sobota, 31 lipca 2010

Czacz w pigułce - cz.1

Obiecałam zdać relację z zakupów w Czaczu, więc z lekkim poślizgiem spieszę wrzucić kilka słów na temat mojej pierwszej wizyty w tej miejscowości.
Oj, marzył mi się ten Czacz już od dawna! Wiadomo, blisko nie mam, ale dla chcącego (albo jak kto woli zdesperowanego) nic trudnego, więc w końcu się udało. Przyjechaliśmy tam w niedzielę, więc było dość tłoczno. Z każdą godzina przybywało aut na poboczu i gęstniał tłum zwiedzających poszczególne "sklepiki". Kto był, ten wie, że jest ich niezliczona ilość upchana po starych stodołach...
(na tym zdjęciu jest chyba jedno z piękniejszych "obejść")

budynkach gospodarczych ...

czy naprędce skleconych pawilonach szklarniopodobnych.


Meble, bibeloty i przeróżne mniejsze lub większe klamoty wystawione gdzie i jak popadnie. Co tu dużo mówić, dla wielbicieli second-handów i wszelakiego "grzebactwa" to prawdziwy raj. Dla innych po prostu śmietnik. Ja jestem lumpeksiara, więc nie zważając na charakterystyczny dla starych przedmiotów zapaszek stęchlizny buszowałam w tym wszystkim doznając olśnień, zachwytów i nieustających porywów miłości od pierwszego wejrzenia. Chociaż i ja czasem wchodziłam do jakiegoś przybytku i wychodziłam szybciutko, bo zapach bywał nie do zniesienia. Gdy już byłam pewna, że bez jakiegoś przedmiotu moje dalsze życie będzie niepełne i puste do akcji wkraczał mój Małż, który z miną szachisty targował się ze sprzedawcami. Bo ja to niestety w tej dziedzinie jestem kompletną pierdołą, płacę ile chcą, żeby tylko mieć upatrzone cacko. On nie i dzięki temu oszczędziliśmy naprawdę sporo gotówki.

Ponieważ to był mój pierwszy raz, to nie nastawiałam się na jakieś konkretne zakupy. Raczej na rekonesans przed kolejną wizytą. Dlatego moje zdobycze, to głównie drobnica, ale Małż wypatrzył dla mnie śliczne krzesło do starego stołu po babci, który chcę zamienić na romantyczny sekretarzyk. Krzesło jest solidne, drewniane oczywiście, pięknie wyprofilowane i co najważniejsze z oryginalną i nic a nic nie zniszczoną tapicerką. Żaden tam antyk, po prostu stara solidna robota. Wystarczy lekko przeszlifować i odświeżyć drewno i będzie gotowe. No to od krzesła zaczynam prezentację:

Zakochałam się w tym przydymionym różu i brudnym turkusie.

Ślicznie wyprofilowane nogi i bardzo wygodne oparcie.

Na razie krzesło stoi w kącie salonu i czeka na swoją kolej :))

Pozostałe moje zdobycze, pokażę Wam w kolejnym poście. Teraz muszę pakować walizkę, bo ... jedziemy po dzieci !!!! Fajnie było poczuć się znowu jak za narzeczeńskich czasów, ale stęskniłam się już za nimi i po prostu strasznie mi bez nich pusto. Pozdrawiam Was cieplutko i dziękuję za ciepłe słowa nie tylko pod poprzednim postem. Buziaki!!!

środa, 28 lipca 2010

Czas zrobił swoje ... spokojnie


Czy to te nisko zawieszone chmury, czy sen, który przyszedł w nocy? A może po prostu hormony fundują mi huśtawkę nastrojów?
Dziś niebo płacze a ja razem z nim... taki dzień ... i tylko ten wiersz Magdy Czapińskiej czytany po raz setny nie pozwala obeschnąć łzom...

Czas zrobił swoje

Dziewczynka, którą kiedyś byłam,
Odwiedza mnie czasami w snach.
Częstuje dropsem lub agrestem
I patrzy na mnie, jakoś tak ...
Z niedowierzaniem w piwnych oczach,
W zdumieniu tak dziecinnym trwa,
Jakby nie mogła w to uwierzyć,
Że ... ja - to ja,
Że ja - to ja.

