niedziela, 18 sierpnia 2013

Koneser i debiutantka ...

Upalna, leniwa niedziela układa się powoli do snu. Zanim i ja pójdę jej śladem muszę Wam koniecznie polecić film, na który się wczoraj wybraliśmy. To "Koneser".  Jak zwykle mam dylemat, jak opowiedzieć, albo raczej ile opowiedzieć, żeby zachęcić, ale jednocześnie nie odebrać Wam przyjemności samodzielnego odkrywania historii krok po kroku. To może poprzestanę na nazwiskach. Reżyseria - Giuseppe Tornatore, scenariusz też jego, troszkę szkoda, bo gdyby to była adaptacja jakiejś powieści, to już bym gnała do księgarni.  Obsada - Geoffrey Rush, aktor, który nie musi grać głównej roli, żeby zapaść w pamięć. Nauczyciel dykcji w "Jak zostać królem", kapitan Barbossa z "Piratów z Karaibów", czy Harry z jednego z moich ukochanych filmów "Siostrzyczki". Tym razem wciela się w rolę Virgila Oldmana, jednego z najlepszych znawców sztuki , człowieka docenianego i dobrze opłacanego, szanowanego i władczego, a jednocześnie pełnego lęków, fobii i przede wszystkim samotnego. Oldman prowadzi najbardziej prestiżowe aukcje dzieł sztuki, jednocześnie, przy pomocy swego przyjaciela (niesamowity jak zwykle Donald Sutherland) zdobywa dla siebie co smakowitsze kąski. A wybiera je według pewnego klucza. Na drodze Virgila staje Claire Ibbetson, klientka, która prosi go o przeprowadzenie wyceny majątku pozostawionego jej przez rodziców. Kobieta kontaktuje się z nim jedynie przez telefon, z czasem wyjaśnia się dlaczego ... Historia tej nietypowej znajomości rozwija się wśród niesamowitej scenografii, która, jestem pewna zachwyci nie tylko te z Was, które znają się na sztuce, ale też te, które jak ja uwielbiają tajemniczą atmosferę starych willi, zakurzonych strychów i zagraconych piwnic. To drugi dom po szkockim Skyfall Jamesa Bonda (choć dom to chyba nie najlepsze określenie dla tego miejsca), w którym chciałabym zamieszkać. Kolory ścian, meble, bibeloty, nie sposób tego wszystkiego opisać. Atmosferę buduje też nieziemska muzyka samego Ennio Morricone. Nie bójcie się, nie ma w niej ani jednej nutki kojarzonej ze spagettti westernami z lat 60-tych. Dźwięki są raz nostalgiczne i niemal pastelowe, innym razem dramatyczne i drapieżne, za każdym razem idealnie oddają nastrój chwili. I przenoszą nas w świat ludzkich lęków, nadziei, niespełnionych pragnień i ambicji. Nie jest to, jak opisują to niektóre recenzje melodramat, przynajmniej nie w tym ckliwym znaczeniu tego słowa.  Bo też tego melo- nie ma aż tyle, jest dramat, jest tajemnica, jest psychologia, jest ... znowu muszę zmilczeć, żeby nie zdradzić zbyt wiele. Powiem tylko, że to jeden z nielicznych filmów, po obejrzeniu których miałam ochotę wrócić do kasy kina i kupić bilet na kolejny seans, jeden z nielicznych, w których zatopiłam się tak, że nie zauważyłam upływu czasu (a film trwa niemal dwie i pół godziny), jeden z nielicznych, którym wybaczam drobne "mogłobyćlepiej", film, który wciąż "oglądam" w mojej głowie... Polecam Wam kochane, z całym przekonaniem, zaufajcie mi.

A gdzie tytułowa debiutantka ?
To ja moje Kochane :))) Zebrałam się w końcu i zamiast zazdrościć innym i marudzić, że "chciała bym, ale boję się" chwyciłam za szydełko i... tadam!!! Mam swoją pierwszą, własnoręcznie wydzierganą poduszkę z "granny square". To znaczy pół poduszki, ale skoro te szesnaście kwadracików śmignęłam w weekend w tak zwanym międzyczasie, to myślę, że drugie szesnaście powstanie równie szybko i już w przyszły weekend będę mogła pokazać Wam całość. Proszę przymknąć oko na niedoskonałości warsztatu, jak na pierwszy raz to i tak nieźle wyszło. Zwłaszcza, że musiałam dopasować nie tylko kolory, żeby się nie powtarzały, ale też powalczyć z grubością nitki, bo fioletowa i turkusowomorska włóczka były niemal dwa razy grubsze niż pozostałe. Cud, że przy tak różnych grubościach nitki kwadraty wyszły w miarę równe. Kolory raczej nietypowe, ale właśnie takie poduchy potrzebne mi są do mojej odmalowanej właśnie na szaro sypialni.



