środa, 28 grudnia 2011

Światełko w tunelu ...



Dziwne uczucie mnie opanowało. Z jednej strony ogromna potrzeba przelania na blog wrażeń po niezwykle emocjonalnym okresie przedświątecznym i świątecznym, z drugiej całkowita niemoc i pustka w głowie. Tak jakbym całe zapasy energii, pomysłowości i weny wyczerpała do Wigilii a teraz funkcjonowała jedynie na rezerwie, która pozwala mi tylko zaświecić lampkę "stand by" i trwać. W głowie plątanina myśli, ale żadnego pomysłu na ich poukładanie. W kontekście tego nazwa mojego bloga aż się prosi o wzięcie w cudzysłów. Od prawie roku mój świat jest coraz mniej poukładany, coraz bardziej chaotyczny i poplątany. Zerknęłam na moje wpisy z końca grudnia 2010 i widzę jeszcze wyraźniej jak wszystko fiknęło koziołka. Ale jeszcze nie czas na podsumowania i wnioski. Nie czas na rozliczanie się z zeszłorocznych postanowień i złożonych sobie samej obietnic. Mam szczery zamiar zrobić to jeszcze przed wybiciem północy ostatniego dnia grudnia, mam nadzieję, że mi się to uda, choćby po to, żeby wrócić do stanu jako-takiego poukładania. I do spokoju, takiego wewnętrznego spokoju, wynikającego z poczucia, że będzie dobrze, że dam radę, że okoliczności, które poprzewracały nas i nasze życie na lewą stronę minęły bezpowrotnie. Tego mi teraz trzeba. Poczucia, że jestem podmiotem zdarzeń, które mnie dotykają a nie przedmiotem, który nie ma, bo nie może mieć wpływu na nic. Może tylko czekać gryząc paluchy, albo ryczeć bez łez. Ostatnie dni grudnia dały mi nadzieję, że tak właśnie będzie. Po miesiącach siedzenia w czarnym tunelu i czekania na cud, który nas z niego wyciągnie ten cud się wydarzył. Byliśmy jak ten pies, którego historię opowiedziały wczoraj wiadomości. Wpadł do odsłoniętej studzienki i nie mogąc wyjść czołgał się wąziutkim kanałem nie widząc przed sobą żadnego światełka ale nie mogąc w żaden sposób zawrócić. Ratunek przyszedł na czas, ludzie wezwani na pomoc wykopali dziurę w ziemi, przebili ściany kanału i wydobyli zwierzę zanim padło z wycieńczenia. Nasz czarny tunel też w końcu zakręcił ku światłu. Pozwolił odetchnąć i podnieść głowy do góry. Wyszliśmy z niego mocno wyczerpani psychicznie i fizycznie, ale to wszystko da się zregenerować, bo jesteśmy teraz silniejsi jako rodzina. Sporo spraw mniejszych lub większych zawaliliśmy, bo nie starczało na nie ani czasu ani sił. To też nadrobimy i posprzątamy. Bo teraz, gdy człowiek czuje, że ma wpływ na swoje życie, to czuje też, że da radę. Ja tak czuję. I czuje też, że wszystko, co nas spotyka jest po coś. To brzmi jak banał, ale ja szczerze w ten banał wierzę. Bo zdarzenia, które wyciągają nas z utartego latami schematu, z tego "poukładania", z pewnego wypracowanego porządku pozwalają nam dostrzec i poznać siebie na nowo. Stawiają nas przed zadaniami, których nigdy byśmy na siebie nie wzięli, nie ważne czy ze strachu, czy z lenistwa. Pokazują, że potrafimy, że umiemy, że chcemy, chociaż jeszcze wczoraj twierdziliśmy, że jest akurat na odwrót. Pokazują też co tak naprawdę się liczy i ustawiają nam nowa hierarchię wartości, czasem tylko nieznacznie przestawiając elementy piramidy, czasem wywracając ją zupełnie i wyrzucając niepotrzebne klocki. Oczywiście to wszystko widać, gdy jest już po wszystkim i gdy już można siąść i zastanowić się. I teraz właśnie jest ten czas. Tornado, które nami kręciło wreszcie ucichło, teraz jest czas, żeby stanąć mocno na nogi, otrzepać się i zacząć po nim sprzątać.