To czas, kochanie, zrobił swoje
Dokładnie i solidnie.
Każda dziewczynka to przechodzi,
A potem ... trochę brzydnie.
To czas, kochanie. Zrobił swoje
I cofnąć go nie można.
Pamiętaj o tym. Wróć do mamy.
Na przyszłość bądź ostrożna.

Z pożółkłej starej fotografii
Uśmiecha się znajoma twarz;
Zabawne jasne warkoczyki,
A w oczach ten bezczelny blask.
pamiętasz? - pyta - tamte wiosny,
Wagary, flirty, pierwsze bzy,
I tego, który kochać nie chciał,
Więc dotąd się za kare śni.

To czas, kochanie. Zrobił swoje.
I depcze nam po piętach
On jakoś nie zna się na żartach.
Na żadnych sentymentach.
To czas, kochanie, zrobił swoje.
Najlepiej jak potrafił.
A ty - ty wiecznie uśmiechnięta
Na starej fotografii.

W codziennym życia kołowrotku,
Wciąż zrywa mu się jakaś nić.
Więc trzeba wiązać koniec z końcem
I mimo wszystko jakoś żyć.
W pospiechu, podle, podle, bez nadziei ...
Z dnia na dzień przeżyć byle jak,
A nocą pytać aż do świtu
I po co tak? I na co tak?

To czas, kochanie, robi swoje.
Traktuje nas jak gości.
On nie ma złudzeń ani pytań
I żadnych wątpliwości.
Bo czas nie pyta, tylko płynie
I twarze wokół zmienia,
Aż nagle widzisz
jak go mało
zostało do stracenia.

...
...
...



... więc, spokojnie, to minie. To tylko te chmury za nisko...



wtorek, 27 lipca 2010

Wyjechali na wakacje ...



Wakacyjnie i urlopowo zrobiło się w blogowym świecie. Jedni są już po, inni w trakcie, reszta odlicza dni w kalendarzu do upragnionego wyjazdu. My w tym roku nie robiliśmy żadnych planów urlopowych. Ale to nie znaczy, że zamierzaliśmy bite dwa miesiące przesiedzieć w Krakowie to samo fundując naszym dzieciom. Synio, to by się nawet nie pogniewał, bo rosnące z każdym miesiącem poczucie "dorosłości" i "niezależności" powoduje, że ani wyjazd do babci ani na zorganizowane kolonie czy obóz nie są tym, o czym marzy piętnastolatek. Zwłaszcza słowo "zorganizowanie" jakoś mu nie współgra z jego wizją spędzania wolnego czasu. Nie miał jednak wyjścia i w ramach rodzinnego handlu wymiennego miał zostać wywieziony na czas jakiś do swojej cioci a mojej siostry, która szczęśliwym trafem ma na metrażu podobne wiekiem pacholę płci męskiej. To, że posiada również dziewczątko troszkę tylko młodsze od naszej Oli dawało nam cień nadziei na to, że i ona zostanie tam razem z bratem. Cień tylko, bo choć Ola ma już lat 8, to raz tylko była poddana takiemu eksperymentowi, który niestety zakończył się wielka klęską.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy Córcia oznajmiła nam kilka dni przed zaplanowaną podróżą, że może ona też by została u cioci. Upewniwszy się tylko sto pięćdziesiąt sześć razy, że na pewno ma na myśli tę ciocię, która mieszka 400 kilometrów od domu i od której nie da się ot tak wrócić przy pierwszym smuteczku albo kłótni z bratem i że wie ile to jest tydzień-półtora ochoczo przystąpiliśmy do pakowania dodatkowej walizki.
Ochoczo, bo uświadomiliśmy sobie, że po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna spędzimy tydzień sami, bez dzieci i że w takim razie trzeba go sobie jakoś fajnie zagospodarować. Ponieważ już od dawna wierciłam Małżowi dziurę w brzuchu o Czacz, to właśnie pomysł na wyjazd do niego przyszedł mi do głowy jako pierwszy. Argumenty spływały mi z ust w tempie karabinu maszynowego: 1) nie jadą z nami dzieci, nie będą marudzić, że się nudzą; 2) mamy w związku z tym duuuuuuuuuuuużo miejsca w samochodzie na ewentualne zakupy, 3) to będzie mój imieninowy prezent i żadnego innego już nie chcę ; no i wreszcie 4) przecież jesteśmy już rzut beretem od niego ( bo cóż to jest te marne 450 kilometrów ;))
I wiecie co? Pojechaliśmy! Sami! Niesamowite uczucie, naprawdę! Na samym początku drogi, wierzcie lub nie, gdy próbowaliśmy złapać jakąkolwiek stację poza radiem ojca Tadeusza natrafiliśmy na tę piosenkę ...




