piątek, 22 kwietnia 2011

Wielkanoc 2011

Wielkanocny pacierz
ks. Jan Twardowski

Nie umiem być srebrnym aniołem –
ni gorejącym krzakiem –
tyle Zmartwychwstań już przeszło –
a serce mam byle jakie.

Tyle procesji z dzwonami –
tyle już Alleluja –
a moja świętość dziurawa
na ćwiartce włoska się buja.

Wiatr gra mi na kościach mych psalmy
jak na koślawej fujarce -
żeby choć papież spojrzał
na mnie - przez białe swe palce.

Żeby choć Matka Boska
przez chmur zabite wciąż deski –
uśmiech mi Swój zesłała
jak ptaszka we mgle niebieskiej.

I wiem, gdy łzę swoją trzymam
jak złoty kamyk z procy –
zrozumie mnie mały Baranek
z najcichszej Wielkiej Nocy.

Pyszczek położy na ręku
sumienia wywróci podszewkę –
serca mojego ocali
czerwoną chorągiewkę.



Spokojnych, ciepłych, dobrych Świąt!



Obrazek namalowany dziś rano przez Olę.
Kwiatki -niespodzianki, nikt nie wie skąd się wzięły w ogródku :))



środa, 20 kwietnia 2011

Całkiem fajny dzień ...

20 kwietnia to dzień, w którym spieszę z życzeniami do więcej niż jednej, bliskiej mi osoby. Tego dnia urodziny obchodzi moja malutka Ola... Malutka, chociaż zdmuchuje już dziewięć świeczek na torcie. Dziewięć lat temu po bardzo wielu przepełnionych bólem i strachem godzinach zobaczyłam małe, straszliwie pomarszczone i czerwone stworzonko "udekorowane" przez obdarzoną dużym poczuciem humoru położną uroczo zamotaną na głowie pieluszką. Stworzenie rzuciło na mnie pobieżnie okiem a następnie z zadziwiającą jak na nowicjusza wprawą przystąpiło do poprawiania bilansu kalorycznego.... To niesamowite, ale ja do dziś pamiętam te granatowe oczyska i ten dzióbek wcinający z apetytem.

20 kwietnia to również dzień imienin mojej Sistar. Młodszej, ładniejszej, zgrabniejszej i mądrzejszej. Ściskam Cię Siostra!!!
Przy okazji ściskam wszystkie znajome Agnieszki, Agi, Agusie i Aguchy.

Dla Was dziś kwiaty..


dla Was moje ciepłe myśli ...


i dla Was muzyka... TA RUMBA mnie po prostu magnetyzuje.


20 kwietnia ... świeci słońce... trawa jest zielona taką świeżą, pierwszą zielonością, kwiaty kwitną tyloma kolorami ... całkiem fajny dzień na urodziny

piątek, 15 kwietnia 2011

Z pamiętnika chomika, czyli "żal wyrzucić"

Chociaż nie jestem zodiakalnym Bliźniakiem, tylko stojącym twardo na ziemi (jak twierdzi większość opisów) Bykiem to cechuje mnie bliźniacze rozdwojenie osobowości. Wyłazi ze mnie w wielu sytuacjach i okolicznościach, o tych prywatnych nie będę się póki co rozpisywać, ale skupię się na wątku "chomiczym".

Otóż jestem chomikiem. Z upodobaniem zatrzymuję w domu różne różności - słoiczki i butelki o ciekawych kształtach, kartonowe pudła i pudełka, kawałki desek, sklejek, rurek i patyków, gazetowe wycinki i szmatkowe ścinki, pojedyncze kłębki włóczek i guziki, stare krzesła i skrzynki. Wszystko jak nie ładne tylko wymagające małego liftingu, to po prostu z dużym potencjałem przydasiowym. Przechowuję też roczniki czasopism przeróżnych, ciuchy "wyrośnięte" albo niemodne i całe, całe mnóstwo przedmiotów i przedmiocików. No bo żal wyrzucić, bo może kiedyś się przyda, albo nie przyda się na pewno, ale wiąże z jakimś miłym wspomnieniem i jest po prostu sentymentalną pamiątką. Przed całkowitym zarośnięciem i zamienieniem domu w śmietnik ratuje mnie druga strona mojej natury - pojawiająca się systematycznie, średnio raz na pół roku potrzeba odzyskania przestrzeni, przewietrzenia kątów i otwarcia na nowe. Wtedy bez skrupułów i sentymentów pakuję w wory i pudła wszelakie dobra, których jeszcze tydzień wcześniej broniłam jak lwica przed eksterminacyjnymi zapędami mojego Małża, nieustannie walczącego z moimi "śmieciami". Pisma i gazety trafiają na makulaturę, ciuchy do kontenerów PCK a słoiczki, pudełeczka i skrzyneczki, które nie doczekały się obiecanego liftingu po prostu do śmietnika. Mam znowu mnóstwo miejsca, puste półki i ...

