środa, 29 kwietnia 2015

starsza pani na linie ...




W sobotnie popołudnie usłyszałam 
- w środę nie idziesz do pracy!

Powiedziane tonem nie znoszącym sprzeciwu nie pozostawiało miejsca na dyskusje. Ale umówmy się ... wolny dzień w środku tygodnia ... no kto by nie chciał?

Dziś rano padło tylko jedno pytanie. 
- Masz wygodne buty? 
- No mam ...
- No to bądź gotowa o dziesiątej.

No to byłam.

Oprócz wygodnych butów zabrałam też kurtkę, bo choć słońce świeciło cudownie, to termometr pokazał ledwie 12 stopni . Podobno taka właśnie pogoda została specjalnie zamówiona.

Punkt dziesiąta  siedziałam w samochodzie. Niewiele ponad godzinę później byliśmy na miejscu.

A tam okazało się, że Małż oprócz cudownego wyjazdu za miasto, kilku godzin bez pracy, stresów, myślenia o obowiązkach, dzieciach, pracy itp. zafundował mi (zupełnie bezwiednie) podróż do przeszłości. Nie miał pojęcia, że ten urodzinowy wyjazd do Ogrodzieńca będzie dla mnie także powrotem do przeszłości. Bo całkiem przypadkiem zawiózł mnie do miejsca, które zwiedzałam jako nastolatka podczas jednego ze szkolnych obozów wędrownych. Wróciły wspomnienia wakacyjnej wędrówki z plecakiem Szlakiem Orlich Gniazd... aż trudno uwierzyć, że to było ponad trzydzieści lat temu. 

Ruiny zamku w Ogrodzieńcu...








a potem spacer do Grodu na Górze Birów...




W drodze powrotnej, za namową drogowskazu pozwoliliśmy sobie zboczyć nieco w prawo. Pustynia Błędowska. Tak blisko Krakowa a wstyd przyznać, nigdy tam nie byliśmy. Niestety, terenu strzegą tabliczki "uwaga niewybuchy". 

 
Nie zaryzykowaliśmy wejścia za ogrodzenie, chociaż ślady kół i butów świadczyły, że byli tacy, których zakaz nie powstrzymał. Za to tuż obok, jakby na pocieszenie było to...

no to my jak te dzieci ....



i tak swoje czterdzieste siódme urodziny spędziłam zjeżdżając na linie



Zdegustowanych nadmiarem mojej osoby na zdjęciach przepraszam. Mam świadomość, że jest ich dzisiaj wyjątkowo dużo, choć marne, bo z telefonu ( nie jakość się liczy, ale atmosfera... i wspomnienia...  ) ale "dziś są moje urodziny" i jakoś tak mam nastrój, by sobie siebie na bliżej nieokreślone potem zachować. 

Dobrej nocy...

sobota, 18 kwietnia 2015

Inwazja chińskich znaczków ...

 Ten post miał być o czymś zupełnie innym.   

