8:30 pierwsze skurcze...
trzymajcie kciuki
c.d.n.
i nastąpił :)))
UWAGA, BĘDZIE DRASTYCZNIE I FIZJOLOGICZNIE!!!
Po pierwsze bardzo dziękujemy za trzymanie kciuków i wsparcie. Było potrzebne, bo dla nas wszystkich był to wielki debiut.
No cóż QRKO... rzeczywiście planowaliśmy naszą kotkę wysterylizować, chociaż rozmowy na ten temat zawsze kończyły się wielką podkówką na pysiu naszej Oli. No i ku jej wielkiej radości przegapiliśmy właściwy moment, bo wciąż wydawało nam się, że Luna jest jeszcze za młoda i za mała i że mamy jeszcze czas. Okazało się, że okoliczne kocury (nawet nie wiedziałam, że tyle ich jest po sąsiedzku) uznały, że ani za młoda ani za mała na TE RZECZY nie jest, no i po tygodniu intensywnych podchodów, śpiewów pod balkonem i bójek z darciem sierści przeciwnika jednemu się udało. A jak już zauważyliśmy, że Lunka się zaczyna zaokrąglać, i że zamiast ganiać po całym domu i drzeć firanki spędza czas na spaniu i jedzeniu wiedzieliśmy, że nie dopilnowaliśmy.
Olka przeszczęśliwa, ja (nie będę ściemniać) też. Mąż... no cóż...dobry z Niego człowiek, ciężarnej z domu nie wyrzuci,
Czekaliśmy, czekaliśmy, brzuch rósł jak balonik. W międzyczasie rzuciliśmy w świat wieść, że będziemy mieć koty, a że okolica raczej zamieszkana przez kociarzy, to wsparcie psychiczne i zainteresowanie wydarzeniem było spore. Sąsiad codziennie rano witał mnie pytaniem czy już ma wyjmować szampan z lodówki, sąsiadkę niepokoił kształt brzucha, my czekaliśmy a Luna spała lub polegiwała całymi dniami.
Do dziś.
Bo dziś od rana wszystko było inaczej. Niby nic, drobiazgi, ale jak się jest ze zwierzęciem dzień w dzień, to widzi się każdy niuansik. Luna od bardzo dawna nie wchodziła na poddasze do naszej sypialni a dziś przyszła rano, zanim wstałam z łóżka i niemal "sprowadziła" mnie na dół do kuchni. Potem wskoczyła do łóżka Oli, czego też nie robiła od tygodni i też ją na dół ściągnęła. Zanim Młoda nie siadła w fotelu w salonie (ich ulubione miejsce polegiwania przed tv) Lunka chodziła za nią jak pies, krok w krok. A potem był już tylko krzyk...
Mamoooooo, Lunie leci krew z pupy !!!!!!
Zbiegłam na dół, przytargałam przygotowane zawczasu pudło, wymoszczone gazetami i cienkim kocykiem i włożyłam do niego Lunę. Mruczała niespokojnie i tylko patrzyła na nas zdziwionym i przestraszonym wzrokiem. Głaskałyśmy ją cały czas aż zaczęły się pierwsze skurcze. Ponieważ byłam już "w pracy" i co jakiś czas dzwonili klienci ganiałam więc cały czas z salonu do gabinetu, szybki telefon, mail, kilka kliknięć i znowu biegiem na dół, na "porodówkę".
Znowu telefon, znowu na górę do gabinetu, kilka kliknięć i ...
Mamoooooo, Luna zrobiła kupę!!!! I pisk....
Zbiegam na dół, Olka piszczy i ucieka do kuchni, Luna idzie za nią ciągnąc za sobą jakiś czarny worek... o Boże! To jest przecież mały kociak. Wołam je obie do salonu, przecież Luna musi rodzić w pudełku a nie biegając za Olką po domu... Siedzę na podłodze i głaszczę Lunę, uspokajam Olę... sama mam serce gdzieś w okolicach ramienia... pierwszy raz widzę poród z bliska.
8:50
Pierwszy czarny kociak jest już na świecie...Cichutki.
9:15
Kolejne przestraszone spojrzenie wielkich bursztynowych oczu, kolejny skurcz miednicy i ... kolejny czarny stworek poddaje się pieszczotom matczynego języka...Piszczy straszliwie.
Spokój. Czyżby już po wszystkim? Super! Jeden kotek zostanie z nami, drugi już zaklepany będzie mieszkał kilka domów dalej. Wracam do biura. Dzwonię z radosną nowiną do Małża, potem do sąsiadki.
10:55
Mamoooooo! Chyba wychodzi jeszcze jeden!!!! Zbiegam po schodach. Rzeczywiście, jest następny. Tym razem szarobury. Ale dlaczego nie oddycha? Nie rusza się. Jejku, tylko nie to. Oddychaj maleńki, oddychaj. Luna liże malucha, ale jego mordka jest cały czas zamknięta. Żyj malutki, żyj! Nagle jest! Mały pęcherzyk powietrza wychodzi przez mały nosek...potem drugi, a potem otwiera się mordka i łapie powietrze. :))) A ja już wiem, że to właśnie ona, Shiwa zostanie z nami.
11:00
Dotykam delikatnie brzucha Luny i czuję, że to chyba nie koniec. Chwilę później mamy kolejnego czarnego malca...
Wracam do pracy, całe szczęście, że piątki są luźniejsze, mniej telefonów, mniej maili...
12:00
- Mamooo! A ile zapisałaś?
- Czego?
- No kotów ile zapisałaś?
- No cztery
- No to chyba jest pięć
Zbiegam, potykając się o własne klapki. Liczę głowy. Rzeczywiście, jest pięć. Przypominam sobie wczorajszy żart sąsiada, że z takim brzuchem to pewnie z siedem kotów będzie. Apage! Luna, już wystarczy... dotykam brzucha... cudownie zapadnięty... chyba skończyła...
Skończyła! Mamy pięć małych kotków płci nieznanej. Na pewno wszystkim znajdę dom, na pewno Lunę i Shivę wysterylizujemy, bo choć dzisiejszy dzień był niezwykłym przeżyciem nie tylko dla Luny, ale też dla mnie i przede wszystkim dla dzieci, to jednak mam w sobie dość odpowiedzialności i rozsądku, by tego więcej nie powtórzyć.
A teraz. Teraz maluchy i młoda mama śpią w najlepsze a my idziemy wznieść toast za ten cud, jaki stał się dziś naszym udziałem. Bo nowe życie, bez względu na to, czy rodzi się człowiek, czy kot, czy motyl jest jednak niesamowitym cudem.
P.S. Trzy czarne kociaki są póki co do wzięcia, więc jeśli ktoś ma ochotę, to zapraszam :)))) Urodzone w piątek 13-tego na pewno przyniosą mnóstwo szczęścia.