piątek, 31 grudnia 2010

Ostatni...

Kochane moje!
"Nadejszła wiekopomna chwila"... kończy nam się okrąglutki 2010. Nie był taki zły, chociaż mógł być lepszy. Ale nie będę mu na odchodnym wypominać. Stary jest, swoje przeżył, niech sobie spokojnie odejdzie. Z nowym 2011 wiążę spore nadzieje na poprawę tego i owego, co poprzedniemu nie wyszło i na pozostawienie tego, co było OK przynajmniej w takim samym stanie. Ja się postaram nie przeszkadzać a może nawet pomogę. W tym celu, jak co roku przygotowałam długaśną listę noworocznych postanowień. Na wszelki wypadek nie zajrzałam do zeszłorocznej. Po co się dołować, same wiecie jak to jest. Nawymyśla człowiek tego, naobiecuje sobie i bliźnim, a potem... Ale może właśnie w tym roku będzie inaczej. Wszak jestem rok starsza, rok mądrzejsza a to zobowiązuje. Przede wszystkim planuję zawrzeć bliższą przyjaźń z kalendarzem. Takim biurkowym, do notowania. Zapisać sobie WSZYSTKIE urodziny, imieniny, rocznice i święta. Dopisać przynajmniej miesiąc wcześniej przypominacze owych ważnych dat i wreszcie NIE ZAPOMINAĆ. Po drugie, odnowić znajomość z lekarzami kilku specjalizacji. Nie, żeby zaistniał konkretny powód, ale mądrzy ludzie mówią, że raz na jakiś czas trzeba. No to niech ten 2011 będzie tym "raz na jakiś czasem". Po trzecie wreszcie ruszyć z hiszpańskim. Program kupiony i wgrany do komputera już dawno temu, po pierwszej lekcji i dumnym obnoszeniu się po domu ze znajomością zaimków osobowych zaniechany. Błąd do naprawienia, od poniedziałku przynajmniej pół godziny dziennie. No i odchudzanie. Z tym będzie najgorzej, bo czego jak czego, ale silnej woli Bozia nie dała. Ale Mąż ma jej spory zapas dla siebie i dla mnie i juz rączki zaciera na myśl o tym jak to się weźmie za mnie od poniedziałku. No nie zazdroszczę Mu, bo słowa NIE i NIE WOLNO wyzwalają we mnie jakąś Furię pomieszaną z Harpią. Ale też trzymam kciuki, żeby to mężnie zniósł, bo jak by na to nie patrzeć TRZEBA.
Tyle planów... skromniutko w tym roku, ale może to jest właśnie klucz do sukcesu.

Wam, drogie koleżanki, wirtualne przyjaciółki życzę przede wszystkim ...


A poza tym miłości i zdrowia.

A teraz zmykam do przygotowań. Mieliśmy siedzieć sobie w przed TV i podziwiać krajowych i importowanych celebrytów, ale szybki pomysł, kilka telefonów i cztery "piżamkowo-dresowe" domówki scalimy w jedno sąsiedzkie party. W planie ostatnia w tym roku partyjka remika, śpiewy grupowe i ... jak panowie nabiorą odwagi nawet tańce. O północy, tradycyjne już na naszym małym osiedlu wyleganie z domów z szampanem i fajerwerkami. Ciepłymi myślami będę w tym czasie także z Wami.

Do zobaczenia na monitorze w nowym 2011 roku

wtorek, 28 grudnia 2010

Maxi King ...

Dziwny to czas, tych kilka dni pomiędzy Bożym Narodzeniem a Sylwestrem. Niby normalny "czarny" tydzień, ale nawet ci, którzy muszą wstawać rano i gonić do pracy czują różnicę. Kto ma dzieci w wieku szkolnym, ma je teraz w domu przez 24 godziny na dobę z całym wachlarzem humorków, nastrojów i zachcianek. Oj, docenia się w takie dni znaczenie szkolnej świetlicy... i stołówki. Chociaż kwestia jedzenia nie jest po świętach problemem, bo przeciętna polska rodzina, kultywująca tradycje świąteczne ma w lodówce zapasy wystarczające na przeżycie bez wizyty w sklepie co najmniej do Trzech Króli :))) Co oczywiście nie oznacza, że przed Sylwestrem nie przypuścimy kolejnego szturmu na supermarkety, bo przecież szampan, bo śledzik, bo fajerwerki, bo "nie mam co na siebie włożyć" ... kolejny element tradycji. Ale na razie lekko ociężali, lekko zmęczeni fizycznie i psychicznie pozwalamy czasowi przelać się przez palce... powoli...niespiesznie... nabiegałyśmy się już wystarczająco przykręcając obroty od połowy grudnia...teraz wrzucamy na luz i toczymy się pomalutku ku końcówce roku. Czas na podsumowania, plany, postanowienia noworoczne... ale to jeszcze nie dziś... dziś rozkoszujemy się spokojnie wypita kawą...przeglądamy czasopisma... zaglądamy do blogowych koleżanek ( mam takie zaległości w czytaniu i komentowaniu, taka jestem złakniona kontaktu z Waszymi blogami, że chyba zrezygnuję całkiem ze spania, żeby Was wszystkie odwiedzić).

No właśnie... bardzo, bardzo Wam dziękuję za pamięć, za życzenia, kartki i prezenty. Nie ukrywam, że wzruszyły mnie one, bo chociaż w blogowym świecie jestem już ponad rok, wciąż nie mogę się nadziwić tej bezinteresownej życzliwości, pozytywnej energii i ciepłym gestom z jakimi spotykam się na każdym kroku. Oczywiście mam ogromne wyrzuty sumienia i wstyd mi bardzo, że nie pamiętałam o Was w tym przedświątecznym amoku. Nie, wróć! Oczywiście że myślałam o Was nieustannie, zabrakło tylko tego namacalnego dowodu mojej pamięci. Ocknęłam się zbyt późno, wysyłanie kartek w Wigilię nie miało już sensu, więc teraz biję się w piersi i przyznaję że beznadziejna ze mnie koleżanka.


I nie zasłużyłam na te wszystkie cudowności:

... piękne serducho z motywem retro od Agusi ...



