poniedziałek, 30 maja 2011

Delikatne i kruche jak ciasteczka ...

... jest pudełko, które ostatnio poddałam metamorfozie.

Zdarzało mi się już malować i oklejać pudełka z tzw. łuby, czyli czegoś, co już nie jest drewnem ale też jeszcze nie jest papierem. Golaski z łuby są dość tanie i powszechnie dostępne w wielu kształtach i wielkościach, jednak trzeba przymknąć oko na pojawiające się niemal w każdym egzemplarzu niedoskonałości. Najbardziej wkurzająca jest tendencja do zmiany kształtu na obwodach. Pod wpływem wilgoci po malowaniu, naklejaniu motywów czy wreszcie lakierowaniu to, co w założeniu było okręgiem zamienia się w elipsę. Niestety elipsa, jaką stał się spód nie zawsze ma te same krzywizny, co elipsa wieczka. Próby dopasowania obu części na siłę kończą się często zmiażdżeniem delikatnego pudełeczka. Teraz już wiem, że wieczka nie należy dopychać na siłę, ale delikatnie "nakręcać" jak w słoiku, ale co popsułam, to moje :)).

Pudełeczko, którym się dzisiaj chwalę to opakowanie tak smacznych, jak (niestety) drogich kruchych ciasteczek z "Krakowskiego kredensu". Może widziałyście gdzieś na półkach sklepowych produkty tej marki. Samo patrzenie na nie jest już ucztą dla oczu, bo opakowania są śliczne i stylowe, proste i eleganckie. Z racji ceny nie próbowałam zbyt wielu produktów z Kredensu, ale ostatnio natrafiłam na promocyjną sprzedaż ciasteczek, wypiekanych, jak głosi dołączona ulotka według starej receptury państwa Wilderów z Suchej Beskidzkiej. Cukiernia Wilderów była wówczas niemal tak samo sławna jak późniejsze dokonania filmowe ich syna Samuela, znanego kinomanom jako Billy Wilder. Ile jest prawdy w tej opowieści, nie wiem, wiem natomiast, że ciasteczka są przepyszne. Kruche rożki z nadzieniem różanym, kruche kółeczka z orzechami i migdałami, malutkie, takie w sam raz na jeden kęs zniknęły szybko i jam to, nie chwaląc się uczyniła.

Ale dobra, co miało mi pójść w biodra, to oczywiście poszło. Po ciasteczkach zostało rozkoszne wspomnienie i owo okrągłe, dość spore opakowanie. Żeby nie kusić losu obleczonego w ciało mojego Małża-sprzątacza i eksterminatora przeróżnych "śmieci" (nie zżymaj się Kochanie, oboje wiemy, jak lubisz ;)) mój decou-śmietniczek.. ) nie odłożyłam pudełeczka na potem tylko od razu poddałam przemianie. Ostatnio tkwię w kolorystyce zielono-brązowej, bejcę w kolorze oliwki zużywam litrami, więc pudełeczko również dostało oliwkową bazę. Już przy pierwszym pociągnięciu gąbką okazało się, że ścianki są tak cieniutkie, że bejca przesiąkała przez nie na wylot. Martwiłam się, że nie tyle zgniotę, co niechcący rozpuszczę pudełko, więc nałożyłam tylko jedną warstwę bejcy. Na to kilka maźnięć farby brązowej, potem kilka białej, szybko startych suchą szmatką i na tak przygotowane tło nakleiłam fragment papieru ze starą pocztówką. Jeszcze obwódka z napisami i pieczątkami, jeszcze motylek (a nawet dwa), kilka warstw matowego lakieru, troszkę bitumu i tadam ... mam bardzo moje pudełko na bransoletki i pierścionki.

Sesja zdjęciowa w pełnym słońcu, na tle firaneczki od Dorotki, którą ( firaneczkę, nie Dorotkę) już dawno powinnam tu pokazać i pokażę, jak tylko zdobędę porządne karnisze do okna połaciowego.
Dorotko, nie gniewaj się, że firanka pełni teraz rolę serwetki, zresztą w tej roli też jest zachwycająca i bardzo Ci za nią dziękuję.





