niedziela, 29 kwietnia 2012

Odgarniam pajęczyny, zdmuchuję kurz ...


... z mojego bloga a ten wita mnie "niespodzianką". Pisze do mnie bezduszna maszyna, że to, co widzę po zalogowaniu się przypomnianym nie bez trudu hasłem to jest "lepszy, szybszy i bardziej elegancki interfejs". Rozumiem, że szybszy, ale czy lepszy i bardziej elegancki to już chyba sama powinnam ocenić. Nie mam jednak siły na analizę estetyczną tego, co widzę, bo kwadrans zajmuje mi doszukanie się gdzie jest to, co zwykle było tam a teraz jest gdzie indziej... Znowu ktoś wiedział lepiej ode mnie czego mi potrzeba. Kolejny kwadrans na przyzwyczajenie się do nowego okienka edycji postów...i znowu zgrzytanie zębami i coraz bardziej nerwowe przesuwanie myszką. Okropne uczucie, że choć jestem u siebie, to nie jest to całkiem moje miejsce. Nie takim je zostawiłam. To tak, jakby sąsiedzi, którym przed wyjazdem na wakacje zostawiłam klucze, żeby podlali kwiatki i nakarmili rybki postanowili mi zrobić niespodziankę i poprzestawiali meble, posegregowali i wyrzucili pół zawartości szaf i regałów, rybki zamienili na kanarka bo wydawało im się, że tak będzie lepiej i estetyczniej. Nie zostawiłam Bloggerowi kluczy. Miał swój zapasowy komplet, z którego skorzystał żeby mnie "uszczęśliwić".

Nie lubię, gdy się mnie uszczęśliwia na siłę. Wściekam się na zmiany wprowadzane poza moimi plecami i udogodnienia wrzucane z rozdzielnika. Lubię mieć wybór i  prawo do decyzji czy zostać przy starej wersji czy korzystać z nowej. Bo może ja nie chcę szybciej, lepiej i bardziej elegancko. Bo może ponad elegancję stawiam wygodę wymoszczonego przez kilka lat grajdołka, w którym mogłam się poruszać nawet z zamkniętymi oczami. Teraz nawet w pełnym świetle błądzę i potykam się o wystające kanty. Co z tego, że eleganckie, skoro nabijają siniaki i zmuszają do rzucania mięsem.

Wiem, wiem...nie jestem tak całkiem u siebie. Blog jest jak wynajęte mieszkanie. Niby moje, bo płacę rachunki, ale jednak nie wszystko mi wolno. Bo jest właściciel, który określa zasady tej wolności. Mogę wstawić swoje meble ale to on zdecyduje na jaki kolor mam malować ściany. I jeśli będzie miał ochotę zrobić remont łazienki to zrobi go wtedy, gdy znaleziony po znajomości tani fachowiec będzie miał wolny czas, nie zważając na to, że właśnie wróciłam ze szpitala z kilkudniowym dzieckiem. I że kucie kafelków, wymiana pieca i wanny to nie jest to, o czym myśli świeżo upieczona matka. Nawet jeśli te nowe kafelki i wanna będą hitem designu a stary piec często się przycinał. 

Przyzwyczaję się. Jasne, że się przyzwyczaję. Przecież to tylko nowy układ bloga... Kto wie, może niedługo, gdy przeczytam ponownie ten tekst zdziwię się, że tak się wkurzałam na ten świetny, szybki i niezwykle elegancki interfejs. A bo kto za kobietą nadąży...

...

...

...

A poza tym, to wciąż... i nieustannie ... JEST CUDNIE!!!! 



 Na szczęście do tekstu i obrazków "właściciel mieszkania" się nie wtrąca.



niedziela, 8 kwietnia 2012

Spokojnych Świąt...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Naprawdę jaka jestem...

