wtorek, 30 sierpnia 2011

Jasne błękitne okna


Jakiś czas temu Aneczka z Moorland Home zaproponowała, że podzieli się z kimś przeczytaną już książką. Byłam chętna, bo ja zawsze jestem chętna na takie rozdawajki. Ostatnio mało kupuję :(( a nasza wiejska biblioteka księgozbiór ma malutki, nowości jak na lekarstwo. No i tak się szczęśliwie złożyło, że to do mnie właśnie "Jasne błękitne okna" z dalekiego kraju przyleciały. Tytuł nie był mi całkiem obcy, bo o jej ekranizacji sporo się onegdaj mówiło i pisało. Sam fakt, że reżyserii podjął się Bogusław Linda sprawił, że prasa kolorowa pełna była wywiadów. No bo jakże tu nie zapytać naszego niezdetronizowanego do tej pory filmowego macho-amanta jak czuł się w tak "kobiecych klimatach", jak sobie radził z "wątkiem kobiecym", czy go nie uwierało, nie swędziało i takie tam zmyślne i zaskakujące pytania. No bo wiadomo przecież, że jak ktoś jest macho, to jego mózg zaprogramowany jest na strzelanie, wyrywanie panienek, czkanie wczorajszą wódką i drapanie się po niedogolonej ... brodzie . To wszystko bez udziału jakichkolwiek uczuć wyższych a już broń Boże refleksji. A tu taki siurprajz! Franz Maurer kręci film o sile kobiecej przyjaźni. Oczywiście złośliwa jestem, ale pamiętam, że przy kolejnym wywiadzie z kolejną porcją inteligentnych pytań zaczęłam podziwiać Bogusława L. za cierpliwość w udzielaniu na nie odpowiedzi. Od razu mówię, że filmu w końcu nie obejrzałam, świadomie ustawiając właściwą kolejność - najpierw książka, potem film. Mimo to, Sygita i Beata miały już twarze Joanny Brodzik i Beaty Kawki. Dobrze, że na fotosach kinowych i na okładce książki nie było pozostałych postaci. Te mogłam już sobie wyobrazić po swojemu.

Ania prosiła mnie w mailu, bym po przeczytaniu tej książki podzieliła się swoimi wrażeniami. No cóż, ja w tę historię wchodziłam powoli, na początku nawet trzem krokom do przodu towarzyszył jeden w tył. Bo ja nie lubię opowieści z narracją w czasie teraźniejszym. Takie skrzywienie, niewinne mam nadzieję. To zapewne pozostałość po dziecięcej fascynacji opowieściami, o tym co było dawno, dawno temu. Trudno mi jest wczuć się w historię, która dzieje się teraz, w tej właśnie chwili. Stąd te "kroki w tył" i nerwowe "dreptanie" nad początkowymi stronami. Nie trwało to jednak długo, bo z każdym słowem, z każdym zdaniem i z każdą przewróconą poślinionym paluchem stroną to, co mówiła Sygita wciągało mnie w teraźniejszość i przeszłość jej, jej przyjaciółki Beaty, ich rodzin i ich rodzinnego miasteczka. I zupełnie nie sugerując się jedną z recenzji na okładce, zrozumiałam w którym momencie swojej biografii jestem. Bo i ja też noszę w sobie i to małe miasteczko i przyjaźnie z dzieciństwa i skrywane skrzętnie kompleksy i wreszcie marzenie o "jasnych, błękitnych oknach".

Wiesz, co jest wspaniałe w tej książce? To, że nie jest wydumana. Bohaterki są skrajnie różne, inaczej układają swoje życie, inaczej widzą szczęście. Przez to są dla siebie nawzajem życzliwym głosem rozsądku albo katalizatorem emocji. Lustrem, które pokazuje tę samą rzeczywistość, ale pod innym niż zwykle kątem. To wszystko jest bardzo prawdziwe, bo przecież tak bywa i z nami. Przeszłość ma wpływ na przyszłość, ludzie, których mijamy po drodze naznaczają nas w taki lub inny sposób, dzielimy z nimi radość i smutki...

