środa, 9 maja 2018

Na starym, na nowo ...




Żeby jednak było na nowo, czyli tak, jak od dawna chciałam musiałam zamknąć blog. Wiem, wiem, będę pisać tylko sobie a muzom, ale tego co i jak chcę teraz pisać nie chcę pokazywać każdemu. Zaczynając blogowanie zupełnie nie pomyślałam o tym, że będą tu zaglądać osoby nie całkiem mi przychylne, a co gorsza ja, nie będę miała o tym żadnego pojęcia. I że one kiedyś, w najmniej spodziewanym momencie wykorzystają to w takim, czy innym celu. Oczywiście to margines, bo przecież zaglądały tu również osoby z podobną mojej wrażliwością, ale jednak sama świadomość że niestety nie tylko takie paraliżowała mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie pisać otwarcie i szczerze. A że inaczej nie umiem, to zamilkłam całkiem.

I poczułam ogromną pustkę, bo dla mnie blog i samo pisanie jest bardzo ważne. Jest jak terapia na smutki i kłopoty. Czasem ma wrażenie, że gdy nie piszę, to mnie nie ma. Żeby więc czuć znowu, że jestem skorzystałam z opcji zamknięcia bloga. Mam świadomość, że tracę w ten sposób kontakt z cudownymi osobami, które  poznałam właśnie tu, ale teraz ważne jest dla mnie przede wszystkim to, by znowu móc szczerze i o wszystkim napisać.

Dla siebie ...

czwartek, 12 października 2017

kocham Pana Panie Arturze !

Ja wiem, że się teraz obnażam maksymalnie wszem i wobec największą intymność wyznając, ale co tam. Już wczoraj miałam to zrobić, bo ten piorun wczoraj we mnie strzelił, ale akurat internet domowy w nosie miał moją euforię i postanowił się wieszać do nocy. No ale przecież, co się odwlecze ... i takie tam.

Artura Rojka lubię, cenię i podziwiam od dawna. 
Za niesamowite połączenie  wrażliwości, niemal kobiecej i siły wewnętrznej. Bo choć to mężczyzna, postury drobnej, kruchy wręcz,  z głosem delikatnym jak głos elfa, to jednak widać, że w środku jest moc. Jest moc!
Za teksty tak mądre a niewydumane, takie co to maksimum treści przez minimum słów niosą. Kilka zdań ledwie a zbudowana cała historia...
Za skromność ...

Wyobraźcie sobie niemal pustą drogę. Po lewej stronie las, po prawej dzika łąka. Nie widać już zbyt wiele, bo zmierzch gasi detale pozwalając obudzić się nastrojom. Za mną nic, przede mną nic, tylko ja zamknięta w przestrzeni auta jak w szklanej bombce. I nagle z radia zaczyna płynąć ta melodia. I tak pasuje do tego miejsca i czasu, że ja mam gęsią skórkę na całym ciele.
I chcę, żeby ta chwila, ta przestrzeń, te dźwięki trwały jak najdłużej ...

Kocham Pana Panie Arturze za te ciarki w środowy wieczór!






niedziela, 27 sierpnia 2017

wspomnienie wiosny u schyłku lata ...

Ależ to szybko zleciało! 
Mam wrażenie, że ledwie wczoraj mówiłam do siedzącej przy sąsiednim biurku A. że szczęśliwie mamy za sobą zimowe szarości i pluchy i że zaczyna się najpiękniejszy czas w roku. Dopiero co zachwycaliśmy się z W. pierwszą, cudownie świeżą zielenią na oplatającym mój płot winobluszczu. Zdawać by się mogło, że przed kilkoma dniami planowałam z L. długie, leniwe wieczory w ogródku,  przy winie i wtórze kumkania żab z pobliskich stawów. Chwilkę temu planowaliśmy z J. gdzie w tym roku spędzimy wakacje.

Ledwie wczoraj ...
A dziś już ogród pełen opadłych żółtych liści, chłodne wieczory i jeszcze chłodniejsze poranki Rozgrzewająca moc porannej kawy, czy wieczornej lampki czerwonego chilijskiego wymaga dodatkowego wsparcia ciepłym pledem, obrazki z wakacji blakną powoli pod powiekami a rozmowy krążą już wokół szkolnej wyprawki i sprawdzania, czy galowy strój jest jeszcze ok, czy trzeba pędzić po białą bluzkę i nowe tenisówki.

Czas pędzi.
Kilka dni temu L. dobiła mnie rzuconym znad kubka - ty wiesz, że ja już za dziesięć lat będę miała sześćdziesiątkę?!
- Nawet się nie waż mówić o tym kiedy do mnie przychodzisz! Za rzadko się spotykamy żeby tracić czas na takie pesymistyczne tematy! - rzuciłam natychmiast, świadoma, że tylko kilka miesięcy dzieli nasze rocznice. 
Niestety, to że zmilczymy kwestię upływu lat nie zmieni faktu, że on następuje, mam wrażenie, że od przekroczenia magicznej dla kobiet czterdziestki to nawet jakby szybciej. Coraz częściej uświadamiam sobie, że już mam z górki. Niedzielne popołudnie to jednak nie czas na takie rozważania, więc przeganiam szybko czarne myśli i wracam do tematu, który mnie przywiódł przed monitor.


