sobota, 29 maja 2010

Takie tam ...

Wczorajszy wieczór zakończyłam seansem tv. Po raz kolejny już obejrzałam "Dom latających sztyletów" i choć znam go już niemal na pamięć z przyjemnością przeniosłam się do tego bajkowego niemal świata. O muzyce skomponowanej przez Shigeru Umebayashi pisałam całkiem niedawno. Jej magiczna siła współgra niesamowicie z prawdziwie malarską warstwą wizualną filmu. Mam wrażenie, że gdyby wciskać stop-klatkę w dowolnie wybranym momencie, to każdy uchwycony w ten sposób kadr stanowiłby perfekcyjnie dopracowany obraz. Czy to sceny tańca z zabawy w echo, czy walka w bambusowym lesie, czy wreszcie niesamowita finałowa walka w zimowym krajobrazie - każda przyciągała wzrok hipnotyzując barwami. Przypomniałam sobie jak pierwszy raz zobaczyłam ten film. Wtedy jeszcze mieliśmy telewizor w sypialni i zdarzało nam się kończyć jakiś film już na leżąco. Oczywiście najczęściej zasypiałam już po kilku minutach, by obudzić się w środku nocy, gdy na ekranie królowały już konkursy dla nocnych marków prowadzone przez uroczo nieubrane panienki. Raz jednak nie było "inteligentnych" zagadek w stylu "podaj nazwę stolicy Polski, dla ułatwienia dodam, że zaczyna się ona na W.", tylko coś, co moja nie całkiem jeszcze obudzona świadomość potraktowała jak kontynuację snu. I to był tak piękny sen, że musiałam dotrwać do końca, choć już prawie świtało. Rano sprawdziłam co to był za film i już wiedziałam, że muszę obejrzeć go od początku i jeszcze raz i jeszcze.

Kontynuując wątek "czasami człowiek musi..." pokażę Wam coś jeszcze.

Od dawna już chciałam ją mieć. "Zaczepiała" mnie, zwłaszcza podczas spacerów po skandynawskich blogach, ale nie tylko. Musiałam sobie znaleźć swoją i koniecznie ozdobić własnoręcznie. I choć zazwyczaj potrafię sobie wielu rzeczy odmówić, to chęć zdobycia... drewnianej budki dla ptaszka była tak silna, że niemal ocierała się o natręctwo. I to dość precyzyjnie dopracowane w szczegółach, bo budka musiała być fioletowa i tak wzorzysta jak to tylko możliwe. Mus to mus. Pomijam, że fioletowy gadżet nie pasuje mi do niczego, ale przecież nie chodziło o to by "złapać króliczka". Maleńki drewniany domeczek z uroczym wejściem w kształcie serduszka znalazłam dość szybko w Empiku. Gorzej było z serwetkami, bo musiałam się naszukać różnych wzorów w jednej tonacji kolorystycznej. Udało mi się w tym tygodniu upolować słodkie serwetki w kropeczki i w jeden wieczór machnęłam sobie przesłodki, cukierkowy, zupełnie niepraktyczny domek dla elfów. Nie moje kolory, nie moja stylistyka, ale jak widać... czasami człowiek musi.




A teraz w oczekiwaniu na kolejny atak natręctwa mogę zająć się moim normalnym decou-.

Miłego weekendu!

poniedziałek, 24 maja 2010

Słoneczna niedziela ...

Maj się zlitował i podarował nam wczoraj prawdziwie letnią pogodę. Oczywiście dzisiaj już wszystko wróciło do normy, o ile normą można nazwać szare niebo i padający mniejszy lub większy deszcz. Ale wczoraj - bajka! Temperatura przekroczyła magiczne 20 stopni, dzieciaki jak wypuszczone z klatki dzikusy wybiegły z domów koło południa by powrócić ( z wielkim grymasem na umorusanych buziach, że to już) grubo po dobranocce. My też, po obiedzie i kawce wypitej w ogrodzie (wreszcie!!!!) zafundowaliśmy sobie rowerową przejażdżkę po okolicy. Choć mieszkam w Krakowie, to wokół mam iście wiejskie klimaty- łąki, pola obsiane rzepakiem, kukurydzą a nawet zbożami. Ścieżki wśród tej "zieleniny" to zwykły piach i glina, wysypana gdzieniegdzie tłuczoną cegłą, żeby samochody mogły dojechać do zabudowań. A nie jest to łatwe, bo po każdym deszczu zamieniają się one w prawdziwy tor przeszkód z ogromnymi kałużami i plamami błota. Wczoraj też tak było, bo ziemia nie obsycha tam zbyt szybko. Ale uciążliwość rowerowego "crossu" wynagradzają niesamowite widoki i cudne zapachy kwitnących wśród tej wilgoci roślin. I to wszystko pół godziny spokojnej jazdy od Rynku. Niestety nie zabraliśmy ze sobą aparatu, więc widoczki pokażę Wam innym razem.

