środa, 29 czerwca 2011

Do czego służy encyklopedia?


Większość z czytających te słowa, z racji swojego wieku oraz wykształcenia zdobytego w czasach ośmioklasowej podstawówki odpowie na to pytanie podobnie jak ja. Encyklopedia, słownik, leksykon, to po prostu źródło wiedzy. Jedno z wielu, ale w domowych warunkach główne. To do nich sięgamy, gdy szukamy podstawowych wiadomości, to pewnego rodzaju baza, początek... Można na nich poprzestać, gdy szukamy hasła do krzyżówki albo szukać dalej gdy chcemy się w temat zagłębić. Oczywiście wpojony nam w szkole szacunek dla książki dopuszcza pewne zastosowania niestandardowe, można bez szkody dla nich podeprzeć nimi drzwi, gdy przeciąg, albo suszyć w nich rośliny do zielnika. Wszystko to jednak z zastrzeżeniem tymczasowości i sporadyczności owych zastosowań.

Nie wiem jak Wy, ale ja mam do książek stosunek szczególny. Nie tylko z racji studiów określanych przez większość pieszczotliwym ( mam nadzieję, choć pewnie się łudzę) "regały". Już wcześniej, dużo, dużo wcześniej książka nie była dla mnie przedmiotem, bibelotem, kurzołapem półkowym. Książka to było wszystko, to były drzwi do innego świata, to było uwodzenie słowem, wędrówka po miejscach, czasach i emocjach, to było zapomnienie i poznanie. Regał z książkami był oczywistym wyborem gdy było nudno, gdy bywało smutno albo gdy trzeba było coś sprawdzić.
Co ja się będę rozwodzić. Większość z Was tak miała i ma do tej pory. Prawda?

Niestety ostatnie lata, ekspresowy postęp techniki czy technologii sprawił, że książki zaczynają tracić te wszystkie role. Oczywiście my, stara gwardia kurczowo ich bronimy, przyjmujemy dobrodziejstwo i bogactwo rozrywkowo-informacyjne telewizji czy internetu. Nie zapominając, że one to nie alfa i omega sięgamy wciąż do starej dobrej książki. Niestety kolejne pokolenie już tego nawyku nie ma. Dla nich lektura - to kilkukartkowy bryk ze skrótem i opracowaniem, encyklopedia - to Wikipedia, słownik - milion wariantów w sieci. Bo ponoć łatwiej, bo więcej, bo lepiej. Gdy przychodzi wyszukać hasło w zwykłej papierowej encyklopedii problemem staje się już kolejność alfabetyczna. Podobnie w atlasie geograficznym... po co ślęczeć z paluchem na skorowidzu, skoro można sobie wygooglować. No jasne, że można. A jak nie ma prądu albo padnie internet? Co wtedy? Otóż wtedy się czeka aż prąd wróci :)))) Bo czytanie męczy. Tak, tak...męczy, jak powiedział w wywiadzie dla Gazety Wyborczej pewien nastolatek. To pokolenie już nie czyta, bo nie jest w stanie skupić się na dłuższym tekście, oni wyszukują potrzebnej informacji w wersji najbardziej skoncentrowanej. Nas, zdarzało się, nużyły opisy przyrody w czytanych powieściach (kto ich nie omijał w "Nad Niemnem" ręka do góry) ich nuży każdy opis, im mniej przymiotników tym lepiej. Czy to początek nowej cywilizacji?




Kilka dni temu przeczytałam w wywiadzie z Jerzym Stuhrem, że ten wspaniały aktor powoli wycofuje się z pracy pedagogicznej. Nie z powodu nadmiaru innych zajęć czy zmęczenia. Nie. On po prostu czuje już, że pomiędzy nim a młodzieżą, która przychodzi do szkoły aktorskiej jest ogromna przepaść w estetyce, uwrażliwieniu i ... oczytaniu. Podał przykład dziewczyny, która na egzamin wstępny przygotowała monolog i nie wiedziała z jakiego dramatu monolog ów pochodzi (to był bodajże "Makbet"). Na pytanie skąd go wzięła odparła po prostu ... z internetu.