 






Babcine kwadraciki wciągają jak diabli, więc na poduszkach się raczej nie skończy . Marzy mi się teraz taki bardzo, bardzo kolorowy pledzik. Szkoda tylko, że tak trudno o niedrogie włóczki dobrej jakości w ładnych kolorach. Ale przecież dla chcącego ...

A na dobranoc zostawiam Wam muzykę ...


środa, 14 sierpnia 2013

Wolna środa ...

9:00
Zrobiłam sobie wolny dzień. Bez planów na wyjazd, czy wyjście gdzieś konkretnie. Dzień na posnucie się z kąta w kąt i robienie tego, co mi przyjdzie do głowy. Żeby odetchnąć, żeby się zatrzymać, żeby niczego nie musieć. Żeby nie zwariować, żeby poczuć, że jestem i że mam jakieś inne życie niż to związane z pracą. Chociaż tak do końca od pracy nie uciekłam, nie umiem się całkiem wyłączyć i odciąć i troszeczkę doglądam "wirtualnie". Ale świadomość, że wcale nie muszę tego robić jest cudowna i bardzo odprężająca.

11:00
Z samego rana zagniotłam ciasto na jagodzianki. Myślałyście, że odpuszczę? W żadnym wypadku! Wciąż mam niedosyt i wciąż poszukuję smaku z dzieciństwa. Ciasto już urosło, właśnie podzieliłam je na małe porcje i zgodnie z sugestią Margarytki "zostawiłam do napuszenia", za kwadrans będę nadziewać... Dziś wypróbowałam ten przepis. Tym razem mąkę odmierzyłam z iście aptekarską precyzją, może dlatego ciasto dość długo kleiło się do rąk zanim uzyskało idealną konsystencję.

12:00
Czas jest jednak wielką zagadką. Wciąż pędzi jak szalony by nagle przystanąć ... na kwadrans ... niemiłosiernie długie piętnaście minut.

12:15
Kręcę lukier. Magiczna czynność. Zwykły cukier, zwykła cytryna, zwykła woda. Niezwykły, lekko kwaskowy smak, by zrównoważyć słodycz jagodowego nadzienia.


To jest to!!!! Udały się! :))) Są idealnie puszyste, trochę za słodkie, ale takie były jagody ze słoika.


Jestem z siebie dumna. Pierwszą połowę wolnej środy uważam za udaną. Druga, mam nadzieję, nie zepsuje tego wrażenia, choć zgodnie z planem ma być bardziej gospodarczo-porządkowa.

 17:00
Gdybym normalnie poszła do biura już bym była w domu po pracy. Teraz w biegu podgrzewałabym ulepiony wieczorem obiad a po nim, także pędem gnałabym na zakupy. Wszak jutro dzień wolny także dla sklepów, trzeba więc nakupić chleba, mąki, cukru itp. Czy w Waszej okolicy też widać u ludzi taki przedświąteczny przymus zrobienia zapasów na "dzień bez sklepu"? Tego się chyba nigdy nie oduczymy i na zawsze pozostanie w nas strach, że "chleba zabraknie". Korzystając z niespieszności wybrałam się dziś do Lidla dużo wcześniej niż zwykle, a i tak zastałam półki z pieczywem i lodówki z grillowymi gotowcami przetrzebione przez pierwszy poranny, czy przedpołudniowy szturm. Nie będę się wybielała, sama też nakupiłam więcej, niż potrzebowałam, zapomniałam tylko o  ... chlebie
Zanim jednak przyłączyłam się do tego rytuału wstąpiłam do mieszczącego się po w tym samym budynku Pepco. Rzadko odwiedzam ten sklep, bo odnoszę wrażenie, że prawie nic tam się w asortymencie nie zmienia. Dlatego im rzadziej bywam, tym większą mam szansę na jakieś odkrycie, zwłaszcza na półkach z wyprzedażą. Tym razem oko szperacza zawędrowało ku wieszakom z ozdóbkami i zatrzymało się na wisiorku-zegarku. Nie wiem czy pamiętacie, ale wisiorki i zegarki ( razem i z osobna) to mój bzik, nie mam ich nigdy dość i przyznam szczerze nie gardzę nawet egzemplarzami z pogranicza kiczu i tandety, jeśli tylko mnie czymś ujmą? W tym wypadku odezwał się we mnie pierwiastek męski, którego ostatnio odkrywam w sobie nadmiar  i najzwyczajniej w świecie rzuciłam się na "fajną laskę". Ikona kobiecego stylu i urody w wersji słodko seksownej czy seksownie słodkiej, kobieta, z którą łączą mnie niestety jedynie inicjały, czyli  boska Marylin Monroe. 