Miniona wiosna i lato przyniosły sporo miłych chwil i to właśnie je chciałam zatrzymać na dłużej dzięki wpisom na blogu. Tak, by było czym wywołać wspomnienia za te dziesięć, czy dwadzieścia lat.
W telegraficznym skrócie, bez ortodoksyjnego pilnowania chronologii, urywki wiosny i lata 2017 zatrzymane w kadrze.

Na początek wiosenny weekend w Porto.

  Udało nam się znaleźć nocleg w jednej z cudownych kamieniczek w centrum starego Porto. Drewniane okiennice nie chroniły wprawdzie przed turkotem aut dostawczych przemykających o świcie po bruku, ale czy warto spać długo, gdy z okien ma się podobne widoki.

 
 Niespieszne snucie się wzdłuż nabrzeża Duoro, równie pięknego z jednej, jak i z drugiej strony...

 
  Na chętnych czekały też przeróżnego rodzaju łódki i stateczki, my pozostaliśmy na brzegu obserwując ich hipnotyczne kołysanie na falach.
Wszechobecne mewy, prawowite mieszkanki miasta, pozujące do zdjęć jak rasowe modelki
 

 Widok z kolejki gondolowej był równie urzekający, szkoda, że sama jazda trwa tak krótko, ale potem jest się już pod Klasztorem Mosteiro da Serra do Pilar i można podziwiać kolejne widoki
   
Jak na wielu mostach i kutych balustradach, także tu pełno jest pozostawionych przez zakochanych kłódek. Wyjątkowo wdzięczny obiekt do fotografowania ...

Na górnym poziomie mostu Ludwika I nie można się nie uśmiechać ...
Jak się już człowiek poczuje jak dziecko, to "dosiada" każdej napotkanej huśtawki ... 
By za chwilę znowu wspiąć się po kamiennych schodkach i znowu popatrzeć na miasto z góry...
 
Może nie tak słynny i nie tak żółty jak lizboński, ale też klimatyczny tramwaj zawiózł nas nad ocean...

A Atlantyk jakiś taki spokojny ... 

 Pieszo wzdłuż Duoro...

   A potem znowu snucie się po placach i uliczkach, z przerwami na sesje zdjęciowe 

 
 
 By na jednej z nich spotkać wyjątkowo nieufnego, ale jakże fotogenicznego kota ...


... albo sklep z rękodziełem ...



... albo biedaka przygniecionego ciężarem piękna ...

 
Sardynki, jeden z symboli Porto i dłuższa przerwa w sklepie z puszkami-pamiątkami.  Każdy mógł znaleźć puszkę ze swoim rokiem urodzenia, na każdej było kilka nazwisk osób urodzonych w tym samym czasie. Na "mojej" puszce Celine Diom i Will Smith. Sfotografowałam też puszki Clinta Eastwooda, Roda Stewarda, Meryl Streep, Singa czy Ala Pacino. Niestety, taka pamiątkę zabiorą ze sobą jedynie ci, którzy do porto przyjechali samochodem. Na lotnisku ze smutkiem patrzyłam na tych, którzy musieli swoje puszki wrzucić do specjalnych pojemników, bo ich przewóz w bagażu był niestety zabroniony


Kuchnia portugalska, to oczywiście owoce morza. Najlepsze serwują małe, rodzinne knajpki w bocznych uliczkach z dala od tras turystycznych. Tę delikatną, rozpływającą się w ustach ośmiornicę z grilla jadłam w właśnie w takim miejscu. Cztery stoliki, przy garnkach królowała Mama, gości obsługiwała Córka... prosto, domowo, naturalnie ... nie do podrobienia i nie do powtórzenia z mrożonką z Biedronki ...



c.d.n.

P.S.
Gdy czytałam komentarz Sunsette w Trójce właśnie zabrzmiał ten utwór. I stał się idealnym tłem dla Jej słów. Dlatego zamieszczam go tutaj, w tej dokładnie wersji, ze specjalną dedykacją dla Agnieszki.


Rumer "Slow"

niedziela, 21 maja 2017

Niebieska ...

Żeby zresetować trochę głowę przed skończeniem "krystyn" ostatnie dwa zajęcia w pracowni poświęciłam ustawionej już jakiś czas temu martwej naturze w niebieskościach. Mimo, że nie przepadam za tego typu obrazami, to akurat ta konfiguracja przedmiotów wydała mi się dość miła dla oka, a też, nie ukrywajmy, warsztat mam słabiutki, to i poćwiczyć go od czasu do czasu trzeba. Ćwiczyłam więc, choć nie byłabym sobą, gdybym na początku nie spróbowała "wariacji na temat". Pierwsza wersja była więc bardzo luźną interpretacją motywu, szkicem niemal, który na tyle mi się spodobał, że postanowiłam pozostawić go, uznając za zakończony. Na szczęście po wtorkowych zajęciach zabrałam go do domu i ustawiłam na sztaludze w salonie. Wystarczył w zasadzie jeden rzut oka nazajutrz rano, przy naturalnym świetle, bym w czwartek pędziła do pracowni z podkulonym ogonem i mocnym postanowieniem zrobienia normalnej martwej natury z w miarę oddanymi kolorami. Można sobie wymyślać własne wizje, można iść w fantazję ale najpierw trzeba najzwyczajniej w świecie umieć oddać perspektywę, kształt i kolor przedmiotów. W czwartek już grzecznie jak uczennica mieszałam biele, niebieskości, zielenie i czerwienie  próbując uzyskać realistyczne odcienie. Oczywiście nie jest to hiperrealizm, nie byłabym sobą gdybym tych przedmiotów i barw nie pokazała po swojemu, ale jