij w mrowisko (no dobra, kijek, bo temat nie jest aż tak drażliwy). Mam świadomość, że może mi się dostać w komentarzach, ale ... no cóż. Słowo Wam daję, że wstrzymuję się z tym wpisem już od dobrych paru tygodni. Ciągle z nadzieją, że może dziś, może teraz twórcy przeboju, o którym mówię wytrącą mi z ręki argumenty i przyznając przed samą sobą, że przesadziłam odpuszczę sobie komentowanie owego ZJAWISKA. Niestety z odcinka na odcinek moja frustracja rośnie.

I pewnie sama sobie jestem winna, bo może ja po prostu oczekuję zbyt wiele. Bo może właśnie ma być ładnie, sielankowo i słodko nawet wtedy gdy bohaterów toczy smutek i rozpacz. Ma być jak z obrazka, bo my widzowie (podobno) tego chcemy, zwłaszcza w niedzielny wieczór kiedy powoli nastrajamy się do nowego tygodnia. Jutro wyjdziemy na szare i zimne ulice, pełne sfrustrowanych, gburowatych przechodniów, wpadniemy w kierat nielubianej pracy i nudnych codziennych zajęć. To sobie chcemy jeszcze przed snem popatrzeć na malownicze klimaty, pięknych młodych i zgrabnych ludzi, którzy się uroczo uśmiechają a kiedy płaczą to też malowniczo...

Trylogia Małgorzaty Kalicińskiej to nie jest jakieś wielkie dzieło. Ale to ciepła i niosąca w sobie dużą porcję pozytywnej energii proza. Ja natrafiłam na nią dość późno, bo dopiero w zeszłym roku, ale w takim momencie mojego życia, że mogłam się jakoś tam identyfikować z bohaterką.
No bo wreszcie w roli głównej wystąpiła nie trzydziestoparoletnia singielka z wielkiego miasta, ale kobieta czterdzieścimocnoplus, zaplątana w całą masę wątpliwości i niepokojów. Ot taka babka w najtrudniejszym okresie życia, zwłaszcza na zaczynanie go od nowa. "Za młodzi na sen, za starzy na grzech" chciałoby się zanucić za Ryszardem R. Historia Małgosi to taki pozytywny kop dla wszystkich kobiet, żeby uwierzyć, że "nie jest za późno".

Śmiać mi się chce jaką euforię przezywałyśmy w naszym małym fan-clubie rozlewiska na wieść o planowanej ekranizacji. Przecieki na temat obsady komentowałyśmy na gorąco i niestety najczęściej były to rzucane do słuchawki jęki zawodu... no nie! Brodzik! ?... przecież ona jest za młoda... dlaczego nie Stenka?... Kasprzykowski? w życiu! Janusz tak nie może wyglądać!!!. Jedynie postać Basi w wykonaniu Małgorzaty Braunek nasze profesjonalne forum krytyczek /krytykantek ;) / filmowych zaklepało bez zastrzeżeń...

A potem już podczas trwania pierwszego odcinka siedziałyśmy z telefonami przy uszach jęcząc, krzycząc i odgrażając się, że jak tak dalej będzie to my na pewno tego nie będziemy oglądać... No i co? Oczywiście oglądałyśmy i oglądamy nadal z jakąś masochistyczną konsekwencją tropiąc mieszanie faktów, dodawanie cudacznych wątków, ale przede wszystkim coraz gorsze dialogi (polecam rozmowy Marysi z Kubą - mistrzostwo świata w zabijaniu czasu NICZYM), dłuuuuuugie najazdy kamery na bezludne (choć malownicze) krajobrazy, abstrakcyjnie wyjaśniane "dramatyczne" epizody i przede wszystkim koszmarna gra aktorska rodem z wenezuelskiej telenoweli.
Zapomniałabym o ulubionym motywie muzycznym twórców (tani był, czy co???) czyli pojawiającym się przynajmniej w co drugim odcinku przeboju "Cicho sza..." Choć podobają mi się te klimaty, to po n-tym odsłuchaniu mam mdłości jak po zjedzeniu trzech porcji bitej śmietany.