Szesnaście lat temu, w równie piękny jak dzisiejszy dzień urodziłam nasze pierwsze dziecko. Kiedy patrzę z perspektywy lat i doświadczeń widzę, że już w tamtym momencie Synio pokazał swój charakter i osobowość. Urodził się dziesięć dni po wyznaczonym przez lekarza terminie, tak jakby chciał pokazać, że to nie lekarz i nie my, ale On będzie decydował o swoim życiu. Urodził się bardzo szybko i od tamtej pory jego żywiołem jest prędkość i zwinność. Mój mały, większy ode mnie, kochany Kubuś ...


P.S. z 31.05

Taka cudna mruczanka chodzi dziś za mną od rana. Idealna na ten gorący, pachnący kwiatami i miłością ostatni dzień maja. Posłuchajcie proszę ...



sobota, 28 maja 2011

Nić ...

Zobaczyłam ją dziś rano, gdy leniwie przewracając się na drugi bok tkwiłam jeszcze pomiędzy snem a budząca się jawą. Cienka i srebrna jak włos z warkocza mojej babci i długa... niewiarygodnie długa, zważywszy, że była dziełem pajączka wielkości główki od szpilki. Głowę dam, że wczoraj jej jeszcze nie było, wczoraj rano na pewno. A dziś rozciągała się od połaciowego okna w suficie do brzegu nocnej szafki. Mały skubaniec przez noc utkał nić kilkaset razy dłuższą niż on sam. Utkał i zamocował tak, że prężyła się dumnie rozciągnięta i napięta jak struna. Do chwili gdy sięgając po komórkę, żeby sprawdzić która jest godzina zerwałam niechcący jej delikatne mocowanie. Nie urwała się całkiem, wisiała jeszcze miotana teraz powiewem wiatru wchodzącego przez uchylone okno. Zaraz też pojawił się pajączek, który jak się okazało siedział na innej niteczce, niewidocznej jeszcze dla moich oczu, dużo cieńszej, bocznej odnodze przyszłej pajęczyny. Miałam wrażenie, jakby ogarniał wzrokiem uszkodzoną bazę i zastanawiał się jak ratować swój dom. A przecież jego los był już przesądzony, bo przecież za chwilę miałam wstać z łóżka, zejść po szmatkę i zetrzeć z okna resztki pajęczyny. Jednym przypadkowym ruchem ręki zburzyłam coś, co jakaś mała istota budowała przez długie godziny, drugim, już bardzo świadomym ruchem miałam dopełnić dzieła zniszczenia.

Ale jeszcze leżałam, patrzyłam na ten ruszający się "łebek szpilki" i przyszło mi do głowy, że my też jesteśmy takimi pajączkami. Tkamy sobie swoje sieci, budujemy swój świat, marzymy, snujemy plany. Aż nagle jakaś niewidzialna ręka... los, Bóg, przeznaczenie , jednym ruchem burzy nam ten cały poukładany świat. Zawał, wylew, wypadek samochodowy zrywa nitkę z jednej strony. Czasem jeszcze jak ten pajączek miotamy się wierząc, że damy radę to uratować, że jakoś to będzie. I czasem się udaje. Wychodzimy z tego. Poturbowani, posklejani, połatani, ale wychodzimy. Ale czasami wraca ta wielka łapa ze ścierką i dopełnia dzieła zniszczenia. Nie zważa na to, że mieliśmy plany na wakacje, że nie skończyliśmy tej ciekawej książki, że nie powiedzieliśmy komuś czegoś ważnego, że zostają zdziwione i zagubione dzieci ... Zrywa nić naszego życia tak samo jak ja zrywam pajęczynę wiszącą w oknie.
Strasznie to wszystko kruche...


* - zdjęcie jest stąd

niedziela, 22 maja 2011

The day after ...


Poranek nazajutrz po "końcu świata" przywitał mnie ożywczą świeżością wiosny wpadającą przez uchylone okno, wariackim świergotem ptaków i słońcem, które o siódmej rano świeciło tak, jakby chciało zagrać na nosie wszystkim wieszczącym jakiekolwiek zakończenia. Niby normalny niedzielny poranek, a jednak w pewnym sensie pierwszy...