Mój egzemplarz jest grafitowy z czarnymi cyferkami i wskazówkami. Była jeszcze wersja w złocie, ale to nie mój styl. Drażnią mnie tylko te kolorowe wzorki, które widać na pierwszym zdjęciu. Pojawiają się tylko, gdy patrzy się na zegarek pod pewnym kątem i nie zauważyłam ich w sklepie, dopiero moja Ola-sroczka wypatrzyła "śliczne serduszka i gwiazdki" na szkiełku. No ale nie będę grymasić, mam śliczny biżutek za jedyne 15 złotych

Nie sądzicie, że będzie idealny do wąskich spodni i małego czarnego sweterka?


 
 
















19:00
Świadomość, że nic nie muszę sprawia, że chcę wziąć się za całkiem przyziemne zajęcia. Myję dwa okna, spoglądam zza czystych szyb na chylące się ku zachodowi słońce. Czy wiecie, że dzień jest już krótszy od najdłuższego o ponad godzinę?

22:00
Środa powoli dobiega końca. Wieczór spędzamy rodzinnie. Dobry film, lampka czerwonego wina, ciepłe światło świec i druty. Kolejny ciepły szal, który już dawno powinnam była skończyć, ale trzydziestostopniowe upały nie sprzyjały bliskim kontaktom z wełną.  




To był bardzo dobry, zwyczajny dzień. A jutro wszyscy leniuchujemy. Jak miło...


Dobrej nocy.


PS
22:30 - zostały cztery jagodzianki. Teoretycznie mamy jutro szansę na słodkie śniadanie dla każdego. Teoretycznie ;))

niedziela, 11 sierpnia 2013

Zachcianka spełniona po dwakroć ...

Rzadko miewam kulinarne zachcianki. Nawet w czasie ciąży ich nie miewałam. Dlatego sama byłam zaskoczona tym, jak natrętnie o NICH myślałam. Iskra zatliła się, gdy zawieźliśmy dzieci do moich Rodziców. Z pomiędzy "jak dawno Was nie było?", "co słychać?", jak tam droga?", " jak oni wyrośli !!", które zwykle padają zaraz po otwarciu drzwi samochodu moje ucho wyłapało jedno "upiekę Wam drożdżowe bułeczki". Moje dzieci, do których babcia skierowała te cztery słowa pewnie ich nawet nie usłyszały, za to w mojej  głowie od razu uruchomił się pokaz slajdów. Sobotnie przedpołudnie, zagniatanie drożdżowego ciasta w wielkiej misce, pieczenie porcjami po sześć sztuk w prodiżu, zapach, który wypełniał cały dom, niecierpliwe wyczekiwanie, aż pierwsza porcja przestygnie (nie jedz gorących, bo dostaniesz skrętu kiszek!) i wreszcie moment, gdy można było zasiąść z puszystą, polukrowaną bułą w jednej i kubkiem mleka w drugiej ręce. Jeden ze smaków dzieciństwa, zapachów, które zapadają w nas głęboko i wracają, gdy myślimy o Domu.

Wiedziałam, że nie spróbuję tych obiecanych bułeczek, bo wpadliśmy jak zwykle tylko na jedną noc i w niedzielne popołudnie wracaliśmy bezdzietnie do Krakowa. Nadszedł poniedziałek a ja cały czas myślałam o tych bułeczkach  i tak bardzo zazdrościłam moim dzieciom, że będą mogły uczestniczyć w tym cudownym rytuale... rozczyn z drożdży i mleka, zagniatanie (obowiązkowo ręcznie), formowanie zgrabnych kulek i wreszcie pieczenie... Żadna, nawet najbardziej "domowa" cukiernia nie odtworzy tego smaku.