... aniołek wiszący od OLQI, wcale nie wsiowy ;))) idealnie wkomponował się w klimat naszej sypialni i zostanie tam nawet po sezonie ...



... kartki przepiękne zrobione przez zdolne łapki Beatki, Madziki czy Małgosi...


Od Małgosi dostałam przed świętami coś jeszcze, coś niesamowicie ważnego, pięknego i potrzebnego, nie do sfotografowania i nie do opisania. Małgosiu, Ty nawet nie wiesz jak potrzebne mi były Twoje słowa.



Jak Wam powiem, że ryczałam za każdym razem gdy listonosz przynosił pocztę, to nie uwierzycie... sama siebie nie poznawałam, bo ja przecież twardzielka jestem, tylko czasem jakoś tak wymięknę....


No to żeby zmienić nastrój, to pokażę Wam coś, co mnie dziś kompletnie rozłożyło. Też się poryczałam, tyle że ze śmiechu. O tym, że mamy kota chyba już wspominałam. Kot nie jest do końca nasz, mamy go, jak wiele innych przed nim na spółkę z sąsiadami. Historia tej spółki sięga naszych początków na tym osiedlu i pewnie kiedyś o niej opowiem. W każdym razie Czarek stołuje się i sypia w dzień tam gdzie ma ochotę, noce zaś spędza u sąsiadów. Od pewnego czasu sąsiedzi zaczęli stroić kota. Na początku delikatnie... obróżka, potem na obróżce zawisł dzwoneczek. Podobno po to żeby kot nie łapał i nie znosił do domu myszy. Z czasem okazało się jednak, że dźwięk kotu w skutecznym polowaniu wcale nie przeszkadzał. Mnie zaś doprowadzał do szału, ale podobnie jak kot i myszy z czasem przywykłam. Dziś, gdy po dłuższej świątecznej nieobecności Czarek zastukał w kuchenne okno (innego sposobu wchodzenia do nas nie uznaje) zbaraniałam. Zamiast skromnej parcianej obróżki miał na szyi prawdziwy naszyjnik, łańcuch bijący po oczach srebrzystym blaskiem obwieszony doczepionymi zawieszkami. No prawdziwy "charms" w wersji na kocią szyję. Nie jestem na bieżąco jeśli chodzi o kocią modę, ale to musiał być model z najwyższej półki sklepu zoologicznego. Domyśliłam się, że to prezent gwiazdkowy, dopiero co założony, bo kocisko wyglądał na lekko wkurzonego i próbował owo cudo z siebie zdjąć. Znaczy chłopak skromny, źle się czuł w stylizacji na "Maxi Kinga".

Pamiętacie tę reklamę?




No to teraz patrzcie (oczywiście kto ma kota ten wie jak trudno mu zrobić zdjęcie na zawołanie)

Futro jest? Jest! Łańcuch jest? Jest? Laski w bikini są?... ... ... No cóż... tu jest mały problem i lekki dysonans w porównaniu z filmikiem, bo nawet jeśli sprezentuję sobie skąpe bikini...

to niestety wyglądam w nim tak...
... ale jest szansa na poprawę wizerunku, bo na liście swoich postanowień noworocznych dopisałam (jak co roku :)))) ...he, he, he) odchudzanie, wyraźnie zaznaczając jednak, że tym razem nie ma zmiłuj, bo pomijając już wakacje i bikini, to w maju jest komunia a jak komunia to kamera i trzeba jakoś dla potomności wyglądać. Dlatego moje drogie, po raz kolejny, ale tym razem już z batem nad głową rozpoczynam dietę, więc trzymajcie za mnie kciuki...



ale to dopiero po Nowym Roku :))))))

piątek, 24 grudnia 2010

Wigilia ...


W blasku świec na przystrojonej choince, w dźwięku kolęd,
w zapachu wigilijnych potraw, w uśmiechu najbliższych
odnajdźmy to, co w życiu najważniejsze i zachowajmy w naszych sercach na cały rok.


Wszystkim, którzy odwiedzają ten blog, wszystkim bliskim mojemu sercu
składam ciepłe życzenia zdrowych, radosnych i prawdziwie rodzinnych
Świąt Bożego Narodzenia.


Dziękuję za pamięć... jesteście kochane.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Nadszedł i stuknął ...


Rok temu o godzinie 16:28 po raz pierwszy wcisnęłam pomarańczowy prostokąt z napisem "publikuj posta" i przywitałam się z Wami swoją pierwszą blogową wiadomością. Była krótka , nie dało się nie zauważyć tremy charakterystycznej dla debiutu. Potem było zaskoczenie i radość z pierwszego komentarza, kolejne posty, pierwsi obserwatorzy. Krok po kroku "osiadałam" ze swoim poukładanym światem w tym kosmosie światów przeróżnych. To tylko rok i aż rok. Ponad sto wpisów, pod każdym kolejnym coraz więcej komentarzy. Nie muszę chyba mówić jak bardzo cieszył mnie i cieszy każdy z nich. Bo komentarz to jakby rozmowa z Wami na podrzucony temat, okazja do poznania Was i Waszych poglądów, czasem bardzo bliskich moim, czasem innych, ale przecież nie ma nic lepszego niż pięknie się różnić. Dziś w okienku Obserwatorzy pojawiła się 184 osoba. To ogromna liczba. Jestem zaszczycona, bo to oznacza, że mój blog zainteresował kogoś na tyle, by zechciał poczynić te wszystkie "obrządki" żeby mieć go pod ręką.
Dziewczyny! Chłopcy! ( no wiem, wiem... to jednak babskie królestwo jest) dziękuję Wam za ten rok. Za odwiedziny, za komentarze, za listy, za to, że czasem mnie cytujecie i o mnie wspominacie u siebie. Dzięki temu pojawiają się nowe osoby a ja poznaję nowe miejsca w sieci.