Sama już teraz nie wiem, czy "Jasne błękitne okna" to smutna opowieść. Pewnie tak, bo kilka razy zdarzyło mi się wytrzeć łzę. Ale jest w niej też optymizm, wiara w to, że szczęście się nam przydarza, tylko nie trzeba go szukać w rzeczach wielkich. Ono jest malutkie, często schowane głęboko i dobrze jest mieć przy sobie kogoś, kto nam to maleństwo wyciągnie spod warstwy kurzu i pokaże, że jednak jest i że pięknie lśni w słońcu.

Nie lubię pożegnań, nawet jeśli są to tylko pożegnania z bohaterami książki. Jednak z przyjemnością przekażę tę książkę dalej.
Może chcesz przekonać się jak historia Sygity i Beaty dotknie właśnie Ciebie.
Daj, proszę znać w komentarzu...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Grasz w zielone?

Gram! Masz zielone? Mam?

Czy ktoś jeszcze wie skąd się wzięło to zapytanie? Jest na pewno starsze niż ja, bo pamiętam, że gdy Mama je powtarzała za moich szczenięcych lat, to już wtedy pachniało lamusem. My już nie grywaliśmy w zielone, ale jeszcze rozumieliśmy metaforę zawartą w tekście W.Młynarskiego. Moim dzieciom musiałabym to już wytłumaczyć... gdyby kiedyś, przypadkiem miały ochotę pochylić się nad tym tekstem. Tylko, czy to pokolenie "pochyla się" jeszcze nad jakimkolwiek tekstem? Nie mówię o poezji, takiej prawdziwej, ale nawet nad tekstem piosenki, którą słyszy z radia. Czy zastanawia się o czym ona mówi? Wątpię, zwłaszcza, że czasem, gdy słucham takiego "hitu" to mam wątpliwości, czy ten, który napisał tekst sam się nad nim pochylił. Czy on sam wiedział o czym pisze, czy może tylko liczył sylaby żeby pasowały do długości dźwięków?

Ja mam taką skazę, że wsłuchuję się w tekst i lubię podumać nad tym, co autor chciał przez to powiedzieć. A ponieważ teksty piosenek atakują mnie zewsząd, to nad nimi zdarza mi się głównie popastwić. Kiedy jeszcze pracowałam w biurze, miałam przyjemność przebywać te osiem godzin i pięć dni w tygodniu z bardzo fajnymi, inteligentnymi dziewczynami. Z nimi, a zwłaszcza z jedną Ewą, w przerwach pomiędzy plotkami o domu, dzieciach i zakupach (oczywiście w tym czasie klikałyśmy dzielnie w klawiaturki służbowych komputerów pchając nasz codzienny służbowy wózek zadań do przodu) rozbierałyśmy na czynniki pierwsze jakiś tekścik z mruczącego w tle radia. To była cudowna gimnastyka dla umysłu, gdy na podstawie bzdurnych czasami do bólu linijek budowałyśmy nowy sens i nową opowieść. Oj brakuje mi tego teraz bardzo, bo sama ze sobą to się już tak nie poprzekomarzam, sama siebie nie zainspiruję do spojrzenia na zdanie z innej strony, sama sobie nie podsunę pomysłu na ... Nie zapomnę jak wałkowałyśmy przez kilka dni popularny wówczas hit Moniki Brodki "Nawet mnie nie znasz" . Kto jest podmiotem lirycznym? Czy tajemniczy On, to on, czy może ten drugi, co z nią? No i te cudowne "lek przestanie trwać", "prawda rozstrojona" i śpiewanie do "innego niego" ... jakież to pole dla wyobraźni :))) Od razu dodam, że nic nie mam do Moniki B. i bardzo lubię jej słuchać i że to był tylko taki pierwszy tekst, który mi przyszedł dziś do głowy (tak sobie myślę, że mogło paść na Piaska, ale już niestety nie pamiętam jakim jego tekstem się wówczas zajmowałyśmy,wiem tylko, że był równie inspirujący).

Ale przecież ja nie o tym chciałam!!!!!