No i te natrętnie pchające się w ekran oleje, kremy i inne sponsorskie gadżety ... ja wiem, że serial kosztuje, ale czy koniecznie trzeba tak nachalnie!?

Dziś niedziela, więc za kilka godzin miliony Polaków zasiądą przed tv w oczekiwaniu na kolejny odcinek "Miłości nad rozlewiskiem". I ja siądę, chociaż nadal nie wiem dlaczego? No bo przecież nie po to, żeby Wam tu teraz ponarzekać... Może po prostu wciąż mam nadzieję, że w tej słodkiej papce jaką ukręcono "na podstawie" książki odnajdę choć przez chwilę to, co mnie podczas lektury zaczarowało...



Miłego wieczoru.

wtorek, 16 listopada 2010

Podarków czas ...

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie cukierasy. Rocznicowe, urodzinowe, z okazji okrągłej cyferki albo bez okazji, bo czemu nie? Miło jest dostawać prezenty, więc stanęłam sobie w kilku kolejeczkach, co widać na bocznym pasku. Takie cudowności dziewczyny proponują, że grzech nie skorzystać, chociaż ślubowałam sobie (nie raz i nie dwa) roztropność w "kolekcjonowaniu zachwytów". Same jednak wiecie, że to wcale nie jest łatwe. No bo my takie sroczki jesteśmy, zbieraczki rzeczy ładnych i niepowtarzalnych. Prawda?

Ale jest coś równie miłego a może nawet fajniejszego niż dostawanie prezentów. Wiecie co to jest? Oczywiście obdarowywanie nimi :))). Jaka to frajda zastanawiać się nad wyborem prezentu, dopasowywać go w myślach do osoby obdarowywanej a potem patrzeć jak rozwiązuje sznureczki, rozwija papierki i widzieć ten błysk w oku. Trafiony? Yes, Yes, Yes, że zacytuję byłego premiera a obecnie męża naszej młodej blogowej poetki.
Wymianki, prezenty niespodzianki czy candy to już prawdziwa blogowa tradycja. I dobrze! Bo jeśli coś niesie ze sobą pozytywną energię, to warto się do tego przyłączyć. Dlatego i ja się przyłączam i organizuję swoją drugą zabawę.

Za miesiąc, dokładnie 13 grudnia mojemu blogowi stuknie roczek. Zleciało strasznie szybko. W tym czasie dorobiłam się 155 obserwatorów, około 1500 komentarzy i ponad 15 000 wejść (jest ich więcej, ale ładnie mi się komponują te piąteczki i jedyneczki ). To może nie jest jakaś oszałamiająca ilość, ale dla mnie bardzo ważna, bo każde odwiedziny, każdy komentarz sprawia, ze moja pisanina nabiera sensu. Liczba postów też dobija 100. No kto by pomyślał... W międzyczasie dostałam wiele wyróżnień - dziękuję wszystkim, którzy uznali, że na nie zasługuję. Ostatnio też szczęściło mi się w losowaniach i za to też czas się odwdzięczyć. A więc z tych wszystkich powodów zapraszam Was na moje skromne

waniliowe candy

Dlaczego waniliowe? Bo chciałabym podarować Wam moherowy komplecik w kolorze budyniu waniliowego. Mitenki już są, teraz powstaje "wariacja na temat szaliczka". Na razie, jak widać na zdjęciu, jest go niewiele, ale nie chciałam dłużej czekać z ogłaszaniem zabawy. Do zamknięcia candy na pewno wydziergam cały. Myślę, że do paczuszki dołożę jeszcze kilka drobiazgów w waniliowo-cynamonowych klimatach, ale to już będzie niespodzianka.