Gdy wczoraj bardzo późnym wieczorem zasiadłam do laptopa chciałam Wam opowiedzieć, jak cudnie zakończył mi się tydzień. Zasiadłam z głową pełną myśli i słów układających się w entuzjastyczną opowieść o wydarzeniu, z którego kilkanaście minut wcześniej wróciłam. O koncercie Piotra Bukartyka (Małgosiu, jeszcze raz bardzo dziękuję). Koncercie niesamowicie energetycznym, bo i ten człowiek taki jest. Koncercie czasami lirycznym, jak teksty Jego piosenek, koncercie pełnym humoru, jak to, co mówił pomiędzy piosenkami. Choć pora była już późna, to endorfiny, jakimi naładowałam się przez dwie godziny trwania koncertu tak we mnie krążyły, że nie było mowy o pójściu spać, musiałam "ulać" ich nieco przez klawiaturę na karty bloga. Niestety, gdy tylko wpisałam w wyszukiwarkę swój adres układając już w głowie pierwsze zdania nowego posta powitała mnie "niespodzianka". Zamiast strony głównej mojego bloga - znajomego okna z zieloną okiennicą i białych liter układających się z nazwę Poukładany Świat zobaczyłam dziwny niebieski odcisk psiej łapy i całą masę chińskich znaczków ułożonych na podobieństwo strony startowej naszego starego wujka Googla. W pierwszym odruchu oczywiście zamknęłam stronę i znowu otworzyłam swoją. Trzy sekundy i znowu chińskie znaczki. Kolejna próba i znowu moja strona widoczna tylko przez trzy sekundy. No przyznam Wam, że zamarłam. Na informatyce znam się tak samo jak na fizyce kwantowej i budowie silników samochodowych. Nie wgłębiam się z tajniki komputerowych wnętrzności. Używam komputera jak większość z Was, więc podobnie jak przy awarii samochodu, czy pralki gdy komputer szwankuje to wzywam fachowca. Mój "fachowiec" od komputerów już prawie drzemał na kanapie, ale na hasło "ktoś mi zhakował blog" zerwał się rześki i gotowy do walki z niewidzialnym wrogiem. Wybebeszył blog, wywrócił na lewą stronę i szukał. Nie miał łatwo, bo sam nie bloguje, nie używa więc Bloggera na co dzień i niestety błądził po omacku. A ja stałam gryząc palce i rozważając najczarniejszy scenariusz, czyli totalne i nieodwracalne uziemienie "Poukładanego Świata". I oczywiście cały czas myślałam, dlaczego ja? Jest tyle blogów z ogromną liczbą obserwatorów, blogów z kilkoma, czy kilkunastoma tysiącami odwiedzin dziennie. Po co komu taki malutki, niszowy, znany garstce ludzi blog, blogunio, blożątko? Przecież to nielogiczne i ekonomicznie nieopłacalne. Sprawdziłam losowo kilka znajomych blogów, wszystkie działały normalnie, a u mnie inwazja chińskich znaczków...
A fachowiec szukał, klikał w każdy element strony i znowu szukał ... bez skutku. I już mieliśmy odpuścić i powrócić do walki rano, kiedy Małż wrzucił zapytanie do wyszukiwarki. I okazało się, że nie tylko mój blog przekierowywał do chińskiej przeglądarki. Byli też inni blogerzy z takim samym problemem i na szczęście w sieci był już ratunek. I tu dziewczyny rada dla wszystkich Was, które "ozdabiacie" swoje blogi gadżetami spoza Bloggera. Okazało się bowiem, że wirus czy inne cholerstwo, które przekierowywało wpisujących adres mojego bloga prosto do chińskiej przeglądarki siedział w  ... liczniku odwiedzin!!!  Licznik ściągnęłam sobie zaraz na początku mojej przygody z blogowaniem, podobnie jak tapetę, czy znaczek dekorujący tekst o komentarzach. I przez pięć lat wszystko było OK  - aż do wczoraj. Bo wczoraj właśnie do strony z licznikiem ktoś podpiął to dziadostwo. Oczywiście natychmiast usunęłam licznik, po pięciu latach blogowania nie liczenie gości i nie statystyki są dla mnie ważne. Czy czyta mnie jedna osoba, czy pięć, czy pięćdziesiąt piszę, bo taką mam potrzebę. I będę pisała tak samo nie wiedząc ile mam odwiedzin. Najważniejsze, że znowu mam gdzie pisać i że mój blog nadal żyje.

Dziewczyny! Jeśli macie na stronie jakieś linki ściągnięte skądś, usuńcie je od razu. Nie ważne że do tej pory wszystko było fajnie. A tak swoją drogą, to nawet nie przypuszczałam, że świadomośc całkowitej utraty bloga i odcięcia od Was będzie dla mnie takim stresem. Serce mi waliło, ręce się trzęsły... masakra jakaś! Nikomu nie życzę, dlatego uważajcie Kochane na swoje miejsca w sieci, ustawiajcie sobie mocne hasła,  instalujcie porządne antywirusy i nie sciągajcie niczego z niepewnych źródeł (ależ jestem teraz mądra  ;) .

I tylko moje ego troszkę ucierpiało, że to jednak nie o mnie hakerom chodziło ...