Dziś już łatwiej mi jest oceniać te "rewelacje" ze zdrowym rozsądkiem. Irracjonalność mojej reakcji była niewytłumaczalna nawet dla mnie samej. Nie przyznawałam się do niej nawet moim najbliższym. Mąż, któremu powiedziałam o tym dopiero wczoraj wieczorem chyba nie do końca uwierzył, ciągle powtarzając "no chyba sobie żartujesz". No jasne, jego racjonalna do bólu i poukładana żona i strach przed przepowiednią jakiegoś oszołoma, który w swojej pysze (bo jak to określić inaczej) przejrzał boski plan, wykradł Bogu notatnik z zakreśloną na czerwono datą 21 maja 2011 i wykrzyczał nam z dumą jak się wykrzykuje słowo Bingo! w czasie loteryjki. Powierzenie moich lęków blogowi, a więc w pewnym sensie Wam było taką moją dość egoistyczną próbą zagadania tematu. Wyrzucenia go z siebie, może trochę złożenia na cudze barki. Przepraszam zwłaszcza tych, którzy dopiero czytając mój wpis dowiedzieli się o tej "przepowiedni".

A swoją drogą to za rozpowszechnianie takich wiadomości ktoś teraz powinien Panu Campingowi porządnie zmyć głowę (nie chcę wyjść na bardzo mściwą, ale przypiekanie stóp żywym ogniem albo wrzucenie do basenu z krokodylami też przemknęło mi przez głowę). Mediom, które je powtarzały i odmieniały przez wszystkie przypadki też. Ja wiem, że temat chwytliwy i każda stacja radiowa, każda gazeta musiała swoje trzy grosze na ten temat dorzucić, ale czy ktoś się zastanowił nad konsekwencjami. Czy komuś przyszło do głowy, jak taka informacja może przerazić dzieci? Moja Ola, choć w rozmowach z nią bagatelizowałam temat jak tylko było można, im bliżej osiemnastej tym częściej powtarzała, że się boi. W kolejce do atrakcji chorzowskiego Wesołego Miasteczka (bo tam w końcu wylądowaliśmy) słyszałam kilka razy jak dzieci zagadywały rodziców na ten temat. No i jak wytłumaczyć takie coś dziecku, gdy człowiek sam tego nie ogarnia? Bo czymże miałby być ten koniec świata? Chyba raczej nie materializacją średniowiecznych wizji o rozstępowaniu się chmur, szaleństwie żywiołów i zrzucaniu grzeszników w otwartą nagle otchłań rozpalonego piekła. Może to tylko wielka przenośnia określająca nasze małe końce świata? Naszego indywidualnego świata. Może to ostrzeżenie przed zostawianiem spraw, rzeczy i ludzi na bliżej nieokreślone "potem"? Może to symboliczne nawoływanie do bycia w porządku wobec siebie, ludzi czy Boga już dziś, już teraz?
Kilka dni temu w rozpędzonym porsche zginął znajomy naszych sąsiadów. Jego świat skończył się właśnie tamtego wieczora, w pewnym sensie był to koniec świata także dla jego bliskich, których życie już nigdy nie będzie takie jak dotąd. Komuś umiera dziecko, ktoś traci w pożarze dorobek całego życia, ktoś dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory... dla nas to informacja, jakich wiele w necie, dla nich w wielu przypadkach koniec świata, w jakim żyli do tej pory. Jaki ma więc sens przeszukiwanie Biblii, kalendarza Majów czy innych znaków na niebie i określanie na ich podstawie dokładnej daty.?

Dziś, dzień po ogłoszeniu końca, świat istnieje dalej. Z deszczowymi chmurami na niebie, komarami gryzącymi po nogach, zmywaniem naczyń po obiedzie, autostradami pełnymi śmigających w obu kierunkach samochodów, panami policjantami zaczajonymi za zakrętem z lizakiem w ręku i milionem innych małych zwyczajności , które się na ten świat składają. Każdego dnia rodzi się ponad sto tysięcy ludzi i ponad sto tysięcy umiera. Życie niemal po równo daje światu radość i smutek. Nie ominie nas ani jedno ani drugie. Czy musimy znać datę i minutę tych zdarzeń, by żyć szczęśliwiej i pełniej?

Nie wiem jak inni. Ja nie muszę.

piątek, 20 maja 2011

Koniec świata, czyli niech mnie ktoś otrzeźwi...


