Jedenaście tygodni. Dwa miesiące i troszkę. W życiu człowieka prawie nic, w życiu kota prawdziwy skok.
Nasze Maluchy dorośleją. Widać to zwłaszcza po ilości jedzenia, jaką są w stanie pochłonąć. Prawdziwe "dorosłe" żarełko, chociaż wciąż do maminego cycucha przynajmniej raz dziennie próbują się dobrać. Luna nie odpędza, ale też nie celebruje tych chwil jak kiedyś. Jeśli akurat drzemie, to pozwala się ssakom podczepić na chwil kilka, ale jak jest czymś zajęta to opędza się od natrętów bez specjalnych skrupułów. A maluchy tulą się do jej brzucha i walczą o miejsce, bo ciasno się zrobiło.
Kociaki podrosły, brzuszki im się zaokrągliły. Jeden Złośliwiec twierdzi nawet, że są za grube, ale co On tam wie ...
Od tygodnia nie ma z nami dwóch czarnych dziewczynek. Od początku były "zaklepane" przez znajomą babcię dla jej dwóch wnuczek i w zeszłą sobotę pojechały do Myślenic. Nie obyło się bez płaczu, bo Ola szczególnie ukochała sobie jedną z kotek, najchudszą z całego stadka. Nazywaliśmy ją nawet Duca, bo nie chciała tknąć niczego poza naturalnym jogurtem, białym serem i szynką. Dosłownie jakby była na diecie Ducana. Nowa właścicielka musiała obiecać Oli, że będzie często dzwonić z wieściami o kotkach i że kiedyś będziemy mogły je odwiedzić, ale i tak szloch nie ustawał aż do wieczora. Kocie dziewczynki dostały od swoich opiekunek piękne imiona - Tosia i Tania i ponoć już się zaaklimatyzowały.
A z nami zostały dwa czarne kocurki - Pączek i Chudy, no i nasz szarobury wyjątek - Shiva. Kto miał lub ma w domu więcej niż jednego kota na raz wie, że bywa wesoło. Na szczęście nie jest tak, że jak jeden śpi, to dwa broją a potem na odwrót. Nie. Nasze koty wszystko robią synchronicznie. Jak jedzą, to razem, potem razem wychodzą do ogródka na siku, razem psocą i razem zasypiają. Jak któryś się odłączy i nie może znaleźć zadekowanego w jakimś koszyku czy na jakimś łóżku rodzeństwa,to głośnym miauczeniem przywołuje Pańcię i domaga się pomocy w szukaniu. Wieczorem zgodnie pakują się Olce na kołdrę i razem z nią zasypiają.
Strasznie żałuję, że nie potrafię robić dobrych zdjęć, na których byłoby widać w jakich konfiguracjach śpią, albo jak się układają przedziwnie, żeby się we trójkę zmieścić w małym koszyczku. Jeden na drugim, łapki poplątane, ogony zwisające, no komicznie to wygląda.
I co tu dużo mówić...im dłużej są z nami, tym trudniej jest mi myśleć o tym, żeby je komuś oddać. Niby się nie pali, bo chętnych nie ma, ale rozsądek ucieleśniony pod postacią Małża coraz głośniej mówi, że cztery koty w domu to jednak za dużo. I pyta (ten rozum), jak ja sobie wyobrażam nasze wyjazdy, choćby na święta... i wspomina jeszcze (rozum, cholera), że te koty jedzą już więcej niż on i wypomina, że raz czy dwa zasikały kable i że mu podgryzają zasilacz do laptopa.
A serce mu na to, że jak taki mały kłębuszek siądzie na kolanach i zacznie mruczeć, to jest gotowe wybaczyć mu i ten zasilacz podgryziony i łydki podrapane od ciągłego robienia za kocią ściankę wspinaczkową i cukier rozsypany po całej kuchni z przewróconej cukiernicy i zjedzoną gąbkę... I choć przeczuwa, że to nie jest mądre i rozsądne (cóż serce o rozsądku może wiedzieć), to już raz usłyszało po cichu, że albo On albo koty... nie, uwierzyło, że mówił poważnie. Bo przecież jak koci katar zalepiał maluchom oczka, to sam im aplikował antybiotyk i głaskał i przytulał. No to chyba lubi, tylko udaje, że nie.
Obiecałam jednak, że "coś z tym zrobię", no to dałam dziś ogłoszenie na Tablicy. I jeszcze na kliku krakowskich osiedlowych forach. I czekam. I już mi się chce płakać na myśl, że ktoś zadzwoni, albo napisze. I trzeba będzie... bo rozum...