Nie uczę młodzieży, jedyny mój kontakt z nastolatkami to mój Kubas i jego koledzy, ale też coraz częściej rozmawiając z nimi czuję się jak dinozaur. Kiedyś wystarczyło rzucić cytatem i wszyscy wiedzieli o co chodzi, teraz... teraz trzeba wyjaśniać, opowiadać, tłumaczyć kontekst.


Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko tym źródłom wiedzy, nie zamykam się na nie i nie zrzędzę tylko dlatego, że może nie umiem z nich korzystać. Zdarza mi się, nie tak znowu rzadko, zaglądać do Wikipedii, wyszukiwarkę Google eksploatuję codziennie i prywatnie i służbowo, słucham audiobooków i bardzo to lubię. Ale książka to książka, papier, zapach farby drukarskiej to wciąż afrodyzjak dla mojego mózgu. I nie wyobrażam sobie że mogłabym wyrzucić choćby najbardziej zniszczoną i starą książkę, nie bazgrzę po nich a gdy czytam przy jedzeniu to tłukę się po łapach za każdą tłusta plamę. Dlatego przeżyłam szok, gdy dziś, zupełnie przypadkiem odkryłam do czego mojemu Syniowi służy encyklopedia. Gdyby nie fakt, że Synio jest teraz u babci na wakacjach a trzeba było szybko sprawdzić czy dostał się do wymarzonego LO to bym pewnie dłużej żyła w błogiej nieświadomości. Do sprawdzenia wyników potrzebne było hasło do wynalazku rekrutacyjnego zwanego Omikron. A hasło było... no właśnie... posłuchajcie jaką telefoniczną instrukcję dostałam.

Idź mamuś do mojego pokoju, otwórz regał z książkami, tam jest taka gruba zielona encyklopedia... masz? Mam. Otwórz ją. Otworzyłam na pierwszej stronie spodziewając się zobaczyć jakiś ołówkowy zapis. Ale nie! Mój Pierworodny okazał się godnym, chociaż podejrzewam, że zupełnie przypadkowym następcą naszych konspiratorów. Mówię, przypadkowym, bo głowę daję, że pomysł ów wziął nie z lektury pamiętników powstańczych czy nawet filmów (świta mi, że w "Polskich drogach" było podobne ujęcie), ale ze strony Spryciarze.pl, która jest źródłem pomysłów wszelakich. Głupich i mądrych, zabawnych i niebezpiecznych w każdym razie niezwykle pobudzających nastoletnią potrzebę działania. No dobrze... już kończę. Zamiast opisu dwa zdjęcia odpowiadające na tytułowe pytanie...



Komentarza nie trzeba. Ofiarą padł Erazm z Rotterdamu, któremu obcięło koniec, Lizbona, która straciła początek i wszystko co pomiędzy. Nie wiem, czy na wyciętych stronach znalazło się hasło ignorancja. Słowa profanacja pod P nie znalazłam.
No cóż, moje drogie Czytelniczki. Ja, stara bibliotekara , uzależniona od słowa pisanego wyhodowałam sobie w domu profana. :((((

Czy fakt, że poznałam kolejne z zastosowań encyklopedii może być okolicznością łagodzącą?



poniedziałek, 27 czerwca 2011

Wakacje w rozmiarze XXS...


"Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni
Gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni ..."

... pobrzmiewa w radiu wakacyjnie Kazik.

Po raz kolejny w naszej rodzicielskiej karierze przeżywamy wakacje, po raz kolejny kombinujemy jak zorganizować dzieciom te dwa miesiące , by nie tylko zmieniły klimat i otoczenie, opaliły się i wypoczęły, ale też nazbierały wspomnień. Bo cóż jest ważniejsze w wakacje od zbierania przeżyć i wrażeń. Dla mnie wakacje z lat podstawówki i wczesnego liceum, to jedne z najpiękniejszych wspomnień. Potrafią one wrócić zupełnie niespodziewanie, przywołane jakimś drobiazgiem. Zapach kwitnącej lipy przypomni obóz wędrowny, na który zabrałyśmy z J. całą torbę własnoręcznie zrywanych i suszonych kwiatów... przelotny deszcz w słoneczny dzień przywiedzie obraz podobnego deszczu, który złapał nas podczas innej wędrówki po krośnieńskich szlakach ... dżem z zielonych pomidorów już zawsze będzie kojarzył się z panem S. i jego adidasami "upieczonymi" w piekarniku ... amonit znaleziony gdzieś pod Częstochową ... małe dworce kolejowe ... schroniska młodzieżowe w wiejskich szkołach...za duży sweter pożyczony od kolegi... ledwo wyraźne zdjęcia na czarno-białej kliszy... kolorowe kadry pod powiekami...