Tydzień temu, grubo po szesnastej, ubrana w koszulkę z krótkim rękawkiem i spodnie 3/4 wracałam z rowerowej wycieczki chowając oczy za ciemnymi okularami, bo słońce świeciło w nie jak szalone. Dziś, przeklinając pod nosem wdrapywałam się na strych, żeby przywlec stamtąd wyniesione, jak naiwnie myślałam, na kilka miesięcy kozaki i puchówkę (i szalik i rękawiczki i taki sam zestaw dla Oli). Tydzień temu gdy słońce chyliło się już powoli za horyzontem siedziałam z lampką wina w ogródku w tych samych spodniach 3/4 i rozmawiałam przez płot z sąsiadką na temat hiacyntów i fiołków, które hurtowo wyszły spod trawy i bezczelnie jaśniały fioletem na tle świeżej trawki. Dziś patrzę za okno...nie jestem pewna, czy chcę na to patrzeć... śnieżyca... zmasowany atak wielkich kłapciatych płatków. Się niebu pomieszało! Heloł! Boże Narodzenie już było! Za tydzień jaja w koszyczkach, baranki, zajączki, jasne prochowce, kolorowe balerinki, słońce na uśmiechnięte pysiaki i takie tam...

Nie lubię zimy, nienawidzę... wiem, ciągle to powtarzam. Ale w takie dni jak dzisiejszy utwierdzam się jeszcze w tym nielubieniu. Latania samolotem też nie lubię i staram się nie praktykować. Boję się a moja bujna wyobraźnia podsuwa mi obrazy, które ten strach jeszcze wzmacniają. Dlaczego więc, gdy Małż zaproponował wczoraj kino i rzucił "zdaję się na ciebie" wybrałam "Przetrwanie" Joe Carnahana z Liamem Neesonem w roli głównej? Ano chyba dlatego, żeby jak Witia, syn Pawlaka z "Samych swoich" "patrząc nienawiść w sobie potęgować". I pogłębiać. I utwierdzać się w tym, że są powody by nie lubić i zimy i latania. Bo historia opowiedziana w "Przetrwaniu" dzieje się gdzieś na Alasce, w bezkresnej, mroźnej i białej przestrzeni zamieszkałej tylko przez pracowników wielkiej rafinerii . I przez wilki. Właśnie ochrona nafciarzy przed podchodzącymi zbyt blisko wilkami jest zajęciem Ottwaya, mężczyzny, który zdaje się szukać na Alasce zapomnienia po śmierci żony i który nie znajdując ukojenia myśli o odebraniu sobie życia. Jednak w sytuacji ekstremalnej, gdy samolot wiozący grupę mężczyzn na weekend do Anchorage rozbija się na śnieżnym pustkowiu, to właśnie on staje się przewodnikiem garstki ocalonych. Nie tylko pomaga im otrząsnąć się z szoku, ale zbiera w grupę, która ma wspólny cel - ocalenie życia. Przetrwanie w ekstremalnych warunkach, gdzie przenikliwe zimno i brak żywności zdają się być najmniejszym problemem. Dużo większym zagrożeniem jest stado wilków, które zwabione zapachem krwi prześladuje rozbitków już od pierwszej nocy spędzonej we wraku samolotu. Nie wnikam, czy historia wilczej watahy atakującej ludzi jest prawdopodobna, czy nie. Kiedy idę do kina, nie zawsze szukam prawdy historycznej, nie zamierzam egzaminować autorów z wiedzy przyrodniczej czy geograficznej. Ważniejsze wydaje mi się obserwowanie charakterów, ludzi, którzy zmieniają się pod wpływem ekstremalnych zdarzeń, przewartościowują swoje myślenie o życiu i sobie, jak z przypadkowej zbieraniny połączonej wspólną godziną odlotu stają się grupą ludzi odpowiedzialnych za siebie nawzajem. A to w tym filmie znalazłam. Znalazłam też dawkę emocji i strachu (raz, przyznaję zasłoniłam oczy w obawie przed tym, co mogę zobaczyć), którą lubię w filmach, czy książkach, a której wcale nie szukam w realnym życiu. I utwierdziłam się w przekonaniu, że zima to nie tylko pora roku, ale także, a może przede wszystkim bezwzględny żywioł wobec którego bywamy bezradni i maleńcy.