Nie jestem fanką country, ale tego dnia, w tej konkretnej sytuacji zabrzmiała ona jak hymn naszej wyprawy.

Pobyt w Mekce dekupażystów, shabby maniaków i innych ręką-przetwarzaczy to materiał na osobny post. Oczywiście napiszę o tym jak tylko wskoczę znowu w blogowy rytm. Bo na razie napawam się panującą w domu ciszą i tym, że nic nie muszę. Zaglądam też na Wasze strony, przepraszam, że tym razem nie zostawię śladu w komentarzach, ale nie nadążam.

Buziaki ślę deszczowe, nareszcie powietrze zrobiło się rześkie !!!

poniedziałek, 19 lipca 2010

Moja wizja bloga ...

Dziś nie będzie o książkach, nie będzie o filmach ani o muzyce. Nie będzie też o decou- (no może troszeczkę, na koniec, żeby nie było całkiem bez obrazków). Dziś będzie o ... no właśnie, nawet nie wiem jak to nazwać. Będzie o dziwnych propozycjach i moim stosunku do "wyścigu szczurów".
Tylko jak zacząć? Może od początku :))

Blogowisko to prawdziwy kosmos. Blogów jest w nim cała masa, różnych różnistych, tak jak różni są ludzie, którzy je zakładają. I dobrze, bo dzięki temu każdy może znaleźć w nich coś dla siebie, tak jak i każdy może dzięki nim coś od siebie przekazać. Mamy swoje zainteresowania, poglądy nie tylko polityczne, mamy swoje małe światy, które "meblujemy" zgodnie z własnym gustem i przekonaniami. Jednym z takich mebli jest blog. Kto chce, zakłada i nie jest ważne, czy z potrzeby podzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami, czy pokazania światu siebie, czy po prostu po to, by używać go jako dziennika czy pamiętnika swoich poczynań. Ilu bloggerów, tyle powodów i tyle wizji blogowania. Nie mam nic przeciwko temu, co więcej, bardzo cieszy mnie możliwość wyboru.
Mój blog jest dla mnie czymś w rodzaju notatnika. Nie pamiętnika, bo nie wpisuję tam wszystkiego, co dzieje się w moim życiu. Zachowuję sobie prawo do dozowania czy cenzurowania prywatnych informacji, bo mam świadomość, że publikując wrzucam je do kotła z napisem - bierzcie i jedzcie! Ci, którzy doświadczyli na własnej skórze jak smakuje anonimowy, pełen bezinteresownego jadu komentarz kilka razy zastanowią się zanim upublicznią choćby najmniejszy skrawek swojej prywatności. Oczywiście nie można dać się zwariować i żyć w strachu przed trollami, bo wtedy najlepiej zwinąć manatki i zamknąć blog. Wtedy też zamykamy drogę wspaniałym ludziom, ciepłym, wrażliwym, których nigdy byśmy nie poznali, gdyby nie net. Złoty środek i odrobina zdrowego rozsądku i można korzystać z wszelkich dobrodziejstw, jakie daje posiadanie własnego bloga.