Albo tygodnie spędzane u babci. Tam była wolność od obowiązków i rygorów, totalny luz, całe dnie beztroskich zabaw, biegania po wsi od świtu do zmroku, las z jagodami i grzybami, stodoły pełne siana, na którym można było ćwiczyć salta albo kopać tunele, staw z obrzydliwie zamuloną wodą, która nie zniechęcała nas ani trochę, porzeczki, maliny i agrest na wyciągnięcie reki, mleko prosto od krowy i wielka pajda chleba ze śmietaną i cukrem na kolację...


Chciałabym aby moje dzieci też miały fajne wakacje, chociaż wiem, że to już jest pokolenie któremu trudno jest zapewnić rozrywkę bez pomocy tych wszystkich "protez" jakimi są telewizja czy komputer, że samo towarzystwo rówieśników to zbyt mało, że muszą być inne atrakcje.

Na razie wywieźliśmy dzieci do babci i tym samym zafundowaliśmy sobie mikro-wakacje. Bo nawet tych kilka okołoweekendowych dni, spędzonych troszkę inaczej, w innej scenerii może dać energetyzujący zastrzyk świeżości na kolejne tygodnie pracy. Lubię wracać w rodzinne strony, niestety zawsze pojawiam się tam jak po ogień. Zawsze mam za mało czasu by zobaczyć się ze wszystkimi, których chciałoby się przy okazji odwiedzić, albo żeby pokazać dzieciom "moje miejsca" - szkołę jedną i drugą, miejsca w lesie gdzie były najdorodniejsze maślaki, sadzawkę w której uczyłam się pływać. Zresztą wielu tych zakątków już nie ma, czas zmienia nie tylko ludzi, ale i miejsca. Szkoda, bo w moim sercu one wciąż są i będą zawsze takie, jak wówczas. Czasem tylko w przelocie, przez okna samochodu wypatrzę znajomą twarz. Na szczęście wciąż jeszcze się rozpoznajemy :)))

Tym razem znowu było szybko, ale przed wyjazdem zdążyłam zrobić coś, co już od dawna sobie obiecywałam. Właśnie tam, w wakacyjnym klimacie rodzinnego miasteczka znalazłam chwilę by tak po prostu, zwyczajnie poleżeć na trawie i pogapić się w chmury. Kilka minut kompletnego zanurzenia się w nicnierobieniu, radości z tego, że się jest, tu i teraz, że jest ciepło, że latają motyle. Tabu... dziękuję. To zdjęcie jest dla Ciebie.


Jeśli chodzi o dekupaż, to wciąż dozuję sobie tę przyjemność małymi porcjami. Ostatnio udało mi się skończyć dwa, bardzo wakacyjne w nastroju obrazki, które przypominają mi miejsca, w których już byłam, ale do których, mam nadzieję, jeszcze powrócę. Może nawet tego lata, bo czyż można nie chcieć wrócić do Paryża?




Tymczasem korzystając z nieobecności dzieci zabieram się za odgruzowanie różnych zapomnianych kątów i zakamarków naszego domu. To taka moja interpretacja Kazikowej niegrzeczności ;)). Niestety na razie zaczęłam dość pechowo, bo podczas odkurzania stłukłam na drobne kawałki łazienkową wagę ( nie pytajcie jak można stłuc wagę stojącą na podłodze, to tylko ja potrafię). Szkoda, bo mnie ten mały elektroniczny przyrządzik mocno ostatnio mobilizował do walki z nadmiarem ciała tu i ówdzie. Pocieszam się jednak, że mogło być gorzej, bo mogłam stłuc też lustro a to już byłby pech na lata.

Pozostając więc w nastroju tylko troszkę popsutym życzę Wam miłego i słonecznego tygodnia.