I ten wpis jest właśnie początkiem tego "sprzątania". Chcę nim przeprosić wszystkich, których przez ten czas zawiodłam, którzy mogli poczuć się zignorowani, odsunięci, zapomnieni. To nie tak. O nikim nie zapomniałam a kto wie, czy nie myślałam częściej niż kiedykolwiek. Bo myśl, Bogu dzięki, nie potrzebuje wyłączności i jest nawet wtedy gdy ręce są zajęte. Wiem, że dla niektórych może już być za późno i że nie zechcą dać mi kolejnej szansy. Zrozumiem to i uszanuję, chociaż bardzo, bardzo bym chciała, żeby tak nie było. Bo jakkolwiek to mogło wyglądać, nie paliłam świadomie żadnych mostów. Dlatego, jeśli te mosty jeszcze stoją, pozwólcie mi powoli przez nie do Was wracać.

Dziękuję tym wszystkim, którzy nie mają pojęcia, że teraz ich właśnie mam na myśli, za to, że byli przy mnie nie wiedząc o tym, że słowa, które mówili i pisali, że gesty, które kierowali w moja stronę były tymi właściwymi w danej chwili, że dawały mi mnóstwo siły. Tu też nie będę wymieniać, bo lista jest długa. Wszystkim za wszystko bardzo dziękuję.

A teraz przepraszam tych, którzy wpadli na mój blog zauważywszy nowy wpis za to, że może nie jest tym, czego się spodziewali. Nie pochwalę się kolejnym decou-potworkiem, nie opowiem o kolejnej książce, czy filmie. Dzisiejszy wpis, to kartka z pamiętnika, coś w rodzaju psychoterapii. Napisany po to, by gdzieś wyrzucić nagromadzone w głowie i sercu słowa, z drugiej, by zachować ślad tych wydarzeń na bliższe czy dalsze potem.

Ale muzyka będzie. Będzie piosenka, która powracała do mnie często tej jesieni. Piękna, smutna, ale pełna nadziei.

Bo nadzieja, na szczęście, umiera ostatnia.


sobota, 24 grudnia 2011

piątek, 23 grudnia 2011

Spokojnych Świąt...

niedziela, 11 grudnia 2011

A może "Sylwester w Nowym Jorku" ?

Była sobota, było kino. W naszym poukładanym i co tu dużo mówić trochę monotonnym życiu to jeden ze stałych punktów tygodniowego programu. Miał być "Wymyk" z Robertem Więckiewiczem i nawet już zarezerwowaliśmy bilety, ale przyznam szczerze, że po ostatnim tygodniu pełnym ciągłego niepokoju o pewne wciąż wiszące nad nami rozstrzygnięcia i niestety niezbyt dobrych wiadomości nie miałam już najzwyczajniej w świecie siły na przeżywanie kolejnego dramatu na ekranie. Film ma świetne recenzje i tych kilka fragmentów, które widziałam je potwierdza, ale musi poczekać.
Gdy padło więc pytanie "No to na co?" ,przejrzałam pobieżnie repertuar ulubionego kina i strzeliłam "no to może Sylwester w Nowym Jorku?". Krótki opis w necie nastawił mnie na coś w rodzaju angielskiego "To właśnie miłość", gdzie w scenerii przedświątecznego Londynu rozgrywały się równolegle scenki z życia różnych postaci.
Tam było Boże Narodzenie, tutaj Sylwester. Obserwujemy ostatnie godziny upływającego 2011 roku kilkorga bohaterów. Jest odpowiedzialna za nowojorski symbol, wielką, świetlną kulę, opadającą od ponad stu lat na Times Square Claire Morgan, jest sekretarka szefa firmy płytowej, pielęgniarka, nienawidzący Sylwestra ilustrator komiksów i jego kumpel kurier, jest muzyk rockowy i jego chórzystka... i wielu, wielu innych. Każdy przeżywa ten dzień inaczej i czegoś innego po nim oczekuje. 15-latka ma w tę noc przeżyć swój pierwszy pocałunek z kolegą z klasy, rysownik chce go przesiedzieć w piżamie w swoim mieszkaniu a chórzystka marzy, by po sylwestrowym koncercie gwiazdor dał jej szansę na wspólną trasę koncertową. Ktoś na kogoś czeka, ktoś za kimś tęskni, ktoś się pojawia, ktoś odchodzi. A obsada? Lista nazwisk jest długa i nie ma znaczenia, czy to debiutant, czy zdobywca Oskara ( a naliczyłam ich kilkoro). Każdy ma w tym filmie swoje wcale nie przysłowiowe pięć minut. Robert De Niro jako terminalnie chory pacjent szpitala, doglądany przez pielęgniarkę o anielskiej twarzy Halle Berry. Jest Hilary Swank i Sarah Jessica Parker. Znudzonego rysownika gra Ashton Kutcher a sekretarkę cudownie obsadzona wbrew swoim warunkom Michelle Pfeiffer (ma u mnie wielkiego plusa za to, że trzyma się z daleka od botoksu), w maleńkich epizodach James Belushi, Til Schweiger czy John Lithgow i jeszcze Zac Efron (moje dziecię młodsze nie rozpoznałoby swojego idola w "dorosłym" image'u) i John Bon Jovi wiadomo w jakiej roli :) Jak oni ich wszystkich ściągnęli do jednego filmu?