No właśnie! Bo może powinnam teraz zanalizować swoją pisaninę pod kątem pojawiających się nagminnie dygresji oraz dygresji do dygresji, nawiązań do skojarzeń i wtyków nagłych nie na temat, które powodują, że sam autor, czyli ja zapomina z jakiego powodu zasiadł do klawiatury. Bo ja chciałam z lekkim poślizgiem opowiedzieć o naszym niedzielnym spacerze. Oczywiście dzisiaj, po dwóch dniach poziom euforii związanej z tym wydarzeniem oklapł nieco i gdybym pisała na gorąco, zaraz po powrocie do domu, to tych ochów, achów i wow-ów byłoby więcej a tak... A tak będzie jak będzie, raczej już tylko w tonie kronikarskim, ku pamięci (mojej , bardzo dziurawej). Wszystko oczywiście przez tą całą blogową "linię technologiczną", a zwłaszcza przez zdjęcia. No bo przyznasz, że ściąganie zdjęć z aparatu na komputer, zapisywanie, wybieranie odpowiednich ujęć z miliona pięćset stu dziewięćset, które robimy (na wszelki wypadek), zmniejszanie ich i fotoszopowanie (tu ramka, tam szlaczek) i ... zamiast przyjemności przelania na monitor wrażeń i przeżyć mamy żmudną robotę edytorską. Przynajmniej dla mnie żmudną, bo ja niestety drygu do fotografowania nie posiadam, ustawieniami w aparacie się nie ekscytuję, uparcie używam tylko jednego "obrazeczka" na pokrętełku, który oznacza NIECH SIĘ TA CHOLERNA LAMPA NIE WŁĄCZA! no i zdjęcia mam jakie mam. A do postu to i te byle jakie by się przydały, bo tekst bez obrazków jest jakiś taki pustawy. A że niechęć do obróbki jest większa niż potrzeba pisania bloga to i posty coraz rzadsze i jeśli chodzi o wydarzenia opisywane, lekko przeterminowane.

No dobrze, ale ja znowu zbaczam a tu owo tytułowe "zielone" czeka. No bo "zielone" jest tyleż przypadkowym co wspaniałym efektem wyprawy na Rynek Główny, na którym już od paru dni trwają XXXV Targi Sztuki Ludowej. Sztuka mniej lub bardziej ludowa, rękodzieło przeróżne na kilkudziesięciu straganach wystawiane to pokusa wielka i MUSIAŁAM tam być. Dlatego ku niezadowoleniu małolatów, które zdecydowanie wolały basen i przy średnio euforycznym, ale jednak poparciu Małża pojechaliśmy na Rynek. Ja oczywiście od razu zanurkowałam między stragany by popatrzeć, nasycić się i zainspirować po prostu . Z ilości budek można było wywnioskować, że najbardziej popularnym rękodziełem wśród twórców ludowych jest ... pandorkowa biżuteria :) Stoisk z ową biżuterią i półproduktami było więcej niż garncarzy, wikliniarzy i tkaczy razem wziętych. Ale kto powiedział, że artysta ludowy to musi być koniecznie babunia z szydełkiem albo wąsaty rzeźbiarz z dłutkiem, nieprawdaż? Sama też wypatrywałam stoisk z dekupażem spodziewając się, że i ten rodzaj twórczości ludowej znajdzie się na targach. Był, owszem, całe dwa stragany. Jeden bogaty w różne różności, herbaciarki, skrzyneczki i pudełeczka. Motywy serwetkowe znane, ale podane bardzo fajnie i przede wszystkim porządnie wykończone - widać że były szlifowane, dopieszczane i lakierowane wiele razy. Drugie stoisko, to kompletna amatorszczyzna - takie decou- to potrafi robić moja Ola - troszkę farby (ponoć przecierki !!!), główka aniołka i bejca. Ani grama lakieru i zadry na palcach od samego trzymania. O cenę nie pytaj... ludzie cenią swoją pracę, oj cenią.

Pobuszowałam też troszeczkę w dekupażowej biżuterii, bo chociaż sama sobie potrafię zrobić kolczyki czy bransolkę, to jednak czasem mi oczy wychodzą z zachwytu nad niektórymi motywami. Prawie kupiłam piękne duże kółka z motywem podobnym do tych, jakie ostatnio pokazywała Noa TUTAJ !!. Te wielkie oczy i ta melancholia wypisana na twarzy. Ale nie kupiłam, bo moja córcia całkiem na głos uświadomiła mi, że chyba lepiej będzie jak sobie kupię coś, czego sama na pewno nie zrobię i pokazała mi stoisko z biżuterią ceramiczną. Po kim to dziecko jest takie rozsądne? No nie mam pojęcia.
W każdym razie odłożyłam już prawie moje kolczyki i poszłam za dzieckiem. Oj miała malutka czuja, miała. Od razu rzuciły mi się w oczy kulki na długich biglach w niesamowitym odcieniu zieleni. Całkiem proste, ale miały w sobie to COŚ, co sprawiło, że po przymiarce przed małym lusterkiem już zostały na moich uszach.