No nie...żartowałam... całe szczęście, że nie o mnie i niech tak pozostanie.


niedziela, 12 kwietnia 2015

Weekend prawie idealny czyli radośc z DIY

Takie weekendy lubię. Niespieszne, lekko leniwe, choć niekoniecznie przepuszczone przez palce. Takie, kiedy robię tylko to co chcę. Zajęcia niekonieczne, spotkania niewymuszone. Wykorzystując cudowną, niemal letnią pogodę ogarnęłam lekko "nie ogród" (Bestyjeczko, wybacz, ale ukradnę Ci to określenie, bo idealnie oddaje istotę tego spłachetka ziemi, jaki mamy za domem ). Kupiłam cudowne miniaturowe bratki i ustawiłam je na zaokiennych parapetach. Wysiałam nawóz, jak co roku naiwnie wierząc, że usunie z naszego marnego trawnika wszechobecny, ekspansywny mech, uporządkowałam resztki drzewa, którego nie spaliliśmy w kominku. Nie wiem jak Was, ale mnie niesamowicie relaksuje takie wydawałoby się bezmyślne przekładanie kawałków drewna, układanie w równy stosik...   Był czas na upieczenie szarlotki i na przeczytanie najnowszego numeru Werandy Country. Było cudowne, spontaniczne spotkanie z sąsiadami przy remiku, winie i pogaduszkach trwających długo w noc. Nie wiem, czy kiedykolwiek Wam o tym pisałam, ale naszym spotkaniom przy kartach, które kultywujemy już od kilku lat zawsze towarzyszy duży zeszyt, do którego za każdym razem coś wpisujemy. Zawsze jest to jakieś zadanie. Raz jest to wiersz, raz rysunek, kiedyś zagraliśmy w "gdyby-to by"  i wkleiliśmy kartki z zabawy do zeszytu (pamiętacie taka zabawę z dzieciństwa?), w Sylwestra 2014 bawiliśmy się  w przewidywanie przyszłości i każdy z nas odpowiadał na pytania dotyczące tego, co może się wydarzyć na koniec 2015. Już teraz, gdy wracamy do starych wpisów to mamy niezły ubaw, ale zeszyt zapełniamy tak naprawdę z myślą o dużo bardziej odległej przyszłości. Czytany z jakieś 10-15 lat będzie prawdziwą pamiątką sąsiedzkich spotkań.

Z ostatniego weekendu pozostanie mi jeszcze jedna pamiątka - nowy pojemnik na czasopisma. Jeszcze wczoraj rano stał sobie na naszym osiedlowym śmietniku, dziś, gdyby miał pierś prężyłby ją dumnie stojąc "na salonach".

Sama nie mogę uwierzyć, że to zdjęcie zrobione jest w piękne, lśniące słońcem popołudnie. A tu co? ciemności egipskie, których w rzeczywistości wcale nie było. Ot talent fotograficzny ;)))

Zwykła skrzynka po owocach wpadła mi w oko, gdy rano wynosiłam śmieci. Porządna, z drewnianych deszczułek, żaden paździoch ze sklejki. Do tego czyściutka, prawie nówka. Nie powiem, w pierwszym odruchu pomyślałam, że szkoda ją tam zostawić, ale wyrzuciłam swoje śmieci i odeszłam. W połowie drogi do domu pomyślałam, OK, wrócę po nią wieczorem (niby stała obok kontenera, ale jakiś irracjonalny wstyd podsunął mi myśl, że głupio tak zabierać coś ze śmietnika w biały dzień). Zanim jednak doszłam do domu już miałam pomysł na wykorzystanie tej skrzynki, a że kilka domów dalej mamy sąsiada, który regularnie obchodzi okolicę i  zbiera wszystko, co nadaje się do spalenia to stwierdziłam, że do wieczora ta "moja" skrzynka zniknie (patrzcie jak szybko pojawiło się poczucie własności ;) ...). No i co zrobiłam? Oczywiście zawróciłam i przytargałam skrzynkę do domu .
A potem to już poszło migiem. Najpierw ostre mycie. Potem szlifowanie, żeby każda deseczka była gładka jak pupcia niemowlaka. Jedna bejca (czarna porzeczka), druga bejca (brąz jatoba), przecieranie, przecieranie, farba szara, farba brązowa, przecieranie, przecieranie, przecieranie, bitum, lakier, przykręcenie kółek i voila!!! Satysfakcja ze zrobienia czegoś własnymi łapkami, radość z uratowania czegoś przed zniszczeniem, cudowny relaks i wyciszenie przy szlifowaniu i malowaniu. Taki tam malutki sukcesik.

 
 
 
A dlaczego weekend był idealny prawie?  Bo już się kończy. :((((