Oczywiście najwięcej nowych blogów poznałam dzięki rocznicowemu candy. Byłam zaskoczona rosnącą dzień po dniu liczbą chętnych na moherowe drobiazgi. Zwłaszcza, że dziewiarka ze mnie początkująca i nie jestem w stanie zaoferować Wam niczego odlotowego. Proste mitenki i "zamot" (chyba OLQA wymyśliła tę nazwę - strasznie mi się podoba), ciepłe, bo lekko kłujące, w kolorze na tyle uniwersalnym, by pasowały do każdego zimowego ubranka. Mam nadzieję, że oglądane z bliska nie zawiodą osoby, którą wylosowałam. Nie przedłużając więc... pocięłam ponad sto karteczek z Waszymi komentarzami, wrzuciłam do największej donicy jaką mam ... mieszu-mieszu (własnoręcznie, bez udziału Sierotki, która tym razem budowała z kolegą igloo na podwórku) ... waniliowe candy powędruje do ...


Gdy liczba chętnych przekroczyła pięćdziesiątkę a ja miałam jeszcze sporo waniliowej wełny postanowiłam, że zrobię jeszcze jedną parę mitenek. Oczywiście zrobiłam szybciutko, wyprałam, wysuszyłam i ... poryczałam się, bo choć trzymałam się karteczki i odhaczałam kolejne rządki, to jedna mitenka wyszła mi obrzydliwie dużo dłuższa od drugiej. No paskudztwo i jeszcze jeden dowód na moją totalną amatorszczyznę. Na szczęście kłąb wełny, jaki miałam do dyspozycji był nadal duży, więc gdy już łzy obeschły postanowiłam nie dać za wygraną i jednak zrobić coś dla jeszcze jednej osoby z listy. Tylko już nie mitenki...sorki... nie miałam siły na nie patrzeć. Druga osoba, a jest to ...


otrzyma ode mnie troszkę mniejszy zamot. Mam nadzieję, że się przyda. Proszę tylko o trochę cierpliwości, bo zaczęty naprędce ma dopiero 1/3 swojej planowej długości. Nawet jeśli nie zdążę go wysłać przed świętami, to przed Nowym Rokiem na pewno. Marikę i Marzenę proszę o adresy a Wam dziękuję za zabawę i ... za wszystko.

Zdjęcia z rocznicowej gali ;))) oczywiście są, ale póki co w aparacie. Fachowiec od przenoszenia ich do komputera jest w pracy a ja chciałam zamieścić dzisiejszy post dokładnie o tej samej porze, co ten sprzed roku :))) . Wierzę, że mi wybaczycie małą zwłokę we wklejaniu fotek. Mimo braku komisji kontroli gier i zakładów losowanie przebiegło uczciwie z zachowaniem wszelkich reguł tajności i bezstronności. :)))))

Emocje już opadły a ja mam do przekazania jeszcze jedną, dużo ważniejszą rzecz . Na blogu "W drodze, czyli moje wędrówki" znalazłam apel polskich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie. Chodzi o to, żeby pomóc tamtejszym dzieciom i przesłać im ciepłą odzież nową ze sklepu lub własnoręcznie zrobioną. Szczegóły akcji znajdziecie TUTAJ albo po kliknięciu w banerek na bocznym pasku. Ja mam zamiar zrobić dla dzieci rękawiczki i czapki, ile zdążę . Was proszę o przyłączenie się do akcji lub przynajmniej rozpropagowanie jej na swoim blogu lub w swojej okolicy. Ostatnio spotkało mnie tyle dobrego, że aż grzech nie oddać tego dobra innym. Do dzieła więc. :))


czwartek, 9 grudnia 2010

Przedświąteczny koszyk różności ...


Powitam Was dzisiaj rewelacyjną i zaskakującą nowiną. Do Świąt Bożego Narodzenia zostało już tylko dwa tygodnie! Plus minus, ale coś koło tego. I gdybym była leniem ostatnim, to bym tu wkleiła post mój przedświąteczny sprzed roku, bo pomimo obietnic solennych, które sobie samej a Muzom ( czyli rodzinie i przyjaciołom-powiernikom) czyniłam wówczas jestem, jak rok temu o podobnej porze w głębokim ciemnym lesie jeśli chodzi o przygotowania. Pomijam już fakt, że nie mam prezentów. Nawet pomysłów na nie za bardzo nie mam, chociaż corocznie obiecuje sobie, że już ostatni raz przygotowuję je w ostatniej chwili. Pomijam, że elementy dekoracji domu leżą głęboko w czeluściach strychu a nowych jeszcze nie skończyłam. Czy skończę? Jest taka szansa, ale podobnie myślałam w listopadzie planując zrobienie dzieckom super oryginalnego kalendarza adwentowego. Fakt pozostawania owego gadżetu w sferze marzeń i pobożnych życzeń zmilczę.
O menu wigilijnym nawet nie myślę, pociesza mnie fakt, że co roku silni i zwarci w okolicach ostatniego tygodnia przed świętami zdążaliśmy nie tylko kupić, ale i przyrządzić. To damy radę i w tym. A że barszcz będzie na Knorze a nie ukiszony własnoręcznie... trudno, nikt nie jest doskonały. Najgorsze jest to, że do dzis nie wiemy gdzie spędzimy te święta. Z racji odległości od domów rodzinnych nie wchodzi w grę przemieszczanie się od wigilii do wigilii. Od dwudziestu lat mamy więc dylemat u nas, czy u mamy a jak u mamy to u której. Niestety żaden wybór nie jest dobry bo zawsze ktoś ma żal a my zamiast "natychać się" miłą rodziną atmosferą siedzimy przy wigilijnym stole w poczuciu winy, że wybraliśmy nie tak...
Zaglądam na Wasze blogi, na których praca wre i tak leciutko Wam zazdroszczę. Ale nic to! Najważniejsze to nie poddawać się szarym myślom, wierzyć, że wszystko się uda i robić swoje, choćby takie malutkie.
No bo żebym całkiem nic, to nie... coś tam sobie dłubię. Niestety nie wszystko mogę tu pokazać, bo część rzeczy musi pozostać niespodzianką, ale pochwalę się na przykład...

... kolorowymi pudełkami na świąteczne drobiazgi...





... zakładkami "w klimacie"...





... i całkiem nieświątecznymi...



Zrobiłam nawet decou-bombkę sztuk JEDEN i wystarczy. Tak jak pisanki przed Wielkanocą, tak bombki teraz jakoś mnie nie lubią. No to w takim razie ze wzajemnością :((( Ta jedna powędrowała na szkolny kiermasz do Oli, zdążyłam w porannym amoku zrobić jej szybkie trzy zdjęcia. Mam nadzieję, że chociaż jedno będzie na tyle udane, żeby je tu umieścić :)).