Przy okazji stworzyły taki komplet-nie-komplet z moim ulubionym pierścionkiem. Świetnym tłem dla nich wydają się być surowe w kolorze domki od Jolanny.


A tak przy okazji...
Pierścionek kupiłam dawno temu przez internet. Może na allegro, może w jakiejś galeryjce... nie pamiętam. Pamiętam tylko, że to była miłość od pierwszego wejrzenia i do dziś robi na oglądających duże wrażenie swoim nietypowym kształtem i kolorem. Jeszcze mi się wtedy nie śniło blogowanie i nie miałam pojęcia o istnieniu tylu fantastycznych dziewczyn robiących biżuterię. I tak się czasem zastanawiam. Może ktoś, kto tu zagląda rozpozna w nim swoje dzieło.


Strasznie długi ten mój dzisiejszy post, ale powiem Ci, że to jeszcze nie koniec spaceru i nie koniec zielonych zdobyczy. Bowiem z drugiej strony Sukiennic, obok kościółka Św.Wojciecha rozlokował się targ staroci. No to skoro już tam byłam... wiadomo. Trzeba było chociaż rzucić okiem. No to rzucałam, bo na więcej nie pozwalały niestety wybujałe żądania cenowe sprzedawców. Pomacałam, powzdychałam i odkładałam z bólem serca. Do czasu aż... No właśnie. Do czasu aż okiem swoim sokolim dostrzegłam coś, co mnie najpierw wmurowało w ziemię, potem kazało łapką po siebie sięgnąć. Rzecz magiczna, bo od pierwszego spojrzenia nań (i to nie jest żadna figura stylistyczna) słyszałam bardzo wyraźne CZEKAM WŁAŚNIE NA CIEBIE. Wiem, że to głupio zabrzmi, ale od samego początku miałam dziwne uczucie, że to, co trzymam w ręku już kiedyś do mnie należało. Wyglądało znajomo a ja czułam coś jakby radość z odnalezienia zguby. Nie wiem, czy to mój Tata miał kiedyś dokładnie taki zegarek, czy ktoś inny, na tyle ważny, że ten zielony cyferblat tak bardzo wbił mi się w pamięć. A może w poprzednim wcieleniu nosiłam go na ręce. Niesamowite uczucie deja vu w stosunku do kawałka starego przedmiotu.


Tysiąc osób wyrzuci zdezelowany grat do śmieci, kilka odnajdzie w nim inspirację i zamieni w coś pięknego, jedna odzyska zaklęte w zieleni niejasne wspomnienie czegoś dobrego.

I to by było na tyle... Jesteś tu jeszcze? Nie zanudziłam Cię? Wiem, było długo, ale czasem po prostu nie umiem inaczej. Na zakończenie jeszcze kilka dźwięków. Wydają się pasować...






czwartek, 11 sierpnia 2011

Wagary...


Korzystając z pretekstu, jakim były urodziny Małża zrobiliśmy sobie wczoraj jednodniowe wagary od obowiązków i pojechaliśmy wreszcie do Tatralandii. Wreszcie, bo mieliśmy już dwa podejścia do tej wyprawy. Pierwszy raz zapowiadałam nawet na blogu, ale nie wiem, czy to z powodu "końca świata" czy innego "przekleństwa" wylądowaliśmy wtedy tylko w parku Rozrywki w Chorzowie. Za jakiś czas było drugie podejście i znowu falstart. Synio dzień wcześniej poszalał na rolkach zbyt długo i jego stopy po kilku godzinach zamknięcia w plastikowej klatce butów rolkowych pokryły się jakąś dziwną bąblowatą sinicą, która bolała, piekła, szczypała i oczywiście wykluczyła szaleństwa wodne na czas wykurowania. Wczoraj znowu zanosiło się na zmianę planów, bo pogoda zapowiadana na ten dzień dla Słowacji nie wyglądała zbyt optymistycznie. A Tatralandia to głównie atrakcje plenerowe. Pod dachem jest tylko mała część basenów, reszta na wolnym powietrzu i fajnie jest tam być, gdy jest słonecznie i ciepło. Jednak moje chłopaki były tak zdesperowane na wyjazd, że z okrzykiem "jakoś to będzie" zapakowali do auta kąpielówki, ręczniki i mnie i pomknęliśmy na południe.