Żeby jednak nie było "bez obrazków" to pochwalę się świecznikami, które już jakiś czas temu zrobiłam. Każdy komplecik w innym stylu, bo chciałam sprawdzić jak różne motywy sprawdzają się na takim kształcie. Oczywiście nie muszę dodawać, że mój faworyt, to komplet w stylizowane nuty i klawisze. Serwetka mnie zachwyciła, od kiedy zobaczyłam ją na pudełkach hanutki. Oczywiście kupiłam sobie i zapas serwetek i pudełka na CD, ale jeszcze czekają na "natchnienie". Póki co mała wprawka na świecznikach.

W podobnej kolorystyce świeczniki "klimcikowe"...

Nie mogło zabraknąć lawendy...

I różyczek ...


A na koniec, obowiązkowa porcja muzyki. Tym razem to melodia włoskiego kompozytora Andrea Guerra do filmu "Okna" Ferzana Ozpeteka. Trochę marna jakość, ale chciałam, żeby to był fragment z filmu. Zainteresowani znajdą drogę do wiadomości i o kompozytorze i o filmie. Polecam!




Miłego i słonecznego tygodnia!

czwartek, 20 maja 2010

Lubię Azjatów ...

Tak mi jakoś wyszło, przy okazji rozmyślań nad moimi fascynacjami przeróżnymi. Sama byłam zaskoczona, że tylu ich się "uzbierało".
Pierwszym chronologicznie i pod względem "siły rażenia" był i jest chyba Bruce Lee ( OK, można się śmiać) . Kiedy zobaczyłam Go po raz pierwszy miałam jakieś 13-14 lat, było lato, obóz wędrowny po malowniczej Jurze krakowsko-częstochowskiej. Przypadkowe kino i przypadkowy film, bo to nie były czasy, gdy się przebierało w repertuarze. Nic nie mówiący tytuł "Wejście smoka", obco brzmiące nazwiska na afiszu, ot film karate dla chłopaków. Wyszłam z kina oczarowana, oszołomiona i zakochana (dopiero kilka lat później dowiedziałam się, że obiekt moich westchnień nie żył już długo przed wprowadzeniem filmu do polskich kin), a drobny, ale umięśniony Chińczyk z cudownie skośnymi oczami i nieśmiałym uśmiechem stał się dla mnie na całe lata ideałem męskiej urody. I choć tych lat minęło już prawie trzydzieści, to wciąż jakaś siła każe mi włączyć telewizor gdy widzę w programie "Wejście smoka". Nie jest ważne, że znam go na pamięć, nie jest ważne, że mam na go płytce, po prostu muszę i już :))) Rodzina przywykła a Małż z cudowną wyrozumiałością toleruje to moje skrzywienie.

Jeśli chodzi o muzykę, to tutaj też rządzą Azjaci, chociaż to dużo młodsza fascynacja. Shigeru Umebayashi i Tan Dun. Obu panów poznałam bliżej dzięki fantastycznej stacji, czyli rmf classic. Oczywiście filmy, do których napisali muzykę znałam już wcześniej, ale ani dźwięki w tle ani tym bardziej nazwiska nie zostały mi w pamięci na dłużej. Dopiero, gdy usłyszałam te melodie w radiu, w pełnej wersji, zawładnęły mną do tego stopnia, że chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, którzy potrafią tak magicznie składać nuty w przepiękną całość. Nie będę się tu rozpisywać na ich temat, bo to wszystko można znaleźć w necie, na zachętę tylko wrzucę Wam dwa fragmenty.