Tak jak pisałam, reszty świątecznych drobiazgów pokazać na razie nie mogę. Mogę się natomiast pochwalić wszem i wobec jak mnie Los ostatnio rozpieścił. Wczoraj dotarła do mnie paczuszka z cudeńkami od Kaprysi, która zorganizowała takie "wredne" candy, że każdego uczestnika uszczęśliwiła własnoręcznie ufilcowaną biżuterią. Mało tego, że każdy dostał prezent, to jeszcze można sobie było wybrać kolor. Ja poprosiłam o coś w brudnym różu, tak na przekór mojej dotychczasowej biżuteryjnej kolorystyce i mam!


Kolczyki kuleczki i piękny wielobarwny kwiat-broszka. Zdjęcie ukradłam ze strony Kaprysi, ale mam nadzieję, że mi wybaczy. Tak bardzo chciałam już Wam je pokazać. Obiecuję jednak, że jak tylko zrobię własne, to tu umieszczę. Przy okazji klikając TU możecie obejrzeć inne komplety. Kasiu! Bardzo, bardzo Ci dziękuję. Nie muszę chyba mówić, że kolczyki chyba nie będą tylko moje, bo Ola spogląda na nie łakomym wzrokiem :))))

To nie wszystko w temacie "głupi ma zawsze szczęście", bo wczoraj wieczorkiem, już niemal jednym tylko okiem dojrzałam, że i u Tabu mi się udało. "Sierotka" wyciągnęła karteczkę z moim imieniem i tym sposobem obejrzę sobie już niebawem "Przerwane objęcia Almodovara, film, z którego znam i uwielbiam muzykę skomponowaną przez Alberto Iglesiasa (zbieżność nazwisk przypadkowa, ale działanie dźwiękami na kobiety podobne) . Już się ciesze na intymny, wieczorny seansik. Dziękuję Małgosiu! A Was po raz kolejny zachęcam do zanurzenia się w spokojny i piękny świat Małgosi. Zaglądam tam zawsze, gdy chcę zobaczyć własne przemyślenia w mniej chaotycznej niż moja głowa mieści formie.

A teraz, zanim oddalę się od klawiatury i nucąc pod nosem "krok po kroczku, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku ..." udam się w poszukiwaniu natchnienia do pracy ma do Was Kochane małą prośbę. Otóż, kilka dni temu pokazałam komuś zakładkę z Marylin Monroe. Okazało się, że ten ktoś jest fanem owej ( gwiazdy, nie zakładki) i że by chciał taką tylko bez tego Nowego Jorku naokoło. Oczywiście sama "Marylka" wycięta z tła wygladałaby nijak, ale pomna istnienia różnych wersji serwetek z gwiazda obiecałam, że zrobię zakładkę z ładniejszą MM. No i cóż... dobre chęci nie wystarczą, przekopałam znane mi "serwetkownie" i znalazłam jeden, dosłownie jeden wzór, szczerze mówiąc taki sobie. Dlatego prośba do Was. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie proszony jest o podanie namiarów na piękne oblicze marylin Monroe na serwetce. Wdzięczna będę za link do sklepu, odkupię serwetki od kogoś kto ma, na zbyciu lub wymienię na inne.

A już zupełnie na koniec dziękuję Wam wszystkim za taki odzew na moje candy. Trzycyfrowa liczba lekko mnie paraliżuje, bo jak wiecie moje dzierganie to niemal debiut, zważywszy na lata przerwy. Ale cieszy mnie, że dzięki temu odzywają się osoby, które nigdy do mnie nie zaglądały. Dziękuję, że zostajecie na dłużej, dziękuję za komentarze i listy. Jeszcze przez cztery dni czekam na Wasze zgłoszenia.

Pozdrawiam Was cieplutko.

sobota, 4 grudnia 2010

Wiśniewski ... rehabilitacja ?

Nie przepadam za prozą Janusza L. Wiśniewskiego. Już pierwsze z nią zetknięcie przy okazji głośnej (zbyt głośnej) "Samotności w sieci" wywołało zamiast spodziewanych zachwytów i olśnień zniechęcenie i lekką irytację. Może się za dużo spodziewałam naczytawszy i nasłuchawszy się peanów w recenzjach i wywiadach. Wszystkie pełne ochów i achów, że taka prawdziwa historia, że współczesne realia, że kobieca dusza i wrażliwość uchwycona jak rzadko kiedy ... ble, ble ble. A tu schemat jak z Harlequina, ona piękna i bogata, on mądry i bogaty, przypadkowe spotkanie, w sieci, no bo mamy przecież XXI wiek. A potem już schemacik okraszony hojnie "naukowymi" wstawkami i teoriami. Wytrzymałam do końca, bo ja z tych, co to do ostatniej strony, do ostatniego odcinka (tu delikatna aluzja do niezwykle popularnego serialu, który HURAAA!!! kończy się wreszcie), ale z ulgą ten koniec przywitałam. Wiem, że odbiór książki może się zmienić w zależności od czasu czy etapu naszego życia w którym ja czytamy. Dlatego mam ją ciągle na półce, co więcej, mam też wersje audio- kupioną w ramach jakiejś serii, kto wie może dam "Samotności ... " jeszcze jedną szansę. Dlatego też "próbowałam" też innych książek Janusza Wiśniewskiego. Próbowałam, bo ani "Molekuły emocji" ani "Zespoły napięć" nie zmieniły mojej opinii o tej prozie. Nie byłam w stanie wciągnąć się w lekturę, bo wciąż rozpraszało mnie wrażenie, że autor nie opowiada mi historii, tylko używa ich jako pretekstu, by pochwalić się swoją wiedzą i erudycją. Nie mam więc bladego pojęcia, dlaczego wybierając wczoraj kolejne książki w naszej wiejskiej bibliotece znowu zajrzałam pod W. i tym razem po przeczytaniu opisu na okładce do stosiku na najbliższe bezsenne noce dołożyłam "Sceny z życia za ścianą".