Wiele historii, wiele postaci, ale nie ma się wrażenia chaosu i sklejenia tego na siłę. Jest spójna całość, która jest pozytywną bajką z morałem-odpowiedzią na pytania czym jest dla nas przejście w kolejny rok i co jest w tym dniu najważniejsze. Dawno nie płakałam w kinie a wczoraj chusteczki mi się przydały. Ale też było mnóstwo śmiechu i uśmiechu. Spodziewam się, że ten film wejdzie do stałego zestawu świąteczno-noworocznego naszych stacji telewizyjnych, bo to idealne kino familijne.
Oczywiście krótka zajawka na zachętę...





A na koniec mam jeszcze pytanie albo już nawet wołanie o pomoc i poradę. Nie wiem już co zrobić, żeby mój kochany, cudowny, słodki kot nie sikał nam do łóżka. Po pierwszych kilku razach, gdy zlał każde łóżko w domu myślałam, że to jakaś próba odreagowania stresu po przeprowadzce ze schroniska. Niestety Luna upodobała sobie nasze małżeńskie łóżko i sika do niego regularnie, wieczorem ( w ciągu dnia nie ma żadnego problemu z dotarciem do kuwety). Może robiłaby to też u dzieci, ale teraz pilnujemy, żeby zawsze zamykać drzwi do ich pokoi. Niestety naszej sypialni nie da się zamknąć. Jest na poddaszu i nie ma drzwi. Kot od początku spał w swoim wiklinowym domku zamknięty w łazience. Tam miał też kuwetę. Myślałam, że może problemem jest to, że ma spanie i sikanie w jednym niewielkim pomieszczeniu. Wyniosłam mu domek do kuchni i nie zamykałam na noc. Buszował w nocy, wskakiwał to do nas, to do Oli (uwielbia z nią zasypiać) i wczoraj było OK. Dziś jednak... dzisiaj nasikał nad ranem na moją kołdrę kiedy pod nią spałam. Obudził mnie nieprzyjemny zapach i co tu dużo mówić wilgoć na stopach. Buuuuuuuuuuuuu! Już nie wiem co robić. Mam dość prania kołder co drugi dzień. Wiem, że zagląda tu kilka bardziej doświadczonych kociarek. Dziewczyny, poradźcie co robić. Przecież go nie wyrzucę, nie oddam do schroniska. Kot jest super kochany. Cały dzień spędza przy mnie leżąc na biurku lub w jego pobliżu. Gdy Ola wraca ze szkoły nie odstępuje jej na krok aż do wspólnego zasypiania (żebyście widziały jak czeka na nią rozłożona na poduszce gdy ta kąpie się w łazience). Tylko to sikanie. Jak nie uda jej się zlać raz wieczorem to leje w nocy. Dlaczego?????