Jednym z nich, oprócz tego, że mogę w nim dokumentować moje decou-poczynania, przeplatając je od czasu do czasu muzyczno-filmowo-literackimi wstawkami jest możliwość zapisania w jednym miejscu stron, do których lubię i chcę powracać. Blogi, do których lubię zaglądać zapisuję sobie na pasku bocznym, żeby w każdej chwili, bez szukania po omacku móc pooglądać piękne zdjęcia, zainspirować się niesamowitym rękodziełem, czy po prostu poczytać coś napisanego po polsku. To takie "moje miejsca" i chciałabym, żeby takie pozostały.

I tu właśnie dochodzę do "meritumu" ;))

Dostałam już kilka propozycji wymiany linków. Nie wiem czy zdarzyły Wam się takie prośby i jaki jest Wasz stosunek do tego, ale postanowiłam napisać na moim blogu jakie jest moje zdanie na temat takich wymianek. Choćby po to, żeby osoby zainteresowane kolekcjonowaniem obserwatorów nie brały mnie już więcej pod uwagę.
Bo ja dziękuję bardzo, nie jestem zainteresowana.
Jeśli jakiś blog mnie zainteresuje na tyle, że chcę do niego wracać, to wpisuję go na moją listę. Jeśli określam jakieś blogi mianem "ulubione", to zaglądam tam często i staram się zamieszczać komentarz (jeśli oczywiście mam coś do powiedzenia). To mój świat i chcę sama decydować jak będzie wyglądał. I chociaż mam swoją internetową galeryjkę i sprzedaję w niej swoje wytworki, to nie interesuje mnie jej pozycja w wyszukiwarce i statystyka odsłon. Nie startuję w blogowym wyścigu szczurów i nie licytuje się z nikim na liczbę obserwatorów. Cieszy mnie każdy, kto chce do mnie zaglądać, bo mam nadzieję, że robi to dlatego, że to co piszę, czy to co pokazuję jakoś tam współgra z Jego wrażliwością. Cieszy mnie każdy komentarz napisany z potrzeby serca, a nie dlatego, że akurat ogłoszę candy (ilość komentarzy pod takim postem rośnie w tempie kosmicznym, ale wystarczy zobaczyć te, pod postem z losowania...).
Oczywiście to tylko moje bardzo subiektywne stanowisko, mam nadzieje, że na własnym blogu mogę sobie na to pozwolić. Nie potępiam absolutnie, tych którzy mają akurat odwrotną wizję, bo każdy ma prawo do swojej. I to jest w blogowym świecie największą wartością.

Żeby, jak wspomniałam nie było bez obrazków, to wklejam serducho z dedykacją dla wszystkich zaglądających tutaj bez przymusu. Dziękuję, że jesteście.

wtorek, 13 lipca 2010

Dziewczyna z perłą ...


A nawet dwie :)))


Moja przygoda z Vermeerem zaczęła się dość zwyczajnie. Najpierw był film. Jeden z wielu, kupiony za grosze z jakimś pisemkiem. Z okładki spoglądała zapatrzona w przestrzeń piękna dziewczyna , ale bardziej niż ona zaintrygował mnie stojący tuż za nią mężczyzna. Zatopiony w niemym zachwycie stał tak blisko, że niemal muskał ją oddechem, ale też wystarczająco daleko, by ona tego nie dostrzegła. To bardzo malarskie i pełne subtelnego erotyzmu ujęcie z okładki było zapowiedzią równie subtelnej i pełnej kolorów opowieści o wielkim malarzu i dziewczynie, która stała się jego muzą. Historia jakich wiele - on i ona, prawie wszystko ich dzieli, żyją w swoich światach i funkcjonują w przypisanych im rolach społecznych, gdzie nie mam miejsca ani zgody na zmianę tego stanu. Ale pojawia się COŚ, jeden impuls, gest, słowo i już wyzwala się bliskość, która za nic ma konwenanse i zasady. I narodziny tej nienachalnej bliskości, delikatnej jak pajęcza nić więzi, pokazane w subtelnych gestach, spojrzeniach, czy choćby milczeniu bohaterów stanowią treść tego filmu. Przepiękna scenografia, kolory nadające obrazom pewną "mglistość", no i nastrojowa muzyka sprawiły, że zatonęłam w klimacie tamtych czasów.