I dzisiejszej nocy, jednym haustem, że tak powiem ją przeczytałam. I nie żałuję. W tych króciutkich opowiadaniach, wrażenie, że ludzkie historie są tylko ramą "ubierającą" jakąś socjologiczną czy psychologiczną teorię autora o człowieku i związkach międzyludzkich nie drażni. Na kilku stronach dostałam jakby migawki, wycinki losów, które jak przebłyski światła w ciemnym pokoju pokazują nam znane nam przecież przedmioty w inny sposób, wyraźniej, czasem inaczej niż widzimy je na co dzień. Czy to jest inny Wiśniewski czy może ja dzisiejszej nocy odbierałam Go inaczej, nie wiem. Ale wiem, że warto dawać, także sobie kolejną szansę.

Miłego weekendu.

niedziela, 28 listopada 2010

Zaległości w grzeczności ...


Nazbierało mi się ostatnio rzeczy do opisania. Bo i książki kolejne przeczytane i chciałoby się opowiedzieć o nich co nieco, filmy obejrzane, przemyślenia jakoweś po głowie się przewalają, dobrze by było przelać je na ten e-papier, żeby nowym miejsce zrobić. Nawet rękodzieło nowe obfotografowane czeka na swoje tadam! Wszystko to będzie jednak musiało poczekać jeszcze chwilkę, bo w dzisiejszym poście zgodnie z tytułem będę nadrabiać zaległości. I dziękować. I przepraszać.

No to po kolei, chociaż chyba nie chronologicznie...

Czas jakiś temu Sasia, a raczej jej córeczka zafundowała czytelnikom swojego bloga zagadkę. Rozgryzienie zawiłości dziecięcej logiki to prawdziwe wyzwanie a oczywista oczywistość jaka nasuwała się w odpowiedzi była tylko dowodem na to, że z wiekiem nasza wyobraźnia niestety kurczy się i zalatuje sztampą. Na szczęście wysiłek włożony w odgadnięcie połowy zadania został również doceniony i dostałam od dziewczyn nagrodę. Ja nie wiem jak Sasia to wyczuła, ale trafiła ze swoim prezentem idealnie. Wprawdzie o tym, żebym napiła się kawy nie trzeba mi przypominać, ale sama zawieszka-przypominajka właśnie z tym motywem idealnie wkomponowała się w klimat naszej kuchni. Z jakości zdjęć się nie tłumaczę, kto mnie odwiedza, wie, że marny ze mnie fotograf i nic nie da zrzucanie winy na kiepskie jesienne światło.


Kto nie był jeszcze na blogu Sasi niech nie traci czasu tylko tam pędzi. Nie dość, że można się naoglądać prześlicznego, wysmakowanego decou-, to jeszcze jest ono okraszone fajnym tekstem. A cytaty z Handzi są po prostu bezcenne!
Sasiu! Jeszcze raz Ci dziękuję, przepraszam, że dopiero teraz.

Kolejna zaległość - wyróżnienia!


Pierwsze dostałam tak dawno temu, że już za samo zaniechanie powinno mi zostać karnie odebrane. Mam jednak nadzieję, że Konstancja wybaczy mi, że dopiero dzisiaj podziękuję Jej za nie publicznie. Kto nie trafił jeszcze na blog "Na zakręcie marzeń" niech szybciutko klika w link i nadrabia. Jestem pewna, że nie oderwiecie się od niego zanim nie przeczytacie wszystkich postów. Nie przesadzę gdy powiem, że uwielbiam styl Konstancji, Jej szacunek dla języka polskiego widoczny w każdym zdaniu, dowcip subtelny i niesamowitą erudycję. A Jej wielokropki to kocham po prostu!

Drugim wyróżnieniem obdarowała mnie Madzika.

Wzruszyła mnie bardzo formułka w nim zawarta, bo to miłe, gdy dzięki temu co robimy możemy zająć chociaż kawałeczek miejsca w sercu drugiego człowieka. I to wcale nie jest żaden banał albo frazes, bo przemierzając blogowy świat chłonę tę pozytywną energię jaka bije z odwiedzanych miejsc, "natycham się " i inspiruję , uczę się nieustannie czegoś nowego i w końcu sama staję się kimś nowym. Dziękuję Ci Madziko! A teraz znowu polecę banałem, ale naprawdę strasznie trudno jest wybrać i wyróżnić trzy osoby, trzy blogi, gdy tak naprawdę wszystkie, które mam na pasku bocznym "rozkwitają w moim sercu". Żeby jednak znowu nie iść na łatwiznę, to spróbuję wybrać. Ten uroczy "motylowy" banerek przekazuję trzem utalentowanym dziewczynom: mojej idolce decoupage - Hanutce, mistrzyni igły - Sunsette oraz królowej dowcipu ... tak, tak to OLQA.

A żeby jakoś tak muzycznie zamknąć temat podziękowań wszystkim wspomnianym powyżej oraz tym, którzy właśnie kończą czytanie tego wpisu dedykuję przepiękną piosenką Janusza Radka, człowieka obdarzonego przeogromnym głosem i jeszcze większą wrażliwością.

czwartek, 25 listopada 2010

Moje misie świętują ...

O tym, że kocham pluszowe misie wspominałam tu już pewnie nie raz. Ale dopiero jednego z nich przedstawiałam bliżej o TU.
Dziś jest świetna okazja by przedstawić Wam kolejnych domowników. Może to nie jest jakaś ogromna kolekcja, ale każdy miś jest tym wypatrzonym i pokochanym od pierwszego wejrzenia w skudlone futerko.

Na początek para, absolutnie nie mieszana, jednopłciowa. Bracia. Obaj mieszkali w tym samym osiedlowym "Diorze", na skromnej półce za kasą. Nie pojawili się u nas razem. Najpierw przywiozłam Franka. O mały włos bym go nie zauważyła, bo wcisnął się między wielkiego żółtego kaczora i zielonego plastikowego (bleeee!) dinozaura. Już przemiła pani ekspedientka chowała mi moje szmatkowe zdobycze do siatki, kiedy ostatni raz podniosłam wzrok i zobaczyłam. Nie większy od mojej dłoni, kremowy, z uroczo zmierzwionym futerkiem ubrany (to mnie powaliło kompletnie) w śliczne dżinsowe ogrodniczki. A Jaki mięciutki! Wzięłam go do ręki i już nie chciałam wypuścić. Nawet się nie targowałam, w obliczu miłości od pierwszego wejrzenia wszelki rozsądek zanika. Wysupłałam złotówkę i już był mój.


