niedziela, 29 stycznia 2017

Sama w domu ...

Tak się poukładało, że zostałam na kilka dni sama w domu. Pierwszy raz od ... w ogóle pierwszy raz od kiedy pamiętam. 
Gdy już wiedziałam, że czeka mnie ta kilkudniowa samotność to nawet się cieszyłam na myśl o pewnego rodzaju wolności. Rozplanowałam sobie każdy dzień, a zwłaszcza weekend, bo w dni powszednie to wiadomo, praca, zajęcia dodatkowe według stałego rozkładu i na improwizację nie zostaje zbyt wiele czasu. Ale weekend postanowiłam wycisnąć do ostatniej sekundy i wykorzystać w stu procentach na to, na co czasu brak, gdy trzeba dostosowywać się do planów reszty domowników. Miałam robić tylko to, co chcę i lubię. Obejrzeć polecone już dawno filmy, troszkę pomalować, wybrać się na giełdę staroci...
No to zaczęłam w piątkowy wieczór. Ambitnie zaczęłam od ... porządków oczywiście. Posprzątałam całą chałupę od strychu po garaż. Szorowałam, pucowałam, kursowałam z odkurzaczem, mopem, ścierką i całą baterią chemikaliów z góry na dół i z powrotem. Chwilę wytchnienia zapewnił mi sąsiad, który wpadł z pytaniem, czy nic mi nie potrzeba (Małż przed wyjazdem zadbał, by jakieś męskie, pomocne ramię było w pobliżu), wypiliśmy sobie po filiżance czystka i potem znowu wróciłam do mojego tańca na miotle.
Nie wiem, czy tylko ja mam taką przypadłość, ale nie potrafię odpoczywać, kiedy w zlewie widzę nieumyte naczynia, na półkach kurz a na podłodze ślady po mokrych butach. Choćbym nie wiem jak padnięta przyszła w piątek z pracy muszę to ogarnąć.  Próbowałam kilka razy zignorować tę potrzebę, zagłuszyć ją w sobie, udawać, że mój psychiczny komfort nie potrzebuję tego porządku, ale nic z tego. Pani Poukładana, której resztki jeszcze we mnie pozostały daje mi w piątkowy wieczór kopniaka w tyłek i zagania do ściery.

