poniedziałek, 6 lutego 2012

Słowo nie tylko na niedzielę...


Nie zdołałam zapisać ze słuchu, więc nie zdążyłam ze "słowem na niedzielę". Myślę jednak, że modlitwa, którą usłyszałam wczoraj w naszym kościele pasuje na każdy dzień tygodnia...


Boże, dziękuję Ci

- za bałagan, który muszę posprzątać,
bo to oznacza, że mam przyjaciół;


- za podatki, które muszę zapłacić,
ponieważ to oznacza, że mam pracę;


- za trawnik, który muszę skosić, okna, które trzeba umyć,
bo to oznacza, że mam dom;


- za ubranie, które jest troszeczkę ciasne,
ponieważ to oznacza, że mam co jeść;


- za cień, który patrzy, kiedy pracuję,
bo to oznacza, że jestem na słońcu;


- za ciągłe narzekania na rząd,
bo to oznacza, że mam wolność słowa;


- za duży rachunek za ogrzewanie,
ponieważ to oznacza, że jest mi ciepło;


- za panią, która siedzi za mną w kościele i drażni swoim śpiewem,
ponieważ to oznacza, że słyszę;


- za stosy rzeczy do prania i prasowania,
bo to oznacza, że moi ukochani są blisko;


- za budzik, który odzywa się każdego ranka,
ponieważ to oznacza, że żyję;


- za zmęczenie i obolałe mięśnie pod koniec dnia,
bo to oznacza, że byłem aktywny



Za ile rzeczy, na które codziennie narzekam powinnam jeszcze podziękować?

czwartek, 2 lutego 2012

Prozac sprzedawany na motki...

Dziergam sobie bezustannie. Wcale nie muszę. Samych szalików mam dwie szuflady w komodzie. Zawsze lubiłam motać sobie coś na szyi i nie potrafię przejść obojętnie obok fajnej chusty, apaszki czy szala. I nie jest ważne, czy widzę je w sklepie, szmateksie czy jako dodatek do gazety. Podoba mi się to biorę a potem z upodobaniem noszę.

Domownicy też nie pożądają nowych dzianin. Ola nie lubi, bo ją wszystko "dusi" a chłopcy mają po szaliku i tak im dobrze. Po co więc kupuję kolejne motki i przerabiam na dzianinowe prostokąty? Dla zdrowotności! Nic mnie tak nie uspokaja jak seans z drutami. Muzyka w tle, albo film , który też bardziej słyszę niż oglądam, lampka czerwonego wina i delikatna gimnastyka nadgarstków. Odwijam kolejne warstwy kłębka, odganiam kota, który też musi zobaczyć co się dzieje, smakuję delikatną goryczkę wina, patrzę jak przybywa kolejny rządek... Odpływam w stan bez myśli, zwłaszcza tych nieprzyjemnych, wyciszam się, resetuję przed kolejnym dniem, który nie oszczędzi mi nerwów i stresu. Te włóczkowe seanse to moja psychoterapia, to mój Prozac sprzedawany na motki. Efektem ubocznym kilku ostatnich dni terapii jest kolejny szal. Inspiracją był otulacz, który wydziergała i pokazała na zdjęciach Ania z deszczowej krainy . Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia i oczywiście zapragnęłam mieć identyczny o czym oczywiście uprzedziłam Aneczkę. Owa identyczność to kwestia mocno umowna, ponieważ mój otulacz nie mógł być szary, bo zapotrzebowanie na szarość wyczerpałam robiąc poprzedni szal ażurowy (który wciąż czeka na blokowanie, bije się w piersi, ale nijak nie mogę się do tego zabrać). Wymarzyłam sobie otulacz wielokolorowy, taki, żeby na smutnej płaszczyźnie zimowego palta był plamą energii , żeby na jego widok uśmiechał się nawet pochmurny dzień. Nie wiem, czy inni tak mają, ale ja, kiedy sobie coś umyślę to muszę jak najszybciej zacząć działać, każda zwłoka w realizacji planu powoduje jakieś nieokreślone "swędzenie" , poczucie, że czas umyka i się marnuje. Na szczęście w otwartej do późna Galerii Krakowskiej jest dość dobrze zaopatrzona pasmanteria. Włóczek po sufit, tylko brać. No i znalazłam! Włóczka cudo, włóczka marzenie, włóczka spełnienie tęsknot. Miękka i puszysta mieszanka wełny i akrylu, hiszpańska Katia Azteca (7824) w kolorach, które kojarzą mi się z krajobrazami Irlandii ... zgaszona zieleń trawy, przytłumiony fiolet wrzosowisk, rude ciepło zachodzącego słońca i szaroburość omszałych kamieni... wszystko to pomieszane w jednej nitce, przechodzące łagodnymi pasmami w kolejne odcienie. Chociaż cena zbiła mnie nieco z nóg, to szarpnęłam się na dwa motki. I jeszcze druty numer 6. Gdy wracałam do domu z moim skarbem, to nawet światła sygnalizacji świeciły mi na oliwkowo :))).


(nie zdążyłam sfotografować motków, więc to piękne zdjęcie pożyczyłam ze strony zamotane.pl )

Oczywiście zarwałam pół nocy bo musiałam zobaczyć jak te kolory będą się układały. A układają się niezwykle. Włóczka skręcona jest z trzech różnobarwnych niteczek i kolor główny dzięki temu zmienia się bardzo płynnie, zresztą co tu gadać, to trzeba zobaczyć, chociaż zdjęcia i tak nie oddają urody tych zestawień.




Gdy przerobiłam jeden motek włączył mi się rozum, bo wcześniej to machałam w jakimś durnym amoku. Zaczęłam sobie uświadamiać, że jak zrobię ocieplacz taki jak ma Ania, to zrobię go do szuflady. Bo na mojej pikówce nie będzie ładnie wyglądał, a jeśli miałabym go nosić po domu czy na kurtkę jesienną to mnie szybko zacznie wkurzać gruby i ciepły golf po samą brodę. A przecież robię to sobie, nie muzom i może połowa roboty to dobry czas na ochłonięcie, sprucie i zrobienie czegoś, co jednak posłuży mi zimą. O dziwo, prucie nawet mnie nie "zabolało", szybko przyszło, szybko poszło, lepiej teraz niż po zszyciu. Tym razem nabrałam mniej oczek i postanowiłam, że to jednak będzie szal. Szeroki, niezbyt długi, taki do spięcia broszą czy agrafą. Znowu dwa wieczory machania nadgarstkami i gotowy szal w kolorach jak z kadrów "Nieśmiertelnego" zadebiutował grzejąc mnie w te siarczyste mrozy.


Zastanawiam się, czy nie lepiej by wyglądał zrobiony na jeszcze grubszych drutach, ale póki co zostawiam tak jak jest, bo...

... kupiłam kolejne dwa motki Katia Azteca (7815), tym razem w odcieniach szaro-fioletowych , druty nr 8 i robię szalik dla Oli. Jak starczy, to zrobię też czapkę, zobaczę. Na ósemkach robi się trudniej, ale za to robótka jest jeszcze milsza i delikatniejsza w dotyku. W sam raz dla takiej, którą szaliki duszą ;))) Pewnie szybko pokażę efekt końcowy, bo wczoraj w kolejce do ortodonty przerobiłam prawie cały motek.

A na zakończenie melodia, która przenosi mnie w lata 60-te.