Po obejrzeniu filmu ( nie raz i nie dwa :))) pobiegłam do księgarni po książkę, na podstawie której Peter Webber nakręcił swój film. I chociaż czytając, przed oczami miałam już bohaterów o twarzach Scarlett Johansson i Colina Firtha zaś dom i pracownię malarza widziałam taką jak w filmie, to jednak miałam wrażenie że poznaję zupełnie inną historię. I nie mam na myśli tych wszystkich zmian, jakie dokonał scenarzysta. To było raczej jak patrzenie z drugiej strony, jak słuchanie relacji innego świadka tych samych zdarzeń. Film pokazuje nam bohaterów widzianych z boku, przez kogoś trzeciego. W książce poznajemy tę historię oczami dziewczyny - natchnienia i muzy artysty. Czy dlatego, że autorką książki jest kobieta?

Oczywiście logicznym następstwem było poznanie prawdziwego Johannesa Vermeera i jego obrazów. Oczarował mnie spokój jaki z nich bije, przepiękne stonowane kolory i subtelne światło, wydobywające maleńkie detale. Jak choćby ową tytułową perłę z kolczyka w uchu dziewczyny z najbardziej znanego obrazu malarza.
Żadnego z nich nie mogę zobaczyć inaczej, jak tylko na reprodukcji w albumie. Mam też coś jeszcze. Mały symbol mojej fascynacji historią dziewczyny i Mistrza.
Kolczyki...

Dawno nie było muzyki, więc mały fragment na zachętę.


sobota, 10 lipca 2010

Stare jak nowe, nowe jak stare...

No bo czymże jest to, co robię?
Biorę całkiem nowy, świeżo wystrugany lub utoczony przez stolarza-hurtownika przedmiocik i szast-prast! Gładziutka (no, nie zawsze :), same wiecie, jak to bywa), pachnąca drewnem "nówka nie śmigana" z każdą kolejną warstwą farby, z każdym ruchem pędzla, z każdym dmuchnięciem na starte papierem ściernym drobinki staje się innym przedmiotem. Nabiera indywidualnych cech a czasami w ekspresowym tempie się ... starzeje. W decou- jestem w stanie zaakceptować ten okropny proces ;)) Nie dość, że nie hamuję go, to jeszcze przykładam do niego rękę. Obie ręce.

Ostatnim efektem tego "przykładania" jest ten skromny komplecik. Chustecznik i cebrzyk/pojemnik z motywem pastelowych bukietów niezidentyfikowanego kwiecia. Zależało mi na tym, żeby do odrapanego tła dobrać równie przaśny motyw. I chyba mi się udało. Kwiatuszki już na serwetce były lekko rozbielone. Po przetarciu papierem ściernym jeszcze bardziej wyblakły. Zdjęcia robiłam dziś rano, w cudnym słońcu przefiltrowanym przez liście mojego małego smokowca.




Bardzo lubię ten pudrowy odcień różu...

... i tę zszarzałą zieleń.




Niestety , miałam tylko jedną serwetkę z tym wzorem, kupiłam ją w zestawie z innymi pojedynczymi i mimo, że przeczesałam wszystkie znane mi serwetkowe e-sklepy , to tej samej nie znalazłam. I choć aż się prosi, żeby do kompletu dorzucić jeszcze choćby kilka romantycznych wieszaków albo świecznik (już je widzę w jakiejś pastelowej, pełnej falbanek i haftów sypialni), to będę musiała poprzestać na tym, co już jest.
A może u którejś z Was znajdzie się kilka takich serwetek? Chętnie odkupię albo wymienię na inne.

Wspomniane w tytule "stare jak nowe", czyli dawanie nowego życia przedmiotom znalezionym na strychach, w komórkach czy przy śmietniku (nie posunęłam się jeszcze do nurkowania w śmietniku, ale spojrzenie Małża, gdy wracam z kolejną "zdobyczą" świadczy o tym, że według niego, to tylko kwestia czasu), to druga zaleta decou-. Stary zegar, młynek do kawy, czy drewniany wózeczek do przewożenia pluszaków czekają na metamorfozę i gdy tylko się do niej zabiorę, na pewno pokażę Wam efekty.