... i już na drugi dzień okazuje się, że jedna z wyrzuconych rzeczy jest mi właśnie bardzo, bardzo potrzebna. I żałuję że wyrzuciłam, i obiecuję sobie, że nigdy więcej i zaczynam zbierać, znosić chomikować na nowo. Do następnego razu :))))

Ostatnio zostawiłam sobie "bo fajne" opakowanie po mega-pace najzwyczajniejszych L... wskich chipsów.


Zanim dzieci zmogły paprykową zawartość ja już wiedziałam czym stanie się ta ogromna tuba z grubego, lakierowanego kartonu.

Najpierw pomalowałam ją białą farba akrylową. Niestety kolorki nie poddawały się łatwo i wciąż wychodziły spod bieli. No to śmignęłam szarością. W międzyczasie odpodobała mi się plastikowa rączka, więc wyrwałam ją z korzeniami... zrobiły się dziury, ale i tak miałam w planie naklejanie papieru "po całości".


No i nakleiłam. Papier ryżowy z kwiatowo-pocztowymi motywami.


Potem lakierowanie, nie za dużo, bo tektura dziwnie reagowała wiotczejąc przy kolejnym "moczeniu". Poza tym nie zależało mi aż tak bardzo ani na połysku ani na doskonałej gładkości powierzchni. Najważniejszy był walor praktyczny, czyli ...



... pojemnik, w którym mogę wreszcie przechowywać moje rolki i roleczki. Ja wiem, że to takie "nic", ale bardzo mnie to "nic" cieszy.

A za oknem nadal jesień ...

środa, 13 kwietnia 2011

Ostatnie decou- ... nostalgicznie...

Zarzuciłam decou- i źle mi z tym. Niestety coraz rzadziej siadałam do pędzla, coraz późniejszą porą, przy coraz gorszym świetle. Zanim jeden czy drugi przedmiocik zamienił się z "golaska" w wylakierowany, wyszlifowany i wychuchany bibelocik mijało coraz więcej czasu. A że mój warsztacik rozłożony był na stoliku kawowym w salonie, to stawał się już niestety powodem rodzinnych niesnasek. No bo nie wycinam, nie kleję, nie maluję a wszystkie bambetle leżą na wierzchu. Puszki, puszeczki, słoiczki porozstawiane, ścinki serwetkowe jeszcze odłożone"do wykorzystania"... Mnie samą to drażniło, chociaż nie tyle ze względów estetycznych (no bo artystyczny nieład też potrafi być piękny ;)), ale dlatego, że tylko patrzeć na nie tęsknie mogłam... Wykończywszy więc ostatnie decou-drobiazgi pozbierałam wszystko do pudeł, starą stolnicę, która chroniła stolik otrzepałam z drobinek i ścinków i wyniosłam wszystko do garażu. Za moment święta, zaraz po nich komunia Oli, więc pewnie wcześniej jak w połowie maja nie przywrócę mojego twórczego bałaganu. Nawet nie wiedziałam, że mi tego będzie tak bardzo brakować. Wieczorami, gdy już wybrzmi ostatni firmowy telefon, gdy już ogarnę domową codzienność a spać się jeszcze nie chce... nawet oglądanie tv bez przebierania łapkami nie jest przyjemnością tylko "marnowaniem czasu".

No nic to! Jak znam siebie to coś tam sobie wynajdę, choćby druty czy szydełko, chociaż to mało włóczkowy sezon....

Tymczasem pokażę Wam ostatnie drobiazgi utrzymane w retro klimatach. Bardzo mi się spodobały te dziewuszki w ślicznych kapeluszach, te stare pocztówki i etykiety ... bejca w przygaszonych zieleniach i brudnych błękitach, matowy lakier... nostalgicznie ... romantycznie ... inaczej ... chyba najbardziej "po mojemu".

Pierwszy raz zrobiłam coś w rodzaju wisiorów... troszkę mi przeszkadza ten srebrny "blask" zawieszki, ale nie znalazłam nigdzie czegoś takiego w oksydowanym srebrze lub miedzi, która by chyba najbardziej pasowała. A może Wy macie namiary na miejsce z dużym wyborem takiej biżuteryjnej galanterii, chętnie skorzystam.





A te dwa pudełeczka zrobiłam specjalnie dla Dorotki, która zaproponowała mi wymiankę, na którą z wielkimi obawami i z ogromną tremą przystałam.






A skoro zrobiło się nostalgicznie i kolory przybladły, to muzykę Wam dziś też zaserwuję podobną w nastroju... Anna Maria Jopek brzmi cudownie o każdej porze.



