Dziwne uczucie mnie opanowało. Z jednej strony ogromna potrzeba przelania na blog wrażeń po niezwykle emocjonalnym okresie przedświątecznym i świątecznym, z drugiej całkowita niemoc i pustka w głowie. Tak jakbym całe zapasy energii, pomysłowości i weny wyczerpała do Wigilii a teraz funkcjonowała jedynie na rezerwie, która pozwala mi tylko zaświecić lampkę "stand by" i trwać. W głowie plątanina myśli, ale żadnego pomysłu na ich poukładanie. W kontekście tego nazwa mojego bloga aż się prosi o wzięcie w cudzysłów. Od prawie roku mój świat jest coraz mniej poukładany, coraz bardziej chaotyczny i poplątany. Zerknęłam na moje wpisy z końca grudnia 2010 i widzę jeszcze wyraźniej jak wszystko fiknęło koziołka. Ale jeszcze nie czas na podsumowania i wnioski. Nie czas na rozliczanie się z zeszłorocznych postanowień i złożonych sobie samej obietnic. Mam szczery zamiar zrobić to jeszcze przed wybiciem północy ostatniego dnia grudnia, mam nadzieję, że mi się to uda, choćby po to, żeby wrócić do stanu jako-takiego poukładania. I do spokoju, takiego wewnętrznego spokoju, wynikającego z poczucia, że będzie dobrze, że dam radę, że okoliczności, które poprzewracały nas i nasze życie na lewą stronę minęły bezpowrotnie. Tego mi teraz trzeba. Poczucia, że jestem podmiotem zdarzeń, które mnie dotykają a nie przedmiotem, który nie ma, bo nie może mieć wpływu na nic. Może tylko czekać gryząc paluchy, albo ryczeć bez łez. Ostatnie dni grudnia dały mi nadzieję, że tak właśnie będzie. Po miesiącach siedzenia w czarnym tunelu i czekania na cud, który nas z niego wyciągnie ten cud się wydarzył. Byliśmy jak ten pies, którego historię opowiedziały wczoraj wiadomości. Wpadł do odsłoniętej studzienki i nie mogąc wyjść czołgał się wąziutkim kanałem nie widząc przed sobą żadnego światełka ale nie mogąc w żaden sposób zawrócić. Ratunek przyszedł na czas, ludzie wezwani na pomoc wykopali dziurę w ziemi, przebili ściany kanału i wydobyli zwierzę zanim padło z wycieńczenia. Nasz czarny tunel też w końcu zakręcił ku światłu. Pozwolił odetchnąć i podnieść głowy do góry. Wyszliśmy z niego mocno wyczerpani psychicznie i fizycznie, ale to wszystko da się zregenerować, bo jesteśmy teraz silniejsi jako rodzina. Sporo spraw mniejszych lub większych zawaliliśmy, bo nie starczało na nie ani czasu ani sił. To też nadrobimy i posprzątamy. Bo teraz, gdy człowiek czuje, że ma wpływ na swoje życie, to czuje też, że da radę. Ja tak czuję. I czuje też, że wszystko, co nas spotyka jest po coś. To brzmi jak banał, ale ja szczerze w ten banał wierzę. Bo zdarzenia, które wyciągają nas z utartego latami schematu, z tego "poukładania", z pewnego wypracowanego porządku pozwalają nam dostrzec i poznać siebie na nowo. Stawiają nas przed zadaniami, których nigdy byśmy na siebie nie wzięli, nie ważne czy ze strachu, czy z lenistwa. Pokazują, że potrafimy, że umiemy, że chcemy, chociaż jeszcze wczoraj twierdziliśmy, że jest akurat na odwrót. Pokazują też co tak naprawdę się liczy i ustawiają nam nowa hierarchię wartości, czasem tylko nieznacznie przestawiając elementy piramidy, czasem wywracając ją zupełnie i wyrzucając niepotrzebne klocki. Oczywiście to wszystko widać, gdy jest już po wszystkim i gdy już można siąść i zastanowić się. I teraz właśnie jest ten czas. Tornado, które nami kręciło wreszcie ucichło, teraz jest czas, żeby stanąć mocno na nogi, otrzepać się i zacząć po nim sprzątać.