Tymczasem pozdrawiam Was weekendowo.
Ma być bardzo gorąco, nie tylko w Port Elizabeth :)

czwartek, 8 lipca 2010

Zatrzymane w wiadrze...

Jeszcze nigdy tak szybko nie wymyśliłam tytułu posta. Za każdym razem muszę się nagłowić, żeby było krótko i na temat. Teraz tytuł przyszedł sam, gdy robiłam zdjęcia bohaterowi dzisiejszego wpisu. A że ów bohater stoi sobie w maleńkiej łazience dla gości, która ma raptem metr kwadratowy wolnej powierzchni, to musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby te fotki zrobić. Żeby uchwycić detal postawiłam go nawet na "tronie" i wtedy ustawiając ostrość zobaczyłam, że w ocynkowanych ściankach odbija się moja sylwetka. Ekspresowy ciąg skojarzeń ... zatrzymane w kadrze ... zatrzymane w wiadrze... i już śmiałam się na głos, że jeszcze nie ma zdjęć ani tekstu, ale tytuł już mam!

A teraz krótka historia. Łazieneczka, jak już wspomniałam jest malutka. Nie ma w niej miejsca na jakikolwiek mebelek szafkopodobny. A istnieje potrzeba (nawet duża, jak się kilka razy okazało), żeby była tam choćby mikroskopijna przechowalnia zapasów najcenniejszego z papierów. Marzył mi się duży kosz z rafii, najlepiej granatowy, bo łazienka jest biało-błękitna. Niestety nigdzie takiego nie znalazłam. Ostatnio jednak sporo czasu spędziłam w marketach budowlanych (wybieranie farby olejnej trzeba było odreagować w innych, bardziej przyjaznych działach) i tam zobaczyłam fajne, duże ocynkowane wiadra. Jakoś do tej pory nie zwracałam na nie uwagi, ale od kiedy popełniłam kilka decou-wiaderek w mikroskali, to i na takiego czternastolitrowego giganta spojrzałam jak na materiał wyjściowy do rękodzielniczych popełnień. Nabyłam wiadro drogą kupna i wracając do domu przemyśliwałam jak go przemaluję. Oczywiście z braku pięknego plecionego kosza, owo wiadro miało stać się wymarzonym pojemnikiem na rolki. Pierwsza wizja była taka, że przemaluję je całe na biało i dodam niebieskie motywy. Niestety chytrus we mnie (jakaś rodzina w Poznańskiem, czy co?) od razu wyliczył, że na taką powierzchnię zużyję całe zapasy primera, kleju i farby. Dlatego poszłam z chytrusem na kompromis i machnęłam tylko szlaczek i uroczą drewnianą rączkę. Wyszło jak widać. Może nie jakoś rewelacyjnie, ale w klimacie łazienki (stoi tam również słój z muszlami i mała torebka-koszyk upleciona z błękitnej rafii). A najważniejsze, że już nie będzie dramatycznych okrzyków " Mamooooooooooooo! papier się skończył!

Na początek "detal". Uwielbiam, jak mi wyjdzie taka starutka przecierka.

Tu już bohater prezentuje się w całej okazałości "na metrażu".

Zbliżenie, które pozwoliło mi uwieńczyć również siebie, przy okazji pokazując wyszczuplające walory wiadra ;))
No to jeszcze jedno...


I wystarczy, w końcu to tylko zwykłe wiadro.

Miłego dnia!!!!

niedziela, 4 lipca 2010

Wszystko przemija ...

... nawet najdłuższa żmija.

To urocze powiedzonko powinnam sobie powtarzać w stresogennych sytuacjach. I powtarzam. Jak sobie przypomnę :))) A jak sobie nie przypomnę na czas, to łapię doła. Na szczęście moje doły to przeważnie jakieś rowki nieduże, łatwo je zasypać choćby dobrym słowem powiedzianym (napisanym) przez dobrych ludzi. Albo miłym gestem zupełnie niespodziewanym. Albo prezentem drobnym, ale jakże ważnym, bo zupełnie bezinteresownym.