Nie jestem przesądna. Nie boję się przebiegających czarnych kotów, nie przejmuję tym, czy przechodzę pod czy za drabiną, nie liczę lat nieszczęść gdy stłukę lusterko. Nie chadzam do wróżek, horoskopy czytam tylko przeterminowane, żeby się pośmiać jak bardzo się nie sprawdzają. Ale... no właśnie. Nie straszna mi była "pluskwa milenijna" i nie przyłączałam się do ogólnego oczekiwania co to będzie gdy komputery zgłupieją przeskakując z roku 1999 na 2000. Nawet proroctwa Nostradamusów wszelakich nie budzą we mnie grozy, gdyż ich "spełnialność" jest wprost proporcjonalna do okresu jaki od tego czy owego "sprawdzonego" wydarzenia minął. Odsuwam od siebie takie wiadomości na bezpieczną odległość i nie zaprzątam nimi głowy dłużej niż kilka minut. Dlatego zadziwia mnie lęk, jaki odczuwam od kilku dni. Akurat przechodząc obok włączonego w porze wiadomości telewizora usłyszałam jednym uchem o kolejnym "pewnym i ostatecznym" terminie końca świata. I zamiast jak zwykle wypuścić tę rewelację drugim uchem i zapomnieć to polazłam do komputera, żeby wynaleźć szczegóły które mi umknęły. No i doczytałam, na swoje własne nieszczęście. I teraz cały czas dumam . No bo to niby już jutro ma być. Pierwszy rzut "sodomii i gomorii". A kolejny i ostateczny za pół roku.

A dziś jest taki piękny dzień... słońce świeci jak szalone, trawa zielona jak pomalowana, ptaki ćwierkają na moich lipach jak nakręcone...i co? I jutro już tego ma nie być?

A my właśnie na jutro zaplanowaliśmy wypad do Tatralandii. No to jechać, czy nie jechać? W obliczu proroctw, że Polska ma być oszczędzona lepiej się stąd nie ruszać. Ale przecież Słowacja nie tak daleko...
Ja wiem, że gadam teraz jak pokręcona i mnie samą to moje gadanie przeraża. Dlatego proszę Was moje kochane. Stuknijcie mnie wirtualnie w czółko albo mi powiedzcie, że to wszystko bzdury. Bo jak nie, to ja jutro zamiast podziwiać tatrzańskie krajobrazy i cieszyć się urokami ciepłych źródeł będę za każdym zakrętem wypatrywać oznak kataklizmu.


poniedziałek, 16 maja 2011

Ale jestem ...


Aż się boję napisać, że wszystko wraca do normy, bo chociaż nie jestem przesądna to jednak nie chciałabym zapeszyć. No to tylko tak cichutko szepnę zainteresowanym i zaniepokojonym moim milczeniem (nie tylko na blogu), że moje życie wskoczyło już na normalne tory, "pociąg" zwolnił do standardowej dla mnie prędkości i znowu zamierzam poukładać sobie moją codzienność tak, by wystarczyło w niej czasu i na pracę i na dom i na przyjemności. A jeśli przyjemności to oczywiście decou-. Stara stolnica, która jest moim "warsztatem" wróciła z całym bałaganem puszek, słoiczków miseczek itp. na honorowe miejsce w salonie i pewnie zostanie tam przynajmniej do kolejnej "oficjalnej" wizyty. Bo ci mniej oficjalni goście i tak zwykle przesiadują w kuchni nie zwracając uwagi na biurowo-warsztatową stylizację za ścianą.
Rzuciłam się więc na decou jak zgłodniały rekonwalescent na pierwszy po szpitalnej diecie obiad. Od razu dwa spore przedmioty, ale na razie sza!, bo to niespodzianki. Pochwalę się nimi jak tylko dotrą na miejsce. W kolejce czekają następne lusterka i komódki, bo w przypływie euforii i "wolności" pojechałam do IKEI i skusiłam się na promocyjna ofertę - sklejkowa komódka z czterema szufladkami za niecałe 20 zł to prawdziwa okazja. Na razie nie mam na nie jakiegoś konkretnego pomysłu, lubię mieć takie "golaski" pod ręką i czekać na inspirację. Niektóre przedmioty czekają bardzo długo na swój czas, ale ja tak wolę, bez pośpiechu, bez presji terminów...pomału.