I ten wpis jest właśnie początkiem tego "sprzątania". Chcę nim przeprosić wszystkich, których przez ten czas zawiodłam, którzy mogli poczuć się zignorowani, odsunięci, zapomnieni. To nie tak. O nikim nie zapomniałam a kto wie, czy nie myślałam częściej niż kiedykolwiek. Bo myśl, Bogu dzięki, nie potrzebuje wyłączności i jest nawet wtedy gdy ręce są zajęte. Wiem, że dla niektórych może już być za późno i że nie zechcą dać mi kolejnej szansy. Zrozumiem to i uszanuję, chociaż bardzo, bardzo bym chciała, żeby tak nie było. Bo jakkolwiek to mogło wyglądać, nie paliłam świadomie żadnych mostów. Dlatego, jeśli te mosty jeszcze stoją, pozwólcie mi powoli przez nie do Was wracać.
Dziękuję tym wszystkim, którzy nie mają pojęcia, że teraz ich właśnie mam na myśli, za to, że byli przy mnie nie wiedząc o tym, że słowa, które mówili i pisali, że gesty, które kierowali w moja stronę były tymi właściwymi w danej chwili, że dawały mi mnóstwo siły. Tu też nie będę wymieniać, bo lista jest długa. Wszystkim za wszystko bardzo dziękuję.
A teraz przepraszam tych, którzy wpadli na mój blog zauważywszy nowy wpis za to, że może nie jest tym, czego się spodziewali. Nie pochwalę się kolejnym decou-potworkiem, nie opowiem o kolejnej książce, czy filmie. Dzisiejszy wpis, to kartka z pamiętnika, coś w rodzaju psychoterapii. Napisany po to, by gdzieś wyrzucić nagromadzone w głowie i sercu słowa, z drugiej, by zachować ślad tych wydarzeń na bliższe czy dalsze potem.
Ale muzyka będzie. Będzie piosenka, która powracała do mnie często tej jesieni. Piękna, smutna, ale pełna nadziei.
Bo nadzieja, na szczęście, umiera ostatnia.
I ten wpis jest właśnie początkiem tego "sprzątania". Chcę nim przeprosić wszystkich, których przez ten czas zawiodłam, którzy mogli poczuć się zignorowani, odsunięci, zapomnieni. To nie tak. O nikim nie zapomniałam a kto wie, czy nie myślałam częściej niż kiedykolwiek. Bo myśl, Bogu dzięki, nie potrzebuje wyłączności i jest nawet wtedy gdy ręce są zajęte. Wiem, że dla niektórych może już być za późno i że nie zechcą dać mi kolejnej szansy. Zrozumiem to i uszanuję, chociaż bardzo, bardzo bym chciała, żeby tak nie było. Bo jakkolwiek to mogło wyglądać, nie paliłam świadomie żadnych mostów. Dlatego, jeśli te mosty jeszcze stoją, pozwólcie mi powoli przez nie do Was wracać.
Dziękuję tym wszystkim, którzy nie mają pojęcia, że teraz ich właśnie mam na myśli, za to, że byli przy mnie nie wiedząc o tym, że słowa, które mówili i pisali, że gesty, które kierowali w moja stronę były tymi właściwymi w danej chwili, że dawały mi mnóstwo siły. Tu też nie będę wymieniać, bo lista jest długa. Wszystkim za wszystko bardzo dziękuję.
A teraz przepraszam tych, którzy wpadli na mój blog zauważywszy nowy wpis za to, że może nie jest tym, czego się spodziewali. Nie pochwalę się kolejnym decou-potworkiem, nie opowiem o kolejnej książce, czy filmie. Dzisiejszy wpis, to kartka z pamiętnika, coś w rodzaju psychoterapii. Napisany po to, by gdzieś wyrzucić nagromadzone w głowie i sercu słowa, z drugiej, by zachować ślad tych wydarzeń na bliższe czy dalsze potem.
Ale muzyka będzie. Będzie piosenka, która powracała do mnie często tej jesieni. Piękna, smutna, ale pełna nadziei.
Bo nadzieja, na szczęście, umiera ostatnia.