P.S. z 22:50
Przed chwilą przeczytałam, że zmarł Maciej Zembaty... To On pokazał mi Cohena... Smutno...


piątek, 17 czerwca 2011

Mała rzecz ...

... a cieszy.

Dobrze jest umieć cieszyć się z małych rzeczy i drobnych przyjemności. Zdarzają się zdecydowanie częściej niż te duże, więc warto je doceniać. Mała przyjemność wywołuje tak samo duży uśmiech jak ta wielka, tak samo grzeje serducho i tak samo poprawia nastrój. Więc nie bronię się przed nimi, mało tego sama je sobie je sprawiam, gdy czuję taką potrzebę.

Mała rzecz... filiżanka... niby nic, kolejna w domu pełnym kubków i filiżanek. Czyli fanaberia i zbytek. No tak. Ale też uśmiech na widok tego cudeńka na sklepowej półce i miłe skojarzenie z kimś, kogo się nie zna, ale kogo się lubi (ciekawe, czy ten Ktoś wie, że to o nim-niej myślałam sięgając po te kropeczki?). Nie pasuje do niczego... i co z tego? Jest po prostu śliczna a kawa z niej pita smakuje nie tylko kawą, ale też tymi wszystkimi fajnymi skojarzeniami...


Mała rzecz ... zwykłe irysy nie tylko w niezwykłym kolorze, ale też ustawione (choć prosi się by powiedzieć "urośnięte") tak, że wywołują miłe skojarzenie. Z kim? Ano z naszą "holenderską" Agnieszką i Jej piątkowym ustawianiem, które zawsze z przyjemnością oglądam, ale do którego z braku pomysłów dotąd się nie przyłączałam. Teraz mogę pokazać moje-nie moje piątkowe ustawienie.



Mała rzecz ... nowa tapeta na blogu... niby nic a jakby bardziej świeżo...

Mała rzecz ... poranna kawa z przyjaciółką sąsiadką... kilka miłych słów od klienta... muzyka z ulubionego filmu...
 


Mała rzecz...

sobota, 11 czerwca 2011

Handlarze czasem ...

Wspominałam już niejednokrotnie, że oprócz tego, że czytam książki, to jeszcze je... ich... (no wstyd, nie wiem czego użyć... chyba jednak "je"... poloniści ratujcie ignorantkę!) ... słucham.
Po kilku próbach odtwarzania w samochodzie ( nie polecam jeśli ktoś ma skłonności do "zatapiania" się w treści słuchanej książki) i w łóżku ( w tym przypadku nie zajęte przemykaniem po linijkach oczy zbyt szybko zamykają się i ...wiadomo ) znalazłam idealne miejsce i czas na audiobooki. Prasowanie! Ręce i oczy zajęte przywracaniem gładkości ciuchom a głowa całkowicie wolna i gotowa na zajęcie się czymś ciekawym. Można rozmyślać, owszem, ale można też "czytać". Najlepiej coś lekkiego, o akcji łatwej do zapamiętania, bo przecież średniej wielkości audiobook to kilka (-naście) godzin nagrania , więc w zależności od naszych potrzeb i żelazkowstrętu to kilka (-naście) odcinków. Dobrze, jeśli do następnego razu nie zapomnimy zawiłości narracji. Dlatego ja na seanse w prasowalni wybieram albo książki, które dobrze znam z lektury tradycyjnej, czasem filmu, albo książki lekkie, łatwe, przyjemne i ... wywołujące uśmiech. Przy takich tekstach ta dość żmudna i raczej nielubiana czynność staje się czymś dużo przyjemniejszym. Taka psychologiczna gierka z samą sobą...nie lubisz czegoś co i tak musisz robić, dodaj do tego jakieś przyjemne skojarzenie.