Akcja "Malowanie" trwa i trwać będzie pewnie jeszcze czas jakiś. Ale w tej chwili dzieje się już ta jej część, na którą nie mam wpływu i za którą nie muszę czuć się odpowiedzialna. Przy okazji drugiej tury wyborów (głosowanie odbywa się akurat w naszej szkole) zakradłam się do klasy, żeby rzucić okiem na postępy. No nie mogłam się powstrzymać, żeby nie sprawdzić jak te kolorki wyglądają na ścianie. No cóż, jest ... bardzo kolorowo. A skoro "pastelowa brzoskwinia" jest tak mocna i wyrazista, to jestem skłonna uwierzyć Sanepidowi, że "ognisty oranż" mógłby wywołać u dzieci ataki agresji :)))) U mnie by wywołał.

Mniejsza o większość, zamykam temat szkoły, już nikogo nie będę nim zanudzać, nawet gdybym znowu złapała doła tym razem przy okazji sprzątania.
Dziękuję Wam dziewczyny za słowa otuchy pod poprzednim postem. Miałyście rację, już się z tego śmieję. Kwestię tablicy upamiętniającej nasz trud omówię z szanowną dyrekcją na pierwszym zebraniu w nowym roku ;))). Podejrzewam jednak, znając mniej więcej budżet szkoły, że i tym razem będziemy musieli liczyć na własne fundusze. Zamiast spiżu użyjemy deski z odzysku ozdobionej oczywiście moim ukochanym decou-.

A skoro mowa o decou- to ostatnio zmalowałam kilka drobiazgów. To tak w ramach wieczornego kojenia nerwów. Podświadomie wybrałam małe przedmioty i drobne motywy, żeby uspokoić się przy ich wycinaniu i naklejaniu. W efekcie tej decou-terapii powstało kilka zakładek do książek i moje pierwsze komplety decou-biżuterii. Oto one:

Zakładek zrobiłam więcej, ale na początek pokażę serię kwiatową...
zakładka w różyczki - moja faworytka :))


Ta makowa zakładka aż się prosi by zatonąć w wakacyjnej lekturze

lawendowa również ...

Do zrobionych już wcześniej bransoletek dorobiłam najprostsze
(tylko takie umiem) kolczyki.





Pozdrawiam cieplutko.

piątek, 2 lipca 2010

Wakacje, czyli sezon na leszcza ...

Albo na jelenia, bo tak się właśnie czuję od tygodnia. Wykorzystana, wrobiona, "wyjeleniona", no leszcz po prostu. Miałam o tym nie pisać, bo nie lubię zawracać ludziom głowy moimi humorami i problemami. Na zewnątrz uchodzę za osobę twardą i konkretną. Tylko ja wiem ile mnie ta "twardość" potem kosztuje. Jeżeli więc ktoś, kto trafi dziś na mój blog nie ma ochoty na czytanie mało optymistycznego, niespecjalnie wesołego tekstu, to może sobie ten wpis spokojnie odpuścić. Zwłaszcza, że zapowiada się kolejny, piękny i słoneczny dzień. Szkoda czasu na pesymizm i łzy. Dla mnie ten wpis będzie rodzajem psychoterapii, odreagowaniem. Walenie w klawisze działa prawie tak samo jak tłuczenie bokserskiej gruszki, wiem, bo mam taką w pokoju Synia.