Z Krakowa ruszyliśmy w towarzystwie słońca i temperatury w miarę zachęcającej. Im dalej w góry i głębiej w Słowację robiło się zimniej, pochmurniej. Na miejsce dotarliśmy w deszczu i temperaturze 12 stopni. No nic, tylko wskakiwać w kostium kąpielowy ! :))))

Kawa w papierowym kubku to obowiązkowy element każdej wyprawy . Oczywiście mój jest ten większy. :)))


Oczywiście nie ma tego złego... brzydka pogoda, to mniejszy tłok w basenach i krótsze kolejki do zjazdów. Synio, przeszczęśliwy z tego powodu, śmignął ku pierwszej zjeżdżalni z mocnym postanowieniem zaliczenia wszystkich, łącznie z najnowszym wynalazkiem zwanym "bumerang". Nie będę się wdawać w szczegóły techniczne, wszystko można sobie obejrzeć na stronie Tatralandii, jednak u mnie nawet patrzenie na zjazd z tego cudu powodowało zawroty głowy. Na szczęście dla tych, którzy do szczęścia nie potrzebują wielkiej adrenaliny też znajdzie się coś ciekawego. Są baseny z ciepłą i bardzo ciepłą wodą, w których można sobie przysypiać, ale jest też wellness, czyli raj dla poszukujących relaksu w cieple, ciszy i cudownych aromatach. Godzinka-dwie spędzona w saunach to prawdziwy odpoczynek dla ciała i ducha. Kilka takich "przybytków" zdarzyło mi się odwiedzić i muszę przyznać, że ten w Tatralandii jest bardzo przyjazny. Bo nie zawsze tak jest. Nie jestem specjalnie pruderyjna i rozebranie się w saunie nie jest dla mnie problemem, ale ... no właśnie... czasem mam wrażenie, że nie wszyscy przychodzą do sauny w tym samym celu. Trudno to wytłumaczyć, ale zazwyczaj wystarczy rzut oka, by stwierdzić, że w pomieszczeniu jest aż lepko, ale nie od naturalnego w takim miejscu potu, tylko od spojrzeń, śliskich i lubieżnych. Gdy widzę panów z dziwnym wyrazem twarzy, rozłożonych w miejscach, które nie są przeznaczone do "polegiwania", ale są dla nich świetnym punktem obserwacyjnym to po prostu wychodzę. Tak było niestety w Aquaparku we Wrocławiu. Wyjątkowe zagęszczenie "obserwatorów" na metr kwadratowy, połączone z jaskrawym światłem bijącym zewsząd skutecznie zniechęciło mnie od skorzystania z przyjemności wellness. W Tatralandii na szczęście nie musiałam wycofywać się w pół drogi :))). Aromaterapia ziołowa i solna, sauna sucha i mokra a potem ochładzające bąbelki w wielkim jacuzzi, wszystko przy delikatnych dźwiękach muzyki relaksacyjnej i odgłosach natury... mogłabym tam siedzieć i siedzieć. Ale niestety to, co miłe mija najszybciej. Zbliżał się wieczór a nas czekał powrót do Krakowa i do rzeczywistości.

Nie lubię jeździć nocą, zwłaszcza po górskich zakrętach, ale tym razem dzięki radiowej Trójce i audycji MO droga minęła nam szybko i przyjemnie. Oczywiście natychmiast po powrocie musiałam sprawdzić cóż to za dźwięki ubarwiły nam podróż. Dzięki YT mogę się nimi z Wami podzielić.