A dzisiaj ( chociaż powinnam napisać, wczoraj, bo już jest przecież niedziela, ale skoro się jeszcze nie położyłam, to dla mnie wciąż trwa sobota, więc jednak pozostanę przy "dzisiaj"), no więc dzisiaj przekonałam się, że bez względu na to, czy się spędza sobotę na tradycyjnych rytuałach i zajęciach rodzinnych, czy ma się ją do własnej dyspozycji, to jest ona tak samo za krótka i tak samo za szybko mija. Może byłoby inaczej, gdybym przesnuła się przez tę sobotę w szlafroku. Ale oczywiście ja, zamiast się rano powylegiwać z książką pod ciepłą kołdrą to sobie wymyśliłam, że skoczę szybciutko do pobliskiego centrum handlowego (od kiedy chodzę na zajęcia plastyczne, to mi słowo "galeria" jakoś do tego przybytku nie pasuje). Bez zbędnego łażenia, tylko dwa sklepy z butami, bo mi w moich ulubionych trzewikach podeszwa pękła na pół a tu przecież jeszcze szmat zimy przed nami. W pamięci miałam z ostatniego pobytu w tych sklepach, że akurat czarnych butów, za kostkę, na niemal płaskim obcasie jest mnóstwo, więc wiedziałam, że raz dwa załatwię sprawę a potem już laba i nicnierobienie. O naiwności ludzka! Butów rzeczywiście zatrzęsienie, czarnych większość, ale fasony niestety nie takie. Albo wysokie obcasy, nijak nie nadające się do codziennego biegania, albo jakieś takie patologi estetyczne. A jak już znalazłam idealny fason, to oczywiście nie było mojego rozmiaru. No to pomyślałam, skoro już jestem na mieście, to skoczę do drugiego centrum, może tam będzie mój rozmiar. Skoczyłam. Nie tylko nie było rozmiaru, ale i tego modelu nie było. No to żeby mnie frustracja nie dopadła, zajrzałam do dwóch sklepów z ciuchami i bardzo dobrze, bo akurat w obu wypatrzyłam fajne kiecki za śmieszne pieniądze, co jest wydarzeniem na miarę co najmniej czwórki w totka, bo ostatnio coraz trudniej jest mi znaleźć coś ładnego na mój wielki tyłek. A kiedy już się "obkupiłam" to stwierdziłam, że skoro już jestem tak blisko szwedzkiego sklepu na I. to sobie jeszcze tam wpadnę na obiadek a przy okazji zerknę na stoliki kawowe. 
Tydzień temu dopadła mnie straszliwa potrzeba zmiany w naszym salonie. Z braku czasu i możliwości "uciszyłam" ją zamieniając ustawienie kanapy i fotela. Niby tylko taki retusz, ale już zrobiło się jakoś inaczej, śmiem twierdzić, że ładniej i tylko stary stolik-półka jakoś przestał do nowego ustawienia pasować. Aż się prosiło o coś mniejszego, lżejszego, może nawet okrągłego. No to pojechałam do sklepu na I. i ... i nic. Dokładnie jak z butami. Jak był ładny stolik, to tylko czarny lub biały, jak był w kolorze naturalnego drewna, to kwadratowy albo wielki. Albo za wysoki, albo za niski, albo zbyt tandetny, albo zbyt drogi. Wyszłam z niczym, ale pomyślałam, że skoro już jestem na mieście i skoro mam czas, bo przecież w domu nikt nie czeka, to skoczę do innego sklepu meblowego, może tam coś znajdę. No to pojechałam. Tam było jeszcze gorzej. Albo paździerz, albo ceny z kosmosu. Niedaleko i na dodatek w drodze do domu był jednak jeszcze jeden sklep. 
No więc skoro mam czas i skoro nikt w domu nie czeka ... Zanosiło się na powtórkę z rozrywki, dziesiątki stolików, szkło, marmur, plastik, paździerz. I kiedy już dałam za wygraną i zawróciłam ku drzwiom wyjściowym znalazłam stolik marzeń. Aż usiadłam z wrażenia na kanapie, której towarzyszył. Bo to i kształt wymarzony i drewno i na metalowym stelażu i cena ludzka i do tego jeszcze do złożenia, żebym mogła go od razu zabrać moim mikroskopijnym autkiem. 
No to zabrałam, zawiozłam, złożyłam, stary rozmontowałam i wyniosłam, nowy wstawiłam i bardzo mi się obecna wersja kąta wypoczynkowego podoba. Jest więcej miejsca, łatwiej przejść do kanapy, zdecydowanie lżej to optycznie wygląda. Teraz pozostaje mi tylko czekać na reakcję pozostałych domowników. Mam nadzieję, że niespodzianka będzie miła. Ponieważ jestem pewna, że moja rodzinka nie zajrzy przed powrotem na mój blog mogę spokojnie pochwalić się Wam nowym nabytkiem. Zdjęcie robione telefonem, więc marne, ale widać różnicę między wersją "przed" a "po". 








A teraz idę spać, zanim mnie świt zastanie.

 Dobranoc.

niedziela, 15 stycznia 2017

Szczerze na stycznia pólmetku ...

Głupio tak zaczynać od banału, ale nic mądrzejszego na początek nie przychodzi mi do głowy, więc żeby się nie zniechęcić mozolnym wyszukiwaniem idealnego pierwszego zdania poddam się temu, co mi przysłowiowa ślina na język przynosi. Mam nadzieję, że potem już jakoś poleci. 