Zasady zabawy - jak zwykle. Chętnych proszę o komentarz pod tym postem i umieszczenie podlinkowanego zdjęcia na swoim blogu. Zapraszam również osoby nie posiadające bloga, anonimowe. Proszę Was tylko o napisanie w kilku słowach jak do mnie trafiłyście i podanie "emaliowanego adresu". Na Wasz komentarze-zgłoszenia poczekam do 12 grudnia do północy. Losowanie odbędzie się oczywiście 13 grudnia wśród serpentyn, confetti i strzelających szampanów ;)

Zapraszam wszystkich bardzo serdecznie.

piątek, 12 listopada 2010

Się nie śpi, się czyta ...

Bezsenność to nie jest przyjemny stan. I chyba niezdrowy, gdy trwa przez dłuższy czas. Ale cóż można poradzić, gdy nie chce się człowiek wspomagać chemią. Trzeba sobie tę bezsenność oswoić. Oczywiście, gdybym chodziła, jak większość ludzi na konkretną godzinę do pracy, gdybym musiała w owej pracy wykazywać się stuprocentowa jasnością umysłu przez ponad osiem godzin, poszukałabym rady specjalisty. Ale na szczęście /chyba ;) / nie muszę. Żyję trybem niespiesznym, wyznaczanym przez godziny zajęć domowników i zupełnie nienormowany czas własnej pracy. Dlatego nie przejmuję się, gdy pobudka o 6:30 oznacza, że nie dalej jak godzinę temu udało mi się zasnąć. Przywykłam, że mój dzień nie dzieli się na 16+8 (to jak sądzę taki książkowy podział aktywności i nocnego odpoczynku), ale na przykład na 16+2+2+2+1+1. Po kilku męczących próbach natychmiastowego zaśnięcia po wybudzeniu się z pierwszego snu, przewracaniu się z boku na bok i odkrywaniu jak straszliwie powoli płynie czas, gdy nie można usnąć przestałam z tym walczyć. Teraz nie kombinuję, nie liczę baranów... teraz po prostu sięgam po książkę i czytam aż oczy same zaczynają się kleić. Dwie godziny snu i znowu godzinka przerwy na lekturę. Systematyczność i powtarzalność tego rytuału sprawiły, że mój organizm przyzwyczaił się i rano wstaję wypoczęta. Na szczęście mój Współspacz toleruje światło nocnej lampki, więc nie muszę wychodzić spod ciepłej kołdry, żeby Go nie budzić. Czasem tylko zamruczy coś pod nosem na temat rekordu Guinnessa w nocnym czytaniu :))) Nareszcie mogę nadrobić te wszystkie zaległości, które nazbierały mi się w czasach, gdy na książkę było zawsze za mało czasu. Więcej też śnię , paradoksalnie najfajniejsze i najbardziej "fabularne" sny pojawiają się właśnie w tej ostatniej godzinie nad ranem. I wiecie co? Polubiłam tę moją bezsenność.

A gdy nie śpię, to poza tym, że zmagam się z prozą codziennych czynności, to czasem coś "popełnię". Ostatnio więcej "drutuję", choć przymierzam się już powoli do świątecznego decou- . Do kompletu z fioletowymi mitenkami dla Oli powstała czapka. Teraz obie mamy podobny zestawik na zimę, różniący sie jedynie kolorem. Szalików do kompletu nie planuję, bo takich, jak mi się podobają nie umiem a takiego zwykłego, prostego to mi się nie chce robić, bo to nuuuuda.

Ozdóbki totalnie improwizowane, muszę wreszcie przysiąść nad książką i nauczyć się robić porządne kwiatki :)))

W kolejce czapka z szarej włóczki, tym razem muszę się wysilić na coś trudniejszego niż ściągacz, no bo przecież trzeba się rozwijać, prawda? ;))


Na zakończenie koniecznie muszę podzielić się z Wami muzyką. To motyw przewodni z filmu, który wczoraj wieczorem obejrzałam. Nie bez przyjemności, chociaż nie jest to jakieś szczególnie ambitne kino. Ale dla Jodie Foster, która jest według mnie jedną z lepszych amerykańskich aktorek i dla tej piosenki warto było sobie przypomnieć historię
"Odważnej". Zapraszam...

czwartek, 11 listopada 2010

Narysuję dla Ciebie aniołka ...