Na początek fragment muzyki Tan Duna do filmu "Hero"



i króciutki, ale niesamowity (może dzięki głosowi Kathleen Battle) fragment muzyki Shigeru Umebayashi z "Domu latających sztyletów"




Ponieważ wciąż leje i jest zimno, to dla rozgrzewki dłubię sobie moje decou-. Nadal tkwię w klimatach karmelowo-cynamonowych. Zrobiłam trzy szkatułki. Są tak maleńkie, że można w nich ukryć tylko małe sekrety. Jeśli ktoś takowych nie ma, to może ewentualnie wrzucić jakieś spinacze, guziki, albo koraliki. Ot taki bibelocik-kurzołapek na biurko.












Ciepła Wam życzę i słońca.

poniedziałek, 17 maja 2010

Zalewa mnie ...

Dosłownie niestety.
Nie wiem już od kiedy pada, ale mam wrażenie, że od początku maja nie było ani jednego dnia bez deszczu. Padało w nocy i do południa, ale popołudnia były ciepłe i nawet słoneczne. Niestety od piątku leje bez przerwy, jest wietrznie i straszliwie zimno. Wczoraj było 8 stopni. Toż to jesień prawdziwa a nie maj! Nie chce się wychodzić z domu, nie chce się nawet wyglądać przez okno, bo za oknem tylko bura szarość i coraz większe kałuże.

Niestety w domu też nieciekawie, bo okazało się, że kapie nam z sufitu. Dość mocno kapie. Zamiast więc otulić nogi ciepłym kocem i zwinąć się w fotelu z książka i kubkiem herbaty biegam co chwila do strefy "0", rozkładam kolejne ręczniki i dostawiam kolejne miski. Plama wilgoci na suficie dotarła już do szafy wnękowej i zastanawiam się, czy już zdejmować ciężkie przesuwne drzwi, czy jeszcze poczekać... Prognoza mówi, że od wtorku ma być lepiej i bardzo bym chciała, żeby tym razem się sprawdziła.

Czytam już o kolejnym blogowym zaklinaniu. Tym razem zaklinamy deszcz, żeby przestał padać. To ja może spróbuje poczarować troszkę obrazkami, które zrobiłam niedawno, a które kojarzą mi się ze słoneczną Toskanią. A może z pełną kwiatów Prowansją? W każdym razie z jakimś ciepłem, które bym chciała ściągnąć do Krakowa.







Słońca Wam życzę dziewczynki i chłopcy, słońca i prawdziwej wiosny!

wtorek, 11 maja 2010

Małe uśmiechy, duże radości

Jak tak sobie obserwuję ludzi, tych w pobliżu i tych trochę dalej, to widzę, że jakoś więcej jest bezinteresownej zawiści i złości niż tak samo bezinteresownej sympatii i dobroci. Może się mylę, chciałabym się mylić, może to jest tak, że zło jest bardziej widoczne, bo jest bardziej "medialne", lepiej się sprzedaje. W prasie czy tv dużo więcej jest materiałów o nieszczęściach, aferach, kataklizmach niż o dobrych uczynkach, pożytecznych pomysłach i normalnym życiu. Czy jest tak dlatego, że chcemy o tym słuchać, czy mediom się wydaje, że chcemy. Pewnie jedno i drugie, bo skąd taka popularność brukowców pełnych wyssanych z palca sensacji-rewelacji albo "podkręconych" skandali i skandalików. Ktoś to kupuje, bo nakłady "Faktu", czy "Superekspresu" znikają z kiosków. A "Style i Charaktery" leżą przykurzone, bo "nudne", bo mało obrazków...

To samo w internecie. Wystarczy otworzyć pierwszy z brzegu portal i komentarze pod artykułami. Wypowiedzi merytoryczne i na temat to niewielki procent całości. Reszta to bluzg i pomyje. Bo można, bo bez podpisu, bo w ukryciu. Bo jak napiszę, że Pani X ma duży tyłek i fatalnie się ubiera, to mi ulży. No i oczywiście przywalę ONYM, bez względu na to jakim, zawsze jest komu przywalić anonimowo w necie. Jaka satysfakcja!!!