No to najpierw ten banał ... ciężko się wraca do blogowania po dłuższej przerwie. 
Systematyczność, mimo, że niosła ryzyko przynudzania w kółko o tym samym, pozwalała mi zachować lekkość składania kilku sensownych (mam nadzieję) zdań w jakąś strawną dla czytających całość. Coraz dłuższe przerwy pomiędzy kolejnymi wpisami powodowały, że "ból tworzenia" stawał się coraz bardziej dotkliwy. A potem pojawiło się słowo, którego nie lubię najbardziej, słowo MUSZĘ. 
Muszę coś napisać, bo blog zarasta kurzem. Muszę napisać, bo sama zapomnę o tym wszystkim, co się u mnie i ze mną dzieje, co czytam, co oglądam. Gdzie potem to sprawdzę, jeśli nie na stronach własnego bloga? Wreszcie, muszę napisać, bo zapomną o mnie Ci ostatni, którzy jeszcze czasem zaglądają do Poukładanego Świata a jakiś chiński spryciarz wykorzysta moją nieaktywność i nagle wchodząc na własny blog znajdę tam jakieś obce teksty. Niestety, słowo to zadziałało na mnie jak zwykle, czyli odrzucało od pisania jeszcze bardziej. 
Wykorzystując jednak dopadającą mnie z każdym początkiem roku potrzebę sprzątania i układania postanowiłam zacząć od porządków na blogu. Sporo się zmieniło w blogosferze od czasu, gdy siedem lat temu rozpoczynałam swoje w niej bytowanie. Obserwowane miejsca, skrupulatnie dopisywane do zakładki "Ulubione" zaczęły być ulubionymi tylko z nazwy, bo do wielu przestałam zaglądać.  Blogi osobiste (albo wyglądające na takie) stały się z czasem tubami reklamowymi przeróżnych marek. Wpisy, z pozoru prywatne kończyła długa lista sponsorów. Gdy u trzeciej z kolei blogerki zobaczyłam zamieszczony "z potrzeby serca" wpis o jakże fantastycznym myciu okien, przypadkiem tylko wspomaganym przez ten sam sprzęt do tegoż mycia uznałam, że czas na moje, zupełnie niesponsorowane porządki. Usunęłam z bocznego paska wszystkie blogi, które przeszły tę metamorfozę.

Potem wymyśliłam, że osobno  zgrupuję te, które są mi szczególnie bliskie, głównie przez to, że z ich Autorkami miałam szczęście i wielką przyjemność spotkać się również w świecie realnym. Czasem tylko mailując, czy telefonując, czasem spotykając się na kawie, albo, jak z Hanią U. na koncercie Roda Stewarda. Zaglądanie na ich blogi jest jak kontynuowanie przerwanej rozmowy, jak odwiedziny w domu, w którym czuję się jak u siebie. Niestety, część z dziewczyn przestała już blogować, niektóre od kilku lat nie dają znaku, ale wciąż są w moim sercu i wciąż liczę, że kiedyś się odezwą.
Tak jak Hannah z Belgowa, której niestety jakiś troll przejął blog.Można czytać jej wpisy, gdy ktoś ją podlinkował, ale nie można zapisać na nowo. Gdy przeniosłam jej blog do nowej zakładki i NIESTETY usunęłam z poprzedniej, to pod przeniesionym linkiem znalazłam już całkiem inny blog :((( 
Hanku, jeśli tu jeszcze zaglądasz ściskam Cię bardzo mocno!!!!

To ostatnie zaważyło, że postanowiłam pilnować się, by od czasu do czasu napisać tutaj kilka słów, żeby Poukładany Świat był nadal moim światem a nie ofiarą "chińskich znaczków".
 


Noworoczne sprzątanie nie ograniczy się tylko do bloga. Przynajmniej taki mam plan, żeby przenieść je również na życie. Odnoszę wrażenie, że wszystko, co robiłam w ostatnim zwłaszcza roku pchało mnie w niewłaściwym  kierunku. Dzień po dniu, zdarzenie po zdarzeniu, decyzja za decyzją stawałam się osobą, której nie lubię. A skoro nawet ja siebie nie lubię ...

Dlatego czas na zmiany, o których, mam nadzieję Wam kiedyś napiszę. Bo one już się dzieją. Małe kroczki, które mają przywrócić do życia "dziewczynkę, którą kiedyś byłam ".
Obrazki, którymi okraszam ten wpis, to efekt jednej z tych zmian.

 


Tymczasem pozdrawiam Was ciepło. Dobrego tygodnia!
.