Miało być o czapce fioletowej, którą udało mi się szybciutko wydziergać i o kolejnym misiu za pięć złotych wyciągniętym z kosza w second-handzie. Miało być też o decou-drobiazgach, które ostatnio powstały, ale nie będzie ani słów ani zdjęć.

Nie będzie, bo wczoraj późnym popołudniem przyszedł listonosz. Zadzwonił raz, bo On cierpliwy jest i wie, że musi mi dać czas na zbiegnięcie z góry. Plik rachunków i reklam, nasza skrzynka malutka, unijnych wymogów nie spełnia i ledwo mieści dwa cienkie listy. Inny listonosz by się wkurzył i pchał na siłę, ale nie nasz. Nasz lubi podać do rąk własnych. Odbieram, dziękuję, już chcę zamykać drzwi, ale ... "jeszcze to" , mówi wyciągając z torby dwie koperty... grube i miękkie. Uśmiecha się tajemniczo, jakby wiedział co jest w środku... Patrzę w lewy górny róg kopert i już się domyślam...niecierpliwe rozdzieranie papieru... za plecami Ola tak samo, jeśli nie bardziej zainteresowana zawartością tajemniczych pakunków... pierwsze spojrzenie i ... pisk, wrzask, ochy i achy, niedowierzanie a potem takie zwyczajne babskie łzy wzruszenia. Bo takie cuda, bo nie zasłużyłam, bo tyle ciepła w kilku odręcznie napisanych słowach.

Agnieszko, Madziko! Jesteście kochane! Dziękuję Wam z całego serca za cudowne prezenty. Tyle bym Wam chciała powiedzieć, ale najzwyczajniej w świecie odebrało mi mowę. W tej chwili mogę tylko pokazać wszystkim jakie jesteście wspaniałe, zdolne i hojne. Niestety choć stawałam na głowie, żeby zrobić fajne zdjęcia to nijak nie udało mi się oddać urody "piernikowego" serducha i anielskiej kuchareczki.


Oba prezenty mają już swoje miejsce w naszym domu. Kuchareczka spod sufitu kontroluje moje kulinarne poczynania, przy okazji mając oko na lodówkę ;))). Jej "siostry" możecie zobaczyć na blogu Sunsette "bez pośpiechu"



Serducho od Madziki ( na jej blog polkadotandcherry zajrzyjcie koniecznie) zawisło w miejscu, które mijamy najczęściej, przypominając mi za każdym razem, gdy na nie spojrzę, co jest w życiu najważniejsze.



Dziękuję!

A ta może trochę naiwna, ale niezwykle wzruszająca piosenka niech będzie moim małym podziękowaniem za Wasze wielkie serca !!

sobota, 6 listopada 2010

Nitek plątanie ...

"Dawno nic nie napisałaś..." powiedział Ktoś, czym zmusił mnie do zerknięcia w kalendarz. E tam dawno, raptem kilka dni ... jakoś tak nie było o czym. Skoro jednak Czytelnik ;)) wyraził zaniepokojenie brakiem tekstu w nowym miesiącu to korzystając z chwili bezsenności zaczęłam dumać .... Oczywiście niczego nie wydumałam, ale jak to często u mnie bywa z pomocą przyszedł przypadek. Przyszedł wczoraj wieczorem, a raczej przyjechał na rowerze razem z naszym przemiłym Panem Listonoszem i siedział w białej, mocno wypchanej, ale mięciutkiej kopercie. Wiedziałam mniej więcej co to będzie, bo wygrałam candy u OLQI i spodziewałam się "czegoś różowego i szarego i mięciutkiego", ale wiecie jak to jest. Niby coś tam wiemy, bo fotka, bo opis, ale serducho i tak bije mocniej i łapki drżą przy otwieraniu paczuszki.