Przy okazji czyszczenia komputera z niepotrzebnych foto-śmieci odnalazłam kilka przedmiotów, których nie pokazywałam na blogu.
Zdjęcia poniżej można by podpisać jednym zdaniem - " z jednej serwetki, czyli szkocka oszczędność", bo do oklejenia tych wszystkich drobiazgów zużyłam tylko jedną serwetkę. Zazwyczaj nie wyrzucam nawet małych skrawków i ścinków, chowam je w osobnym pudle i każdą nową pracę zaczynam od grzebania w tych maleństwach. Szkocka, czy poznańska natura odzywa się we mnie najbardziej, gdy mam pojedyncze egzemplarze serwetek, no bo jak kupuję całą paczkę to i zamach przy wycinaniu mam jakby szerszy. :))) A tę serwetkę miałam tylko jedną. Powiem jeszcze, bo chyba nie zrobiłam tego wcześniej, że dostałam ją od wspaniałej dziewczyny. Marta, autorka bloga Deco-pasja zorganizowała u siebie candy, którego nie wygrałam, ale w ramach "podziękowania za podziękowanie" zostałam obdarowana całym pakietem rozmaitych serwetek i co ciekawe ani jednej nie miałam w swoich niemałych w końcu zbiorach. Dziękuję Ci jeszcze raz Martusiu za piękny gest.

A wracając do serwetki, to kiedy po raz pierwszy podeszłam do niej z nożyczkami za oknami była bardzo wczesna i bardzo szara wiosna. A mi się już tak bardzo chciało słońca i ciepła...
No więc na pierwszy ogień poszło serducho do zawieszenia gdziekolwiek, byle w zasięgu spragnionego kolorów wzroku.


Po wycięciu serduszek zostało jeszcze troszkę serwetki na zakładkę,


a potem okazało się, że wystarczy jeszcze na bransoletki (cieniutkie, ale za to dwie) i kolczyki do kompletu.



Gdybym się uparła, to jeszcze bym ze ścinków wymodziła wisiorek, ale się już nie upierałam :)))).


A potem zaświeciło słońce i mogłam zrobić tym cudnym kwiatom sesję zdjęciową w plenerze. I takiego słońca Wam życzę na nadchodzące dni, bo maj nas w tym roku jakoś nie rozpieszcza.

poniedziałek, 9 maja 2011

Woody Allen powiedział ...


... "jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach na przyszłość".

Ja wprawdzie nie absorbowałam jakoś natrętnie "góry" moimi zamiarami, ale często i na głos powtarzałam tu czy tam, że jak już minie kwiecień i początek maja, to sobie wreszcie odpocznę. Nie, żeby od razu kołami do góry i leżenie plackiem, albo jakiś urlop pod palmami. Chciałam tylko takiej niespiesznej codzienności. Bo ostatni miesiąc to była u nas imprezowa kumulacja. Najpierw bierzmowanie Kuby, zaraz potem święta a tydzień po nich komunia Oli. Mnóstwo zebrań i spotkań, cała masa przygotowań i tych naszych prywatnych, domowych i tych okołokościelnych. Nie chcę już tutaj narzekać i marudzić, nie chcę opowiadać jak to (wbrew temu, co mieliśmy przekazywać dzieciom ) materia wygrywała z duchem na każdym kroku. Nie ważne! Wiadomo było, że nic się samo nie zrobi, więc zakładałam, że będzie czaso- i pracochłonnie, ale że potem wrócę do normalnego rytmu. Że zajmę się w końcu pajęczynami na własnym, a nie kościelnym suficie, że zasadzę pelargonie na własnym, nie kościelnym parapecie, że wytrzepię własne, nie kościelne dywany. Że skończę słuchać "Klarę" przy prasowaniu sterty ciuchów, która uzbierała się przez ten zagoniony miesiąc. I że może wreszcie wyciągnę z kąta mój warsztacik i coś podekupażuję. Strasznie mi tego brakowało.

Ale niestety, wraz z zakończeniem "białego tygodnia" nie nadeszła upragniona niespieszność. Los zafundował mi bowiem kolejną niespodziankę, próbę, czy jak to zwać. Nie wdaję się w szczegóły, ale będzie trudno. Czy dam radę? Nie mam specjalnie wyjścia. Na pewno nauczę się wielu rzeczy, których do tej pory umieć nie musiałam. Gdy dam sobie prawo do niedoskonałości czy popełniania błędów, to może nawet nie wykończę się przy tym psychicznie. Dam radę i przetrwam. Na szczęście to wcześniej czy później minie i wróci normalność. A wtedy ... albo nie, już nikomu nie powiem co mam w planach na bliżej nie określone "wtedy".


* - zdjęcie W.Allena z D.Keaton z planu filmu "Annie Hall" pożyczyłam stąd. Oddam.