Niestety w domu musiałam stoczyć bój z moją córcią, która nie wiedzieć czemu uznała że Franek jest dla niej. Na szczęście wycofała się zanim skończyły mi się argumenty. I tak Franek zamieszkał w gabinecie. Dość szybko okazało się, że to hippis. Flower power, wolna miłość i takie tam klimaty. Uwielbia obwieszać się koralikami, albo zakładać kwieciste przepaski. Przyłapałam go na przeczesywaniu Allegro w poszukiwaniu pacyfki, ale zadowolił się małą zapinką z sercem. Podejrzewam, też, że zdobywa gdzieś "trawę", bo czasami wmawia mi, że jest aniołem i zaraz odleci. Potem mu przechodzi ... do następnego razu.

Jakiś miesiąc po Franku na tej samej półce w tym samym sklepie wypatrzyłam Michała. Widać, było że jest starszy, już na pierwszy rzut oka poważniejszy. Strażak. Francuski w dodatku. Ma to napisane na spodniach, bo tak jak młodszy brat ma odlotowe ogrodniczki. Zamieszkali razem w starej kobiałeczce na regale z książkami. Wprawdzie przy starszym bracie Franek trochę się uspokoił, ale na wszelki wypadek mam ich cały czas na oku ;)


Kolejne misie mieszkają w pokoju Oli. Dwóch budrysów, takich co to na pierwszy rzut oka żadna porządna lalka nie podejdzie. Napakowane sterydami ciała kryją jednak bardzo wrażliwe, że zaryzykuję stwierdzenie liryczne dusze. Co widać po tych słodkich oczętach, które robią na zawołanie. Czarusie!! Chłopaki siedzą przy drzwiach i odstraszają ewentualnych intruzów. Są z nami od lat i na pamiątkę swojego pierwszego domu noszą wspólna ksywkę Blokersi.

W tym samym pokoju mieszka jeszcze jeden miś. Ten to prawdziwy elegant, białe futerko, tasiemka pod szyją i nawet PRAWDZIWE serce w środku. Wiem, bo własnoręcznie je zaszywałam. Słodki, milusi, tylko jakiś taki jak dla mnie ... zbyt doskonały. Poza tym nie wiem dlaczego kojarzy mi się z Dorianem Grayem. Ładne opakowanie skrywające czarną od zła duszę.
Na sukienkę nie zwracajcie uwagi. Dorian twierdzi, że to była chwilowa fascynacja damskimi ciuszkami ;) Zając świadkiem.

Obok łóżka siedzi Stanisław. To prawdziwy erudyta, wiecznie z nosem w książkach. Nie uczestniczy w rozrywkowym życiu zabawkowej gawiedzi, więc nie jest specjalnie lubiany. Krążą plotki, że jest gejem, ale podejrzewam, że rozpuszcza je jedna blond Barbie wkurzona, że kiedyś odrzucił jej zaloty.

W sypialni mieszka jeden miś. Nie jest ładny, jest nawet bardzo nieładny, ale to najlepszy mis do wypłakiwania smuteczków. Wysłucha, przytuli a potem tą swoją minką rozbroi każdą depresję.


No i wreszcie mój ostatni nabytek, kolejny przygarnięty z "bidula". Choćbym nie wiem ile razy sobie obiecywała, że już dość, że wystarczy, to i tak na widok takiego "szmatławca" wyciągam portfel i zabieram do domu. Ale same powiedzcie, czy można takie cudo zostawić?



Miłego świętowania!!!

niedziela, 21 listopada 2010

Żenada nad rozlewiskiem ...

Zdaję sobie sprawę, że to może być kij w mrowisko (no dobra, kijek, bo temat nie jest aż tak drażliwy). Mam świadomość, że może mi się dostać w komentarzach, ale ... no cóż. Słowo Wam daję, że wstrzymuję się z tym wpisem już od dobrych paru tygodni. Ciągle z nadzieją, że może dziś, może teraz twórcy przeboju, o którym mówię wytrącą mi z ręki argumenty i przyznając przed samą sobą, że przesadziłam odpuszczę sobie komentowanie owego ZJAWISKA. Niestety z odcinka na odcinek moja frustracja rośnie.

I pewnie sama sobie jestem winna, bo może ja po prostu oczekuję zbyt wiele. Bo może właśnie ma być ładnie, sielankowo i słodko nawet wtedy gdy bohaterów toczy smutek i rozpacz. Ma być jak z obrazka, bo my widzowie (podobno) tego chcemy, zwłaszcza w niedzielny wieczór kiedy powoli nastrajamy się do nowego tygodnia. Jutro wyjdziemy na szare i zimne ulice, pełne sfrustrowanych, gburowatych przechodniów, wpadniemy w kierat nielubianej pracy i nudnych codziennych zajęć. To sobie chcemy jeszcze przed snem popatrzeć na malownicze klimaty, pięknych młodych i zgrabnych ludzi, którzy się uroczo uśmiechają a kiedy płaczą to też malowniczo...

Trylogia Małgorzaty Kalicińskiej to nie jest jakieś wielkie dzieło. Ale to ciepła i niosąca w sobie dużą porcję pozytywnej energii proza. Ja natrafiłam na nią dość późno, bo dopiero w zeszłym roku, ale w takim momencie mojego życia, że mogłam się jakoś tam identyfikować z bohaterką.
No bo wreszcie w roli głównej wystąpiła nie trzydziestoparoletnia singielka z wielkiego miasta, ale kobieta czterdzieścimocnoplus, zaplątana w całą masę wątpliwości i niepokojów. Ot taka babka w najtrudniejszym okresie życia, zwłaszcza na zaczynanie go od nowa. "Za młodzi na sen, za starzy na grzech" chciałoby się zanucić za Ryszardem R. Historia Małgosi to taki pozytywny kop dla wszystkich kobiet, żeby uwierzyć, że "nie jest za późno".