Czy Wasza wiosna też zawróciła w pół drogi? U nas od weekendu jest tak strasznie zimno, że przestałam narzekać na "areszt domowy". Czyżby rzeczywiście istniała "klątwa kwitnącej forsycji"?

Miłego dnia!!!

sobota, 9 kwietnia 2011

Jutro będzie futro ... albo chleb

Cała ja! Po tylu latach powinnam już wiedzieć, że słowo "jutro" wypowiedziane przeze mnie w kontekście obietnicy zrobienia czegoś staje się zaklęciem samoniespełniającym. Jeśli ktoś chce, żebym do niego zadzwoniła, napisała, przyszła niech nie pozwoli mi powiedzieć, że zrobię to jutro. Bo to moje "jutro" zaczyna od tego momentu swój tajemniczy bieg, który dla większości oznacza najbliższe 24 godziny, w moim przypadku dziwnie przypomina nieskończoność :)))). Poprzedni post zakończyłam właśnie taką obietnicą i kto wie jak długo bym czekała, gdyby nie Jolanna i Jej ostatni wpis o chlebie. Zmobilizował mnie , no bo przecież już dawno miałam napisać o tym jak upiekłam swój pierwszy chleb. Ziołowy z otrębami i białym serem, więc nie do końca prawdziwy, ale za to idealny dla tych, którzy będąc "na Ducanie" mają ochotę czasem poudawać, że jedzą normalnie. Upiekłam go z przepisu Qury z bloga A(QURATNIE) Smakuje równie dobrze, jak wygląda, ale przesadzić nie wolno, bo... no wiecie...otręby.

prosto z piekarnika, jeszcze gorący

apetyczne przyrumieniona skórka

dzienny limit - trzy kromki


A nazajutrz, gdy pojechaliśmy na zakupy do sklepu na "L" zobaczyliśmy tam ... maszynę do pieczenia chleba. I nie zastanawiając się długo, kupiliśmy ją. Może to jest droga na skróty a chleb upieczony w tym urządzeniu wygląda trochę jak chleby z supermarketów, ale smakuje wspaniale. Jeszcze ciepły, posmarowany prawdziwym masłem zniknął w pół godziny, więc zdjęć niestety nie mam. No i ten zapach ...

Miłego weekendu!

wtorek, 5 kwietnia 2011

"Jest dobrze chociaż nie beznadziejnie"

Drogie moje zaglądaczki-podczytywaczki. Dziewczyny kochane. Dziękuję Wam bardzo za wszystkie słowa otuchy zostawione pod poprzednim moim postem. Czytałam je i wracała mi energia, przy niektórych nawet wracał mi dobry humor (Majowababciu, rozśmieszyłaś mnie do łez tą dynią). To nie był dobry dzień... źle się zaczął i potem już tylko było gorzej... stres, nerwy, lęk, panika ... mieszanka złych emocji. Ktoś by powiedział, po co obciążać tym innych i pisać? No cóż... ten blog to rodzaj pamiętnika a pamiętnik służy też do tego, by przelewając na jego strony smutki i smuteczki zrzucić je z własnych ramion. W sumie można też wyjść gdzieś w pole i wykrzyczeć to z siebie, albo zaszyć się w kącie i wypłakać. Niestety bezludne pole mam dość daleko od domu a płakać...no cóż... czasem tak jest, że choć człowiek szlocha wewnątrz, to łzy nie przychodzą. Znacie to uczucie, gdy gdzieś wysoko w gardle tkwi wielka, dławiąca gula, która dusi i odbiera dopływ tlenu, gdy w środku wszystko się kłębi i gotuje a płacz, choć tkwi tuż tuż pod powiekami nie przychodzi. A łzy są potrzebne, oczyszczają i to nie jest żaden truizm. Pięknie o tym napisała Tabu na swoim blogu, Tabu zawsze pisze tak, jakby była tuż obok mnie i pisała o moich problemach i przemyśleniach... to niesamowite, ale tak właśnie jest. Metafizyka jakaś.
Szukałam łez...w muzyce Nicka Cave'a szukałam, ale nawet jego dołujący głos nie wystarczył.

Przyszedł wieczór i wiecie co? Znowu zdarzyło się coś niebywałego, niewytłumaczalnego. Gdy już reszta rodziny spała błogim snem a ja wciąż tłukłam się po domu pomyślałam, że może zapomnienie znajdę w filmie. Logicznym wyborem wydawała się jakaś lekka komedia, durna i bardzo śmieszna... przebiegałam palcami po kolejnych okładkach i wybrałam ...