Mierzi mnie to niezmiennie i zniechęca do zaglądania na niektóre strony. Ale nie jest tak, że w całym internetowym kosmosie jest tylko draństwo i niegramatyczny bełkot. Są miejsca, gdzie jest inaczej, piękniej, spokojniej. I po polsku :))) To nasz mały kącik blogowy. Przyznam się Wam, że od kiedy tu jestem moja wiara w bezinteresowną ludzką życzliwość bardzo się wzmocniła. Ta serdeczność i ciepło jakie tchnie z komentarzy, pochwały pod adresem naszych "wytworków" wszelakich. Nie mówiąc o odzewie na każde wezwanie o pomoc, poradę ani o dobrej energii jaką zostawiacie pod postami o sprawach przykrych i bolesnych. No i nie wspominając o tym, że zupełnie bezinteresownie dzielicie się swoim talentem radząc, ucząc czy rozdając na candy swoje dzieła. A przecież jesteśmy całkiem obcymi ludźmi. Dzieli nas wiek, doświadczenie, wykształcenie, dzieli nas odległość. A jednak nam się chce.

A skoro tylu z nas się chce, to znaczy, że można, że skoro udaje się to tutaj, na blogach, to powinno się też udać w życiu, w realu. Nie musimy się od razu obrzucać mięsem, błotem czy choćby wrogim spojrzeniem, bo ten drugi jest inny. Poznana bliżej starsza pani patrząca z ukosa okaże się bardzo ciekawą rozmówczynią jeśli tylko ktoś zechce jej posłuchać. "Tępy dres " w nasuniętym na czoło kapturze okaże się wrażliwym chłopakiem maskującym "mundurkiem" swoje kompleksy. Dajmy im i sobie szansę. Nie musimy się od razu narzucać wszystkim napotkanym ludziom, ale zacznijmy od uśmiechu na ulicy. Zauważyliście, że ludzie na ulicy, w windzie, na schodach patrzą na siebie wrogo albo odwracają wzrok? A przecież uśmiech nic nie kosztuje a daje tyle pozytywnej energii. Sprawdźcie to dzisiaj. Uśmiechnijcie się do kogoś obcego i zobaczcie jak zareaguje. :))))))

No to poleciałam poważnie. ;))) Żeby więc troszkę odreagować zostawię jakąś wesołą muzykę i kilka fotek moich ostatnich "produkcji".







A teraz pogońcie mnie do roboty, bo mam spore zamówienie na prezent dla 9-latki a jak na złość leń mnie złapał.


15:00 - malutkie Post Scriptum
Zupełnie niechcący mój post doczekał się morału, no może to za duże słowo. Powiedzmy, że doczekał się kropki nad "i". Idąc po Olę do szkoły spotkałam Pana Listonosza, który jak to na niewielkim osiedlu rozpoznaje nas na ulicy i na pytanie "ma Pan coś dla mnie" od razu wie, kto to jest to "mnie". Wcale nie musi, bo jego kolega, powiedzmy z porannej zmiany jakoś sobie do tej pory nie "pożenił" naszych twarzy z adresami. Nie ważne. Kiedy uśmiechnięty od ucha do ucha Pan Listonosz ( to działa!!) sięgał do swojej wypchanej torby ja już wiedziałam co tam jest. Za chwilkę już trzymałam w ręku NAMACALNY DOWÓD istnienia bezinteresownej życzliwości ze strony całkiem obcych osób. Beatka, znana szerzej jako Ambrozja ( tu reklamka, zaglądnijcie tam, jeśli jeszcze nie znacie Jej bloga) przeczytawszy mój tekst o "Czekoladzie" po prostu włożyła film do koperty i wysłała. Bo napisałam, że nie oglądałam a bardzo chcę, a Ona go miała i chciała się podzielić. Bezinteresownie, od serca. Dziękuję Beatko! Nawet nie wiesz jaką mi sprawiłaś radość. Duuuuuuuuuużą radość!!

piątek, 7 maja 2010

Dziesiąta fotografia ...