Dla mnie to jest prawdziwie magiczne, niemal sensualne odkrycie. W tym jednym utworze słyszę inne, które znałam wcześniej. Nie na zasadzie skopiowania dźwięków, ale jakiegoś niewytłumaczalnego, ulotnego wrażenia, że kompozytor dotyka muzyki, która już gdzieś była, nastraja się nią, chłonie a potem to wszystko pisze po swojemu. Słyszę nastrojowe piosenki Barbry Streisand (zwłaszcza na początku), przez moment słyszę jakieś delikatne fado a za chwilę ścieżkę dźwiękową do Desperado ( ta trąbka!), cień "Dzieci Sancheza" Chucka Mangione... i wiele innych, których teraz już nie umiem nazwać, a które przyszły do mnie gdy z półprzymkniętymi powiekami zastygłam w zasłuchaniu. Chyba jeszcze nigdy w jednym utworze nie odnalazłam tyle odniesień, skojarzeń i wspomnień muzycznych. To tak, jakby przez tych kilka minut przewinął się przez przestrzeń motyw złożony z moich dotychczasowych muzycznych zachwytów i uniesień. To oczywiście bardzo subiektywny odbiór, ciekawa jestem czy i na Tobie ta muzyka zrobi takie wrażenie i czy Ty usłyszysz w niej "swoje" muzyczne wspomnienia.

niedziela, 7 sierpnia 2011

z tęsknoty za latem...

Świadomie i bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia większość dzisiejszego dnia spędziłam w ogrodzie, zatopiona w lekturze, zmieniając tylko kubki z kawą i pozycję na ławce, żeby to niesamowite, wielkie i gorące słońce równomiernie wygrzało i chociaż troszeczkę opaliło moje blade ciało. Gdyby nie osy i komary, które niestety po ostatnich deszczowych dniach mocno się uaktywniły,to byłoby wręcz idealnie, ale i tak do ideału było blisko. Spoglądając spod ciemnych okularów na ścianę zieleni jaka otacza nasz dom i na kwitnące wokół kwiaty przypomniałam sobie, że w aparacie mam zdjęcia dekupażowej biżuterii, którą malowałam przez cały lipiec. Za oknami było szaro, krople deszczu spływały po szybach a ja tak bardzo tęskniłam za kolorem, za słońcem, za prawdziwym latem. Zupełnie intuicyjnie powstały więc bransoletki i kolczyki pełne barw, kwiatów i motyli. Takie, które można założyć do białych, falbaniastych spódnic i małych bluzeczek, do jednokolorowych sukienek, ale też do jasnych dżinsów i prostego topu. Dziewczęce, wesołe, prawdziwie wakacyjne.




Biżutki te cieszą mnie podwójnie, bo ... szklą się, błyszczą i połyskują !!!! Do tej pory używałam tylko lakierów akrylowych, wodnych, cudownie bezzapachowych ;). Wszystko ślicznie, ładnie, ekologicznie, ale brakowało mi tego efektu. W końcu przełamałam się, kupiłam poli-śmierdziucha, rozpuszczalnik do czyszczenia pędzla i wreszcie mam to, do czego wzdychałam oglądając pięknie wykończone przedmiociki na blogach bardziej doświadczonych dekupażystek. Oczywiście musiałam uciekać z lakierowaniem do ogrodu, bo wszyscy zaczynaliśmy niebezpiecznie "odlatywać", oczywiście zmarnowałam najlepszy pędzel, ale wszystko to nic wobec efektu. Mam nadzieję, że widać to choć troszkę na moich zdjęciach.








A teraz jeszcze jeden powód mojej radości i dumy. Wisior..., to znaczy prawie wisior. Na razie jest to po prostu kulka (wielka kulka), bo zabrakło mi i rzemyków i ładnych tasiemek i zakończeń do zawieszek. Ale proszę uruchomić wyobraźnię. W produkcji są już kolejne okrąglaski, w drodze (mam nadzieję) zamówione półprodukty, więc niedługo będę mogła się znowu pochwalić wisiorem wiszącym. Może nawet na człowieku ;)))

A poniżej komplecik, który z kwiatkami ma związek mocno umowny, chociaż w obłych kształtach i zakrętaskach można się jakowegoś stylizowanego kwiecia dopatrzeć. Inspiracją dla stworzenia tego zestawu było jakieś "pudelkowe" zdjęcie celebrytek X i Y ubranych ( o zgrozo!!!) w identyczne sukienki o takich mniej więcej kolorach. Dramatyzm owego wydarzenia nie tkwił bynajmniej w odważnym zestawieniu oranżu z różem, ale w "straszliwym" fakcie pochodzenia sukienki z popularnej sieciówki. Nie zawracając sobie głowy udziałem w pasjonującej sondzie "Która z pań wyglądała w owej kreacji gorzej? " wyciągnęłam z szuflady serwetkę w najmodniejszych kolorach sezonu i machnęłam komplet biżuterii niekoniecznie dla bywalczyń bankietów z okazji otwarcia nowego butiku w "stolycy".