Na szczęście bułeczkowe natręctwo przytłumił natłok obowiązków i zajęć domowych (gdy nie ma dzieci w domu, to nie jesteśmy niegrzeczni, ale wymyślamy sobie "mały remoncik"). I może całkiem by mi przeszło, gdyby nie radio. Przypadek? Chichot losu? No bo jak często się zdarza, że wybrzmiewa kolejna melodia a spiker zamiast czyściutko wejść w kolejny tekst-przerywnik między piosenkami przeprasza, że przeżuwa na antenie, ale właśnie dostał ciepłe jagodzianki i nie mógł się powstrzymać? A ja już nie tylko słyszę, jak on mlaska z zachwytem pochłaniając ostatni kęs, ja czuję ich zapach, widzę ten puszysty środek, te jagody wypływające, ten lukier bialutki i kruchy. I jak nigdy w życiu zazdroszczę temu gościowi tak bardzo, że tę całą zazdrość wyrzucam z siebie na głos.

Ależ bym zjadła taką jagodziankę!!!!!

Pierwsza myśl, zadzwonić do Mamy i zapytać, czy by nie zechciała... zanim byśmy dojechali czekałaby cieplutka porcja ... ale nie miałam sumienia. I tak przez ostatnie dwa tygodnie karmiła i dopieszczała naszą dwójkę. Przecież nie będę świrować z powodu jakiejś bułki,  zatrzymamy się po drodze w Maku, to sobie kupię ciastko. Nie prowadziłam, więc trochę podsypiałam, jak to w drodze, którą się zna niemal na pamięć, do przerwy na "popas" i tankowanie mieliśmy jeszcze przynajmniej półtorej godziny. Dlatego zdziwiłam się, gdy mój Małż zamiast przejechać przepisową pięćdziesiątką przez kolejne miasteczko skręcił w lewo i zaparkował na małym ryneczku. Nie zdążyłam nawet odpiąć pasów, gdy jego już nie było w aucie. Wrócił po kilku minutach z białym zawiniątkiem i tajemniczym uśmiechem...

- Na jagodzianki już za późno, ale w cukierni mieli jeszcze ciasto drożdżowe na wagę, miałem niecałe cztery złote, więc jest tylko taki kawałek... podobno pieczony na miejscu, domowy przepis.

"Taki kawałek" był sporą porcją pysznego, puszystego ciasta z prawdziwymi jagodami, które swoim smakiem zaskoczyło mnie tak samo jak mój Małż swoim gestem... Oczywiście pochłonęłam placek zanim zdążyliśmy wrócić na trasę. Oczywiście podzieliłam się z moim rycerzem. Oczywiście podział nie był sprawiedliwy ;))))

Jeśli myślicie, że to koniec jagodziankowej historii, to niestety nie mam dla Was dobrych wieści. Ciasto z domowej cukierni w małym miasteczku tylko zaostrzyło mój apetyt na "prawdziwą" domową drożdżówkę. I wiedziałam już, że jeśli jej sobie sama nie upiekę, to nikt tego dla mnie nie zrobi. I chociaż w kuchni najlepiej wychodzi mi zmywanie, to w sobotę zaraz po pierwszej kawie rozczyniłam drożdże w ciepłym mleku, przesiałam mąkę, dodałam wszystkie składniki i wyrobiłam (obowiązkowo ręcznie) ciasto. 


 Odczekałam aż urosło, uformowałam, nadziałam...




 i upiekłam.



I może to nie było mistrzostwo świata. Na pewno nie było.  Bułeczki bardziej przypominały granaty przeciwpiechotne niż pulchniutkie poduszeczki ... i nie były polukrowane, bo znowu zapomniałam, że mi się skończył cukier puder... i trochę się spiekły i były uroczo niefotogeniczne, ale były PYSZNE!!! 

Od razu zjadłam trzy, jeszcze gorące, popiłam zimnym mlekiem, bo nigdy nie wierzyłam w ten "skręt kiszek". Do wieczora dotrwały trzy. W niedzielę rano nie było już żadnej...



Skorzystałam z tego przepisu, z oczywistą modyfikacją dotyczącą nadzienia i jednym omsknięciem rzutującym, jak się domyślam, na jakość (niestety sypnęłam za dużo mąki, stąd to podobieństwo do granatów bojowych ).




W lodówce mam jeszcze pół kostki drożdży i słoik jagód ... nie zamierzam czekać do weekendu.

sobota, 3 sierpnia 2013

Namieszałam ...