Śmiać mi się chce jaką euforię przezywałyśmy w naszym małym fan-clubie rozlewiska na wieść o planowanej ekranizacji. Przecieki na temat obsady komentowałyśmy na gorąco i niestety najczęściej były to rzucane do słuchawki jęki zawodu... no nie! Brodzik! ?... przecież ona jest za młoda... dlaczego nie Stenka?... Kasprzykowski? w życiu! Janusz tak nie może wyglądać!!!. Jedynie postać Basi w wykonaniu Małgorzaty Braunek nasze profesjonalne forum krytyczek /krytykantek ;) / filmowych zaklepało bez zastrzeżeń...

A potem już podczas trwania pierwszego odcinka siedziałyśmy z telefonami przy uszach jęcząc, krzycząc i odgrażając się, że jak tak dalej będzie to my na pewno tego nie będziemy oglądać... No i co? Oczywiście oglądałyśmy i oglądamy nadal z jakąś masochistyczną konsekwencją tropiąc mieszanie faktów, dodawanie cudacznych wątków, ale przede wszystkim coraz gorsze dialogi (polecam rozmowy Marysi z Kubą - mistrzostwo świata w zabijaniu czasu NICZYM), dłuuuuuugie najazdy kamery na bezludne (choć malownicze) krajobrazy, abstrakcyjnie wyjaśniane "dramatyczne" epizody i przede wszystkim koszmarna gra aktorska rodem z wenezuelskiej telenoweli.
Zapomniałabym o ulubionym motywie muzycznym twórców (tani był, czy co???) czyli pojawiającym się przynajmniej w co drugim odcinku przeboju "Cicho sza..." Choć podobają mi się te klimaty, to po n-tym odsłuchaniu mam mdłości jak po zjedzeniu trzech porcji bitej śmietany.

No i te natrętnie pchające się w ekran oleje, kremy i inne sponsorskie gadżety ... ja wiem, że serial kosztuje, ale czy koniecznie trzeba tak nachalnie!?

Dziś niedziela, więc za kilka godzin miliony Polaków zasiądą przed tv w oczekiwaniu na kolejny odcinek "Miłości nad rozlewiskiem". I ja siądę, chociaż nadal nie wiem dlaczego? No bo przecież nie po to, żeby Wam tu teraz ponarzekać... Może po prostu wciąż mam nadzieję, że w tej słodkiej papce jaką ukręcono "na podstawie" książki odnajdę choć przez chwilę to, co mnie podczas lektury zaczarowało...



Miłego wieczoru.

wtorek, 16 listopada 2010

Podarków czas ...

Gdzie nie spojrzeć, wszędzie cukierasy. Rocznicowe, urodzinowe, z okazji okrągłej cyferki albo bez okazji, bo czemu nie? Miło jest dostawać prezenty, więc stanęłam sobie w kilku kolejeczkach, co widać na bocznym pasku. Takie cudowności dziewczyny proponują, że grzech nie skorzystać, chociaż ślubowałam sobie (nie raz i nie dwa) roztropność w "kolekcjonowaniu zachwytów". Same jednak wiecie, że to wcale nie jest łatwe. No bo my takie sroczki jesteśmy, zbieraczki rzeczy ładnych i niepowtarzalnych. Prawda?

Ale jest coś równie miłego a może nawet fajniejszego niż dostawanie prezentów. Wiecie co to jest? Oczywiście obdarowywanie nimi :))). Jaka to frajda zastanawiać się nad wyborem prezentu, dopasowywać go w myślach do osoby obdarowywanej a potem patrzeć jak rozwiązuje sznureczki, rozwija papierki i widzieć ten błysk w oku. Trafiony? Yes, Yes, Yes, że zacytuję byłego premiera a obecnie męża naszej młodej blogowej poetki.
Wymianki, prezenty niespodzianki czy candy to już prawdziwa blogowa tradycja. I dobrze! Bo jeśli coś niesie ze sobą pozytywną energię, to warto się do tego przyłączyć. Dlatego i ja się przyłączam i organizuję swoją drugą zabawę.

Za miesiąc, dokładnie 13 grudnia mojemu blogowi stuknie roczek. Zleciało strasznie szybko. W tym czasie dorobiłam się 155 obserwatorów, około 1500 komentarzy i ponad 15 000 wejść (jest ich więcej, ale ładnie mi się komponują te piąteczki i jedyneczki ). To może nie jest jakaś oszałamiająca ilość, ale dla mnie bardzo ważna, bo każde odwiedziny, każdy komentarz sprawia, ze moja pisanina nabiera sensu. Liczba postów też dobija 100. No kto by pomyślał... W międzyczasie dostałam wiele wyróżnień - dziękuję wszystkim, którzy uznali, że na nie zasługuję. Ostatnio też szczęściło mi się w losowaniach i za to też czas się odwdzięczyć. A więc z tych wszystkich powodów zapraszam Was na moje skromne

waniliowe candy

Dlaczego waniliowe? Bo chciałabym podarować Wam moherowy komplecik w kolorze budyniu waniliowego. Mitenki już są, teraz powstaje "wariacja na temat szaliczka". Na razie, jak widać na zdjęciu, jest go niewiele, ale nie chciałam dłużej czekać z ogłaszaniem zabawy. Do zamknięcia candy na pewno wydziergam cały. Myślę, że do paczuszki dołożę jeszcze kilka drobiazgów w waniliowo-cynamonowych klimatach, ale to już będzie niespodzianka.




Zasady zabawy - jak zwykle. Chętnych proszę o komentarz pod tym postem i umieszczenie podlinkowanego zdjęcia na swoim blogu. Zapraszam również osoby nie posiadające bloga, anonimowe. Proszę Was tylko o napisanie w kilku słowach jak do mnie trafiłyście i podanie "emaliowanego adresu". Na Wasz komentarze-zgłoszenia poczekam do 12 grudnia do północy. Losowanie odbędzie się oczywiście 13 grudnia wśród serpentyn, confetti i strzelających szampanów ;)

Zapraszam wszystkich bardzo serdecznie.

piątek, 12 listopada 2010

Się nie śpi, się czyta ...