Jakiś czas temu, skuszona pozytywną opinią Tabu kupiłam sobie "Handlarzy czasem" Tomasza Jachimka. Debiut znanego zapewne niektórym satyryka okazał się całkiem zgrabną opowiastką o tym co by było gdyby dało się sprzedawać i kupować czas. Temat jakże ciekawy i bardzo aktualny, bo któż nie narzeka na zbyt krótką dobę? Nawet w naszej blogosferze większość koleżanek, wspomina w swoich postach o rozciągnięciu doby przynajmniej o kilka godzin, by móc spokojnie pogodzić role kobiety pracującej, matki, żony, kochanki i oczywiście twórczyni rzeczy pięknych przeróżnie.
T. Jachimek a raczej jego bohater, wuj Franciszek..... znaleźli na to sposób - maszynę do handlu czasem. Idealne narzędzie zarówno dla tych, którym czas się dłuży niesamowicie i którzy chętnie sprzedadzą kilka godzin bezrobotnego dnia, jak i dla tych wiecznie zagonionych, którzy za kilka złotych dołożą swojej dobie godzinkę lub dwie, by dopieścić umowę, dopiąć ważny projekt czy po prostu zrobić więcej niż kolega z sąsiedniego biurka. Po spędzeniu kilku chwil w magicznej skrzyni wuja Franciszka obie strony opuszczały ją zadowolone. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli powiem, że taki handel czasem stał się przyczyną zamieszania nie tylko w kalendarzu (no bo gdy doba ma raz 12 a raz 53 godziny to trudno się połapać jaki jest tak naprawdę dzień), ale też niemałych "zamieszań" w wielu życiorysach. "Handlarze czasem" to lekka i zabawna opowieść a nie podręcznik fizyki. Raczej dla poszukiwaczy absurdu i nienachalnej ironii niż ortodoksyjnych wyznawców teorii naukowych. Kto choć raz widział (i słyszał ) Tomasza Jachimka w "Szkle kontaktowym" ten wie, że ma on niesamowitą umiejętność inteligentnego, satyrycznego a nie złośliwego komentowania rzeczywistości. Oczywiście mówienie, że książka ta zmieniła moje myślenie byłoby ogromną przesadą, ale po jej wysłuchaniu jakoś rzadziej proszę Niebo o dłuższą dobę :)))

Jedyną wątpliwość, jaka miałam przed zakupem tej książki była informacja, że czyta ją sam autor. Mam nadzieję, że nie urażę Go przyznając się do tego bądź co bądź publicznie. No bo Tomasz Jachimek nie jest znanym aktorem i jego dykcja jest taka jak nie przymierzając moja. Nie wyuczona latami ćwiczeń, tylko taka zwyczajna, ze zjadanymi końcówkami, nie takim jak trzeba r, czy sz. A gdy się książki słucha, to tembr głosu aktora, intonacja , dykcja, czyli to wszystko na co w normalnej rozmowie średnio zwracamy uwagę gra wielka rolę. Zdarzyło mi się raz jeden wyłączyć książkę tylko dlatego, że Pani czytała tekst w sposób tak nienaturalny, tak przesadzony, że zamiast skupiać się na fabule i "odlecieć w treść" cały czas słyszałam tylko tę drażniącą manierę w głosie.
Zaryzykowałam jednak i przyznam się Wam (i to nie jest żadne podlizywanie się) zostałam pozytywnie zaskoczona. Ta nieaktorska delikatnie mówiąc dykcja nie tylko przestała być słyszalna po pierwszym rozdziale, ale miałam wrażenie, że dodawała "smaczku" czytanej treści.
I nawet raz czy dwa ( i to nadal nie jest podlizywanie się) przemknęło mi przez myśl, że chyba nawet wolę taką interpretację niż profesjonalną i perfekcyjną (bo samego Zbigniewa Zapasiewicza) ze słuchanej wcześniej "Zielonej mili" Kinga.

Zbliża się pora urlopów, dla wielu z nas książka to podstawa wakacyjnego ekwipunku. Myślę sobie, że "Handlarze czasem" będą fajną rozrywką a nie literackim "nadbagażem".

A ponieważ nie lubię postów bez obrazków, to wrzucam zdjęcia może nie całkiem na temat, chociaż drogą dalekich skojarzeń można od skrzyni wuja Franciszka przejść do herbaciarki cioci Agnieszki :)))
Znowu "moje" kolory, znowu mój ulubiony papier ryżowy w pastelowe kwiaty. Prezent urodzinowy wysłany mojej kochanej Sistar. Podobno się spodobał :)))






Miłego wieczoru ... niech czas, ile by go nie było, nie przepływa nam przez palce.