Dlaczego post ma tytuł "Naprawdę jaka jestem..."? Ano dlatego, że mini recenzją filmu opowiedziałam też chyba coś o sobie i tym samym chociaż w części spełniłam wymogi przyznanego mi jakiś czas temu przez Jaddis wyróżnienia. Prowadząc blog od 2009 napisałam już o sobie tyle i odsłoniłam się tak bardzo, że trudno mi jest znaleźć coś jeszcze bez wkraczania w sferę intymna i przekraczania granic prywatności. I choć jest we mnie, jak pewnie w większości blogujących, jakiś pierwiastek ekshibicjonizmu to są sprawy, które mimo wszystko chciałabym z różnych względów zostawić tylko dla siebie.

Tak sobie myślę, że świetną ilustracją do tego posta będą kolaże, które przybyły do mnie wprost z Pokoiku Zielichy. Od dawna zaglądam na blog Zielichy i jestem pod ogromnym wrażeniem Jej prac. Podziwiam umiejętność składania w całość przypadkowych, zdawałoby się elementów, wycinków, skrawków, malunków. Całość nie tylko niesamowicie skomponowaną pod względem kolorystyki, ale niosącą ogromny ładunek emocji. W zasadzie każdy z kolaży Zielichy mogłabym mieć u siebie, ale te dwa "dotknęły" mojej wrażliwości tak mocno, że zapytałam autorkę o możliwość zakupu. Zielicha nie chciała słyszeć o sprzedaży i mi te obrazki po prostu podarowała. Na żywo są jeszcze bardziej poruszające niż oglądane na ekranie komputera i jest to nie tylko moja opinia, bo podzieliło ją kilka osób, które wpadając do mnie, przypadkiem rzucały okiem na leżące na komodzie obrazki. Wielki talent, wielkie wyczucie koloru i formy, wielka wrażliwość...




Zielicho, jeszcze raz, bardzo Ci dziękuję. Myślę, że te obrazki, to, że właśnie je wybrałam także mogą odpowiedzieć na pytanie jaka jestem. Bo przecież my, to nie tylko to, co widać na pierwszy rzut oka. Wygląd zewnętrzny może być przecież naszą maską, przebraniem zakładanym dla świata. Tak samo słowa... jakże często mówimy to, co wydaje nam się, że powinniśmy powiedzieć w danym momencie albo to, co wiemy, że chciałby usłyszeć nasz rozmówca. Także tu nie zawsze jesteśmy sobą. Dużo więcej i szczerzej mówią o nas nasze wybory, zwłaszcza te codzienne, najdrobniejsze, banalne i niemal odruchowe. Jak choćby wybór książki na długą podróż pociągiem, miejsca spędzania wakacji czy koloru na jaki malujemy sypialnię. Trzeba tylko umieć je "przeczytać" i złożyć w całość. To nie jest łatwe, wymaga trochę wysiłku i chęci. Zabawne, że takie układanie sobie człowieka z drobiazgów wcale nie musi dotyczyć tylko innych. A my sami? Czy znamy siebie lepiej niż innych? Czy fakt, że jesteśmy ze sobą od urodzenia, 24 godziny na dobę w różnych sytuacjach i okolicznościach to wystarczający powód, by powiedzieć, że wiemy o sobie wszystko? Ja nie wiem. I wciąż, czasem ze zdziwieniem, czasem z zaskoczeniem dowiaduję się sama o sobie czegoś nowego. I chociaż mam już tyle lat, to całkiem serio mogę powiedzieć, że nie wiem jaka jestem. Naprawdę.