No to mam! Przecudnej urody torbę w zgaszonym różu, z cudowną kwiatuszkową podszewką, ozdobioną szarą włóczkową kryzą, do tego broszkę w tych samych kolorkach i szal przecudnie ażurowy acz ciepły. Olu! Bardzo Ci dziękuję. A Wam dziewczyny powiem, że jeśli kiedykolwiek oglądając zdjęcia toreb Oli zastanawiałyście się, kupić-nie kupić, to ja wam mówię - bierzcie! Na żywo są one dużo ładniejsze niż na fotkach. Do tego starannie uszyte i wykończone. Moja ma nawet "prawdziwą" metkę! Ale i bez metki od razu widać, że to Jej dzieło, bo Ola ma już rozpoznawalny styl.



Kiedy tak stałam sobie przed lustrem obwiązana szalikiem z broszką wpiętą w dresik i torbą na ramieniu do domu wpadła moja Córcia. Najpierw zrobiła wielkie oczy, potem krzyknęła Ooooooo! a potem przysiadła na schodach i po chwili milczenia wyparowała...
- a to dla kogo będzie?
- dla mnie oczywiście - odpowiedziałam tej, która miała nie tak dawno wyłączność na kolor różowy
Nie nalegała, ale popatrzywszy na mnie spod lekko zmrużonych powiek (tak robi zawsze, jak nad czymś intensywnie główkuje) wypaliła:
- ale jak się w to już nie zmieścisz, to będzie wtedy moje???
Pomijam, że logicznie rzecz biorąc, kwestia ewentualnego nie-zmieszczenia się w szalik nie ma prawa nastąpić nigdy, to ponieważ zdanie to padło już jakiś czas temu przy okazji przymierzania jakiejś bluzki poczułam coś więcej niż delikatny dyskomfort. No bo nie mogła zapytać na przykład "jak już ci się znudzi", albo " jak już będę duża"? Niby to samo, ale jakoś milej dla ucha. Ciąg przyczynowo-skutkowy skojarzeń, jakie wywołało to niewinne (zapewne !) pytanie doprowadził mnie jednak do wniosku, że choć zima to nie jest najlepszy czas na odchudzanie, to trzeba się za siebie zabrać, żeby zawczasu wybić potencjalnej "spadkobierczyni" przedwczesne podebranie co atrakcyjniejszych części garderoby. Trzymajcie kciuki!!

Porzucając na moment przykry temat przybywających niepostrzeżenie kilogramów powrócę do tytułowego plątania nitek i moich szydełkowo-drutowych wytworów. Ponieważ starzy Indianie, górale oraz moja zapobiegliwa sąsiadka zapowiadają nadejście zimy tysiąclecia, to wykorzystując pozostałą z robienia mitenek włóczkę zrobiłam sobie prawdziwą zimową czapkę. SOBIE, chociaż oczywiście pasuje ona również na Olę. :))) Czapka sprytnie może występować w dwóch wersjach - klasycznej i tu dla nadania choć odrobiny oryginalności nudnemu troszeczkę fasonowi dołożyłam broszkę-kwiatek. Po odwinięciu wywinięcia ;))) czapka nabiera wyrazu, staje się wariacją na temat skrzata lub krasnala. Wersja dla odważnych, znaczy nie dla mnie, co potwierdziły lekko ironiczne spojrzenia domowników. Dlatego do zdjęć pozuje Ola.




Ponieważ jak w życiu, tak i w rękoczynach nie lubię monotonii, to oprócz czapki nadziałam na druty kolejne mitenki (tym razem cieniutki moherek w kolorze ecru, którego ogromny motek, mot prawdziwy znalazłam ostatnio na strychu), czapkę dla Oli (identyczną jak moja i KONIECZNIE z kwiatkiem) do fioletowych mitenek i ni to szal, ni to narzutkę całą w warkoczach do mojego zimowego acz bardzo cieniutkiego paltota. Co skończę, to pokażę oczywiście.

A na koniec muzyka, na pozór bez związku z powyższym tekstem, ale jak się bliżej zastanowić ...




Miłego weekendu!