A zaczęło się niewinnie, od pytania rzuconego przez Panią Wychowawczynię w dniu rozdania świadectw.
- A co państwo na to, żeby tak odmalować naszą klasę?
"Państwo" rozejrzało się po rzeczywiście dość brudnych ścianach i wydało niezrozumiały pomruk.
Pani biorąc ów pomruk za rodzaj wstępnej aprobaty przybliżyła jeszcze powody, dla których jest to najlepszy moment na takie przedsięwzięcie, po czym jak na najlepszych PRL-owskich wiecach rzuciła tylko
- To co, malujemy?
Znowu niezbyt zdecydowany pomruk przeszedł po sali, ale że rodzice byli już znieczuleni dość długim przebywaniem w niewietrzonej i nieklimatyzowanej salce gimnastycznej , więc kilkoro rzuciło nieco głośniej TAK i sprawa została uznana za zaklepaną.
Już wcześniej został "upolowany" i wstępnie "zakontraktowany" Tatuś Malarz, który to na początku roku szkolnego nieopatrznie przyznał się do wykonywanej profesji.
Pozostała tylko drobna formalność polegająca na:
a) przygotowaniu klasy do metamorfozy, kto pracuje w szkole wie ile dobra wszelakiego mieści przeciętna sala lekcyjna. Ławki i krzesełka to tylko wierzchołek góry lodowej, cała niespodzianka mieści się w szafach, regałach, wisi na ścianach...
b) wybraniu i zakupieniu farb, bo Tata Malarz ma czas na malowanie, nie na jeżdżenie po mieście.
c) ustaleniu godziny "O" i zorganizowaniu elementów a) i b) do czasu jej wybicia
potem nastąpi jeszcze element
d) czyli sprzątanie "po" , ale tym przecież nie ma się co martwić, gdy nie nastąpiło jeszcze "przed".
Niestety zanim zdążyłam pomyśleć o powyższych punktach Rodzice, rozpływający się w uśmiechach nad pierwszymi w życiu ich dzieci świadectwami i jednocześnie dziwnie unikający spojrzeń w kierunku Pani Wychowawczyni i Pani z Trójki Klasowej (czyli mnie niestety) opuścili klasę rozpoczynając tym samym WAKACJE. A ja usłyszałam, że malujemy w następny weekend, bo wtedy Tata Malarz ma czas :))))

W zasadzie dopiero w tym miejscu powinna znaleźć się właściwa opowieść o tym jak:
- w poniedziałek z jeszcze JEDNĄ(!!) mamą (pozostali rodzice nie raczyli odpowiedzieć na wysłane sms-em "zaproszenia" ) wyniosłyśmy wszystko, co były w stanie wynieść dwie, średnio tylko podobne do Pudziana kobitki

- we wtorek dowiedziałyśmy się z inną mamą ( ma auto i czas), że farby olejne produkuje się już tylko w burych kolorach a tych kilka mniej burych akurat w najbliższym nam markecie budowlanym NIE MA

- we środę małżowie dwóch mam z poniedziałku wynieśli ciężkie meble, odkręcili lampy, tablice i różne dziwne "twory" przykręcone za PRL-u do ścian. Wtedy też dowiedziałam się od szkolnego konserwatora, że to ja jestem "tą panią co koordynuje malowanie w klasie pierwszej". Jasne, innych jeleni nie widziałam. :((

- we czwartek z mamą z wtorku przedarłyśmy się przez korki na drugi koniec miasta ( kto mieszka w Krakowie, wie co tu się ostatnio dzieje), by radośnie dostarczyć farby do szkoły (nie bez przygód, bo oczywiście NIE BYŁO tylu puszek na stanie) i by po godzinie dowiedzieć się, że wybrana farba nie spełnia wymogów Sanepidu (szczegóły wybierania takiego a nie innego koloru daruję już sobie, chociaż to głównie sprawiło, że ryczałam wieczorem nad swoją głupotą i brakiem stanowczości)

- za chwilę jedziemy wymienić owe siedem puszek farby w kolorze wywołującego ADHD oranżu na bezpieczną pastelową brzoskwinię z nadzieją, że uda nam się wreszcie rozpocząć malowanie, bo kto wie ile największy market budowlany ma puszek owej brzoskwini. Może tylko trzy ostatnie i trzeba będzie jechać na przykład do Warszawy. Znając moje szczęście...

Kto dotrwał mimo wszystko do końca tej lekko chaotycznej "blogoterapii" temu powiem, że już mi lepiej i jak wrócę szczęśliwie z tymi puszkami to wrzucę jakiś bardziej optymistyczny tekst. Może nawet z obrazkami ;))