Nie wiem kto wpadł na to pierwszy, ale pomysł jest według mnie przedni. Nie dość, że okazja do przejrzenia swoich zasobów zdjęciowych (nawet nie wiedziałam, że tyle ich mam) to jeszcze sposób na poznanie Was nie tylko od strony "hendmejdowych" produkcji, ale tak bardziej prywatnie.
Kiedy się już zabrałam za poszukiwanie owego dziesiątego zdjęcia od końca, to niestety okazało się, że i w tym przypadku moje "poukładanie" odbije mi się czkawką. No bo oczywiście zdjęcia mam posegregowane w sposób bibliotekarski, podzielone na foldery i podfoldery. Żeby jeszcze chronologicznie, ale gdzież tam! Jakiś sens i logika w tym jest, ale widać nie takie jak trzeba ;)))) Nie ważne. Ponieważ do zabawy zaprosiły mnie dwie osoby, to wybrnę podobnie jak DeZeal i pokażę Wam dwa zdjęcia. Jedno z pliku ze skanami starych, papierowych fotografii, drugie z pliku ze zdjęciami powiedzmy reportażowymi :).

Na początek staroć z przełomu lat 60/70-tych.

Ten mały pulpet w bibułkowym kapeluszu i ciężkich trzewikach to ja :)), obok moi rodzice. Mam na tym zdjęciu jakieś 3 lata. To jakaś zabawa w internacie szkoły, w której uczyli moi rodzice. Może choinka dla dzieci pracowników, raczej nie Sylwester ani bal karnawałowy, bo na takie okazje moja mama zawsze ubierała piękne, długie suknie. Internat mieścił się w pięknym pałacu, w którym zresztą przez pierwsze kilka lat życia mieszkałam. Mam z tego okresu mnóstwo pięknych wspomnień, bo można sobie wyobrazić jakim baśniowym miejscem dla dziecka jest pałac z marmurowymi schodami, salą balową i mnóstwem, mnóstwem zakamarków. Do tego ogromny park, no bajka po prostu. Teraz ta "bajka" z powodu komplikacji własnościowych jest niestety walącą się ruiną i coraz trudniej jest, patrząc na to jak wygląda, wyczarować sobie pod powiekami tamte obrazy.

Kolejne zdjęcie nie jest stare.



To co widzicie, to stadion Wisły Kraków w wieczór, kiedy drużyna ta zdobyła mistrzostwo Polski. "Pańcia" tyłem na pierwszym planie to ja :)). Bilet na ten mecz był moim prezentem na 41 urodziny. Tak tak, dobrze czytacie, moim, dla mnie, od Małża. Bo w naszym domu to ja jestem fanką piłki nożnej, ja oglądam mecze w tv (spokojnie, nie wszystkie, polską ligę sobie już odpuściłam), odróżniam Real Madryt od Barcelony i wiem nie tylko kto to jest Christiano Ronaldo ;).
Śmiesznie wyszło z tym moim wyjściem na mecz, bo owszem, nudziłam nienachalnie Małżowi już od lat, że bardzo bym chciała, przyjmując do wiadomości informację, że kiedyś..., że może..., że na jakiś "bezpieczny" mecz. Bezpieczny, czyli najlepiej z zaprzyjaźnioną drużyną, żeby nie było zadymy. Bilety na TEN właśnie mecz, który był już tylko formalnością i wiadomo było, że na końcu będzie feta i fajerwerki to była prawdziwa niespodzianka. Do tego stopnia, że dostałam je w ostatniej chwili i poszłam na stadion prosto z pracy, pańcia w żakiecie i z broszką :)))))) Dobrze, że nie siedzieliśmy w sektorze dla najbardziej bojowych fanów. Tam było niebiesko-biało-czerwono od szalików. A ja owszem, w szaliku, ale oczywiście "pańciowym" zielonym łapałam coraz więcej zdziwionych spojrzeń. Odczytywałam je jako "po co Ty tu ciociu przyszłaś, festyn ludowy za tydzień" i oczywiście miałam w nosie. Do czasu jak zobaczyłam, że zapełnia się sąsiedni sektor, przeznaczony dla dowiezionych właśnie pod eskortą policji kibiców drużyny przeciwnej. Wszyscy w ZIELONYCH szalikach. Zrozumiałam, że wrogie spojrzenia dotyczyły nie mojego mocno po-poborowego wieku, ale moich barw, w które się tak radośnie oblekłam. Na szczęście przeżyłam, owrzeszczałam się za wszystkie czasy i stwierdziłam, że jednak wolę mecze oglądać w tv, bo tam są przynajmniej zbliżenia i replaye :)))). A przecież w piłce nożnej nie o to chodzi, żeby patrzeć jak ta piłka sobie lata, tylko żeby pooglądać sobie piłkarzy. A z trybun to oni wszyscy jacyś tacy... nijacy. ;)))


Teraz moja kolej na wciągnięcie do zabawy nowych osób. Chętnie zobaczę, co kryje dziesiąte (od końca) zdjęcie z komputerowych zasobów Fili z "mojej prowansji", Agi z "ku pełni", Hanutki z "pocomito", Ivci Anioła z Zieleńca i Gabrysi z "moje tutaj". Mam nadzieję, że przyjmiecie zaproszenie.