Bezsenność to nie jest przyjemny stan. I chyba niezdrowy, gdy trwa przez dłuższy czas. Ale cóż można poradzić, gdy nie chce się człowiek wspomagać chemią. Trzeba sobie tę bezsenność oswoić. Oczywiście, gdybym chodziła, jak większość ludzi na konkretną godzinę do pracy, gdybym musiała w owej pracy wykazywać się stuprocentowa jasnością umysłu przez ponad osiem godzin, poszukałabym rady specjalisty. Ale na szczęście /chyba ;) / nie muszę. Żyję trybem niespiesznym, wyznaczanym przez godziny zajęć domowników i zupełnie nienormowany czas własnej pracy. Dlatego nie przejmuję się, gdy pobudka o 6:30 oznacza, że nie dalej jak godzinę temu udało mi się zasnąć. Przywykłam, że mój dzień nie dzieli się na 16+8 (to jak sądzę taki książkowy podział aktywności i nocnego odpoczynku), ale na przykład na 16+2+2+2+1+1. Po kilku męczących próbach natychmiastowego zaśnięcia po wybudzeniu się z pierwszego snu, przewracaniu się z boku na bok i odkrywaniu jak straszliwie powoli płynie czas, gdy nie można usnąć przestałam z tym walczyć. Teraz nie kombinuję, nie liczę baranów... teraz po prostu sięgam po książkę i czytam aż oczy same zaczynają się kleić. Dwie godziny snu i znowu godzinka przerwy na lekturę. Systematyczność i powtarzalność tego rytuału sprawiły, że mój organizm przyzwyczaił się i rano wstaję wypoczęta. Na szczęście mój Współspacz toleruje światło nocnej lampki, więc nie muszę wychodzić spod ciepłej kołdry, żeby Go nie budzić. Czasem tylko zamruczy coś pod nosem na temat rekordu Guinnessa w nocnym czytaniu :))) Nareszcie mogę nadrobić te wszystkie zaległości, które nazbierały mi się w czasach, gdy na książkę było zawsze za mało czasu. Więcej też śnię , paradoksalnie najfajniejsze i najbardziej "fabularne" sny pojawiają się właśnie w tej ostatniej godzinie nad ranem. I wiecie co? Polubiłam tę moją bezsenność.

A gdy nie śpię, to poza tym, że zmagam się z prozą codziennych czynności, to czasem coś "popełnię". Ostatnio więcej "drutuję", choć przymierzam się już powoli do świątecznego decou- . Do kompletu z fioletowymi mitenkami dla Oli powstała czapka. Teraz obie mamy podobny zestawik na zimę, różniący sie jedynie kolorem. Szalików do kompletu nie planuję, bo takich, jak mi się podobają nie umiem a takiego zwykłego, prostego to mi się nie chce robić, bo to nuuuuda.

Ozdóbki totalnie improwizowane, muszę wreszcie przysiąść nad książką i nauczyć się robić porządne kwiatki :)))

W kolejce czapka z szarej włóczki, tym razem muszę się wysilić na coś trudniejszego niż ściągacz, no bo przecież trzeba się rozwijać, prawda? ;))


Na zakończenie koniecznie muszę podzielić się z Wami muzyką. To motyw przewodni z filmu, który wczoraj wieczorem obejrzałam. Nie bez przyjemności, chociaż nie jest to jakieś szczególnie ambitne kino. Ale dla Jodie Foster, która jest według mnie jedną z lepszych amerykańskich aktorek i dla tej piosenki warto było sobie przypomnieć historię
"Odważnej". Zapraszam...

czwartek, 11 listopada 2010

Narysuję dla Ciebie aniołka ...

Miało być o czapce fioletowej, którą udało mi się szybciutko wydziergać i o kolejnym misiu za pięć złotych wyciągniętym z kosza w second-handzie. Miało być też o decou-drobiazgach, które ostatnio powstały, ale nie będzie ani słów ani zdjęć.

Nie będzie, bo wczoraj późnym popołudniem przyszedł listonosz. Zadzwonił raz, bo On cierpliwy jest i wie, że musi mi dać czas na zbiegnięcie z góry. Plik rachunków i reklam, nasza skrzynka malutka, unijnych wymogów nie spełnia i ledwo mieści dwa cienkie listy. Inny listonosz by się wkurzył i pchał na siłę, ale nie nasz. Nasz lubi podać do rąk własnych. Odbieram, dziękuję, już chcę zamykać drzwi, ale ... "jeszcze to" , mówi wyciągając z torby dwie koperty... grube i miękkie. Uśmiecha się tajemniczo, jakby wiedział co jest w środku... Patrzę w lewy górny róg kopert i już się domyślam...niecierpliwe rozdzieranie papieru... za plecami Ola tak samo, jeśli nie bardziej zainteresowana zawartością tajemniczych pakunków... pierwsze spojrzenie i ... pisk, wrzask, ochy i achy, niedowierzanie a potem takie zwyczajne babskie łzy wzruszenia. Bo takie cuda, bo nie zasłużyłam, bo tyle ciepła w kilku odręcznie napisanych słowach.

Agnieszko, Madziko! Jesteście kochane! Dziękuję Wam z całego serca za cudowne prezenty. Tyle bym Wam chciała powiedzieć, ale najzwyczajniej w świecie odebrało mi mowę. W tej chwili mogę tylko pokazać wszystkim jakie jesteście wspaniałe, zdolne i hojne. Niestety choć stawałam na głowie, żeby zrobić fajne zdjęcia to nijak nie udało mi się oddać urody "piernikowego" serducha i anielskiej kuchareczki.


Oba prezenty mają już swoje miejsce w naszym domu. Kuchareczka spod sufitu kontroluje moje kulinarne poczynania, przy okazji mając oko na lodówkę ;))). Jej "siostry" możecie zobaczyć na blogu Sunsette "bez pośpiechu"



Serducho od Madziki ( na jej blog polkadotandcherry zajrzyjcie koniecznie) zawisło w miejscu, które mijamy najczęściej, przypominając mi za każdym razem, gdy na nie spojrzę, co jest w życiu najważniejsze.



Dziękuję!

A ta może trochę naiwna, ale niezwykle wzruszająca piosenka niech będzie moim małym podziękowaniem za Wasze wielkie serca !!