A teraz chyba znowu wyciągnę biżuteryjne golaski i kolorowe serwetki i będę zaklinać ładną pogodę, bo niestety po pięknym, słonecznym dniu przyszedł chłodny wieczór, chmury i ... a to niespodzianka ... deszcz. :((( No cóż, chyba nie dane nam jest lato tego lata. Mimo wszystko miłego tygodnia wszystkim życzę.

czwartek, 4 sierpnia 2011

moje Pendolino ...



Jakiś czas temu, nie do końca z własnej woli wyszłam ze stacyjki Niespieszność i wsiadłam do pociągu, który wiezie mnie do bliżej nieokreślonego celu z prędkością Pendolino. Jadę szybko, w miarę komfortowo, dostrzegam mnóstwo plusów tej sytuacji, ale nie opuszcza mnie wrażenie, że coś przy okazji tracę. Widok z okien superszybkiego pociągu to ledwie rozmazany kontur, cień koloru, mgnienie. Stacje, stacyjki i to, co pomiędzy nimi zlewa się w jeden szarobury pasek z ledwie zaznaczonymi nitkami koloru. Z okien małej, spokojnej stacyjki mogłam obserwować prawdziwe obrazy. Bywało, że przez wiele dni nic się za szybą nie zmieniało, ci sami ludzie, te same gesty, jakby zawieszone w przestrzeni, to samo tło... Nuda? Niekoniecznie. Można było pochylić się nad szczegółem, dostrzec detal, zadumać nad fragmentem. Szybki pociąg nie daje szansy na namysł. Pędzi i ode mnie też oczekuje tempa, precyzji, konkretu, zorganizowania i zaplanowania...

Nie narzekam. Jest dobrze. Czasem tylko, zanim zasnę kamiennym snem zmęczonego maszynisty zastanawiam się, czy nie za późno na takie rewolucje? Czy w moim wieku powinnam stawać na starcie wyścigu, jaki funduje nam rzeczywistość? Przecież pęd naprzód, ku zmianom to cecha młodości. Młodości odważnej marzeniami, nie zblokowanej przeżyciami, także tymi przykrymi, pełnej ufności w zwycięstwo, może trochę naiwnej. Młodości, która jeszcze może wybierać, która jeszcze na wszystko ma czas, która karmi się euforią zmian, endorfinami niespodzianek... Czy stawanie w szeregu z dwudziesto-, trzydziestoletnimi "szczurami" to już szaleństwo czy tylko poddanie się życiowej konieczności. Głupota? Desperacja? Poczucie odpowiedzialności?


Nie narzekam. Mój wiek daje mi mimo wszystko także przewagę nad młodszymi. Przeciwko ich gorącym i pełnym pomysłów
głowom stawiam doświadczenie, świadomość własnych ograniczeń, poczucie wartości swojej i wartości wypowiadanych słów. Chociaż tempo Pendolino nie jest moim naturalnym tempem, to nie chcę wysiadać. Raczej próbuję się z nim oswoić. Znalazłam sobie przytulny wagonik, na końcu składu. To moje miejsce, tam chowam się od czasu do czasu. Miejsce, z którego patrzę za siebie. Bo nawet przy ogromnej prędkości widok z okna na końcu pociągu jest wyraźny To, co przez nie zobaczę, pozwala mi nie zwariować, daje poczucie, że jednak jest normalnie i bezpiecznie. Po całym dniu spędzonym w pędzącej lokomotywie muszę tam zajrzeć choćby na moment. Przypomnieć sobie, że przecież spokój i niespieszność już miałam, że wtedy, gdy inni pędzili przed siebie i robili kariery ja postawiłam na dom i dzieci. I że może ta moja droga na opak nie musi być całkiem bez sensu ...

I wtedy jest już dobrze. Nasycona spokojem tego obrazu mogę się wyciszyć, zasnąć spokojnie a po przebudzeniu zacząć kolejny dzień podróży ... szczęśliwej podróży.