A może to on mnie wybrał... długo stał na półce ... "Godziny" ... znacie? Czytałam książkę, na podstawie której go nakręcono, ale nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia. Ale może właśnie trzeba było takiego dnia, takiego nastroju, kilku kieliszków wina... Trzy kobiety... trzy różne historie ... i moja ... czwarta... Historia o tym, że wcale nie trzeba wielkiej tragedii życiowej, żeby się załamać, że to właśnie drobiazgi... maleńkie sprawy, błahe i nieszkodliwe pojedynczo, gdy jest ich więcej i więcej zabijają w człowieku energię, radość a czasami nawet wolę życia. Znacie taką grę komputerową w której z góry ekranu spadają kolorowe kulki? Trzeba do nich strzelać, likwidować je po kolei. Gdy spadają pomału, jedna po drugiej nie ma problemu, ale z czasem spadają coraz szybciej, jest ich coraz więcej, coraz trudniej jest trafić i w końcu wielką lawiną spadają na nas eliminując nas z gry. Strzelanie do kulek jako metafora codziennych zmagań ... zabawne :))).

Ale wracając do filmu. Kto oglądał wie, że bohaterkami są kobiety, które obserwowane z boku przez postronnych wydają się wieść spokojne, poukładane (nomen omen) życie. Ale na każdym z tych obrazków pojawiają się rysy... maleńkie kreseczki niezauważalne pojedynczo, ale gdy jest ich coraz więcej.... Bohaterki, każda inaczej, każda na swój sposób tłumią w sobie duszące je lęki i emocje... światu pokazują taką twarz, jakiej ten świat od nich oczekuje, ale w środku... kłębowisko emocji, obaw, niepewności. Oglądając ten film nie płakałam... ja ryczałam jak bóbr... sterta chusteczek rosła.. mój nos zaczynał przypominać nos klowna...
Zasnęłam... A potem wstał nowy dzień, zaświeciło słońce i choć kłopoty nie zniknęły to poczułam, że mam siłę się z nimi zmierzyć. Bo, jak głosi motto z mailowego "spamu", który też trafił na moją pocztę wtedy kiedy trzeba...

"Nie ważne jak minął dzień. Zawsze wracaj do domu z wysoko podniesioną głową...

Obolały, obdarty i wk...ony, ... zgoda, ale zawsze wyprostowany" :))))


A potem upiekłam chleb ... ale o tym i o innych "normalnościach" opowiem Wam już jutro. Ściskam Was mocno!



piątek, 1 kwietnia 2011

Ścieżki niepojęte...

Logując się na mój blog rzucam czasem okiem na statystykę. Zawsze ciekawi mnie jaką ścieżką docierają na mój blog osoby powiedzmy sobie przypadkowe, a więc nie obserwatorzy, czy stali bywalcy, ale googlowi poszukiwacze rzeczy przeróżnych. Niejednokrotnie zdumienie mnie ogarniało gdy widziałam jakie frazy wpisywane w wyszukiwarce kierowały człowieka właśnie do mnie. Niektóre wydają się logiczne. Nie mówię już o decou - decou-pochodnych, bo to jest zrozumiałe. Czasem ktoś wpisywał tytuł książki lub filmu, o których akurat zdarzało mi się napisać, czasem nazwisko, które wspomniałam w jakimś poście. Niektóre jednak zwroty wydawałyby się śladowo, jeśli nie wcale związane z tym, o czym tu sobie od czasu do czasu plotę. No bo jakim tokiem rozumowania kierowała się googlowa wyszukiwarka kierując osobę zainteresowaną stwierdzeniem "czy Iksiński jest gejem?"(oczywiście chodziło o konkretnego Iksińskiego), albo "czego brakuje w Ikei?" akurat do mnie? Pojęcia nie mam, ale jeśli ów przypadkowy sieciowy wędrowiec po przeczytaniu fragmentu "na temat" wróci do mnie raz jeszcze już nie przypadkiem, to niech jej, tej wyszukiwarce, będzie. Mój blog nie jest jakoś szczególnie oblegany i popularny, więc każdy gość cieszy. A gdy jeszcze zostawi po sobie ślad w komentarzu, to już jest pełnia szczęścia.

Miałam dzisiaj napisać coś optymistycznego przed nadchodzącym wiosennym, mam nadzieję, weekendem. O moim pierwszym chlebku-nie chlebku chciałam napisać i o fajnych gestach ze strony ludzi, których znamy tylko ze stron ich blogów i o moich nowych "zmalowaniach" ... Ale czasem tak jest, że jedna wiadomość, jedna nieciekawa informacja odbiera człowiekowi cały optymizm z jakim się obudził... podcina skrzydła...odcina dopływ energii. Więc zamiast tego zdołuję się ( i Was przy okazji, za co przepraszam) jeszcze bardziej słuchając po raz n-ty Nicka Cave'a. To taki mój lekko masochistyczny sposób, by dobijając się bardziej osiągnąć dno, od którego można się będzie jedynie odbić w górę. Mam nadzieję.