środa, 5 maja 2010

Mamy maj ...

Maj to chyba najfajniejszy miesiąc w roku. Już entree ma takie, że nie sposób go nie lubić. Jako prezent powitalny daje nam trzy, a jak się dobrze ustawi dni tygodnia to i więcej wolnych dni. Wiosna już jest umoszczona na swoim miejscu, więc jest raczej ciepło, czasem deszczowo, ale przecież "deszcz majowy, czapki z głowy". No a skoro jest wolny czas i fajna pogoda, to są też wyjazdy, dłuższe lub krótsze, dalsze lub bliższe.

My też wyjechaliśmy. Na łono. Rodziny łono i przyrody, bo rodzina w malowniczym zakątku mieszka, więc i woda czysta i trawa zielona... Dzieci powietrzem świeżym pooddychały, my niewiele, bo głównie spędzaliśmy czas na biesiadowaniu, ale też mały spacerek zaliczyliśmy. Niestety nie po lesie, a tak bardzo liczyłam właśnie na wycieczkę do lasu. Trudno, następnym razem.

Ale odpoczęłam, wyspałam się za wszystkie czasy i nawet sobie mały odwyk (przymusowy) od komputera zrobiłam.
Ale oczywiście zaraz po powrocie, gdy już ogarnęłam walizkowy bałagan (nie lubię, nie lubię), załamałam się na widok ogromnej sterty prania tego co użyte i drugiej, nie mniejszej sterty prasowania tego co zabrane na wszelki wypadek (bo przecież nie dźwigamy, a wszystko może być potrzebne" zasiadłam szybciutko (oj byłam już na sporym "głodzie") do komputera i zatonęłam w blogowym świecie.
Nie nadążyłam czytać, nie zdołałam skomentować wszystkiego, ale nawdychałam się "hendmejdowej" atmosfery. A potem ...

... a potem Penelopa ogłosiła wyniki swojego kwietniowego candy. I wiecie kto wygrał? Ta-dam! Moje pierwsze candy od kiedy jestem tutaj i jedna z nielicznych wygranych w życiu. Dlatego podniecam się straszliwie, latam po domu śmiejąc się do siebie, czym oczywiście wzbudzam pełne politowania spojrzenia pozostałych członków rodziny. Ale co tam, niech sobie patrzą. Już się nie mogę doczekać kiedy zobaczę ten cudny obrazek z bliska. Penelopa, to prawdziwa artystka, wszystko co robi jest przepiękne.


A ja lepię sobie pomalutku moje decou-wymodzinki. Na początku pokażę małe obrazeczki inspirowane przepięknymi zawieszkami Jasnobłękitnej.


A teraz obiecane juz wcześniej bransoletki. Wszystkie w moich ukochanych karmelowo-cynamonowych brązach.

Trochę klimatów "okołoklimtowych" dla koneserów ;)))



I coś dla romantycznie wzdychających za starymi klimatami, gdy listy pisano piórem na papierze i wysyłano pocztą absolutnie nie elektroniczną.





A na koniec coś dla ucha. Oglądałyście "Czekoladę"? Ja też nie :))) Ale czytałam i bardzo mi się podobało. Słyszałam już od kilku osób, że film jest lepszy od książki, co zdarza się moim zdaniem rzadko, ale jednak. Ja znam tylko dwa takie przykłady, ale o tym innym razem. No więc poluję sobie na jakieś gazetowe tanie wydanie "Czekolady" z Juliette Binoche i Johnny Deppem w rolach głównych zadowalając się fragmentami z YouTube. Jeden z nich teraz, dla Was. Johnny gra tu na gitarze, podobno nawet sam skomponował pierwszy kawałek. Dla mnie bomba!





...ten Johnny, nawet jak zagra tak sobie, to dowygląda... ;)