No nie wyszło! 
A już się cieszyłam. Pozostały wszystkie posty z komentarzami, tło, lista Obserwatorów, szablon. Nie było tylko zakładek z ulubionymi blogami, ale na to byłam przygotowana i z tym sobie poradziłam. Potem odkryłam, że stary blog, choć pousuwany i pozamieniany we wszystkich możliwych miejscach nie chce ustąpić pola nowemu. Nowy post nie pojawił się na Waszych paskach, gdy do wyszukiwarki wpisywałam stary adres pojawiała się informacja, że już nie istnieje, ale nowego nie było widać. Wciąż spokojnie czekałam, bo przecież nazwa nowa, więc może trzeba jej trochę poużywać, wtedy i googlowe wyszukiwarki ją wynajdą. Zaczęłam do Was zaglądać pod nowym nickiem, podawałam ścieżkę dostępu. Praca mozolna, bo sporo już Was Kochane do mnie zaglądało, ale myślałam, nie ma sprawy, warto, intencja jest słuszna, więc krok po kroczku, jedną po drugiej przywołam... Wczoraj wieczorem jednak załamałam się zupełnie. Okazało się bowiem, że nie tylko Wy nie widzicie mojego nowego bloga, ale nawet ja sama nie jestem w stanie otworzyć żadnego starego wpisu przez skrót tytułu. Pojawiała się ta durna informacja, że blog nie istnieje. Wkurzona postanowiłam skorzystać z podpowiedzi Jerzy_nki i najpierw wyeksportować stary blog na dysk twardy a potem zaimportować go pod nowy adres. Oczywiście od razu to zrobiłam, przywróciłam stary blog, kliknęła Eksportuj, blog się pięknie wyeksportował do mojego komputera, tylko niestety za diabła nie wiedziałam gdzie dokładnie. Nie było go na pulpicie, nie było go na żadnym dysku lokalnym (choć oczywiście ścieżka dostępu wskazywała dysk lokalny), a żeby zaimportować blog w nowe miejsce trzeba było skopiować go z tego właśnie miejsca. Próbowałam, szukałam, klęłam na siebie, że mi się zachciało zmian, na Bloggera, że taki durny, na moją komputerową indolencję i na moje popyrtanie, żeby wszystko robić już, zaraz, natychmiast. W końcu zaczęłam ryczeć i zaćmiona już swoją bezradnością i przerażona, że teraz to już całkiem straciłam blog zdesperowana poszłam do sypialni ,budzić Małża, żeby ratował durną żonę. A było już sporo po północy i Małż spał sobie od godziny przynajmniej. Całe szczęście, że sypialnię mamy na poddaszu i że w połowie drogi zaćma mnie opuściła. Przecież nie obudzę go z powodu takiej bzdury, spróbuję jeszcze raz, a jak się nie uda zostawię ten cały rozgrzebany majdan i rano spróbujemy razem. Wróciłam, ochłonęłam i chyba rozum mi zaskoczył na miejsce bo odnalazłam tą kopię na dysku.
Niestety radość trwał tylko kilka minut. Stary blog zaimportował się do nowego, ale oprócz postów i komentarzy nie przeniosło się nic więcej. NIC!!!! Miałam dwa blogi - stary Poukładany Świat w wersji kompletnej sprzed tej całej akcji i nowy, niemal pusty, beznadziejnie nijaki - i dwie opcje. Zostawić stary, pod starą nazwą i wrócić do blogowania na nim biorąc na klatę wszystkie anonimowe komentarze, albo brnąć w nowy odtwarzając w nim wszystko od zera nie mając wcale pewności, że się uda.  Przyznam, że o pierwszej w nocy decyzja była prosta. Z moją wiedzą techniczną szanse na sukces z nowym blogiem były marne, więc ...

Witajcie Kochane na moim starym blogu!!!!


Nadal jestem "poukładana", nadal jestem nieanonimowa, wracam na tarczy, ale wracam.
Przepraszam te wszystkie dziewczyny, które pozmieniały sobie ustawienia, żeby widzieć mój nowy blog. Dziękuję Wam za szybką reakcję i mam nadzieję, że wybaczycie mi ten bałagan i przywrócicie Poukładanego do swoich "ulubionych".
Wszystko, co robimy, wszystko, co nas spotyka jest dla nas jakąś lekcją. Ja też się kilku rzeczy dzięki tym zawirowaniom nauczyłam. O sobie też :))
I wiecie co? Przeraża mnie to, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od technologii, których używamy i jak bardzo w starciu z nimi bezradni...Niedługo trzeba będzie kończyć studia informatyczne tylko po to, by normalnie funkcjonować w codziennej rzeczywistości.

A podsumowaniem tego całego zamieszania niech będzie piosenka, która dziś rozpoczęła mój dzień. Przypadek, a jaki trafiony...


Zapowiada się bardzo upalny weekend, my spędzimy go w drodze. Po dwóch tygodniach "wolności" przywozimy dzieciaki z wakacji. Znowu w domu będzie głośno :))))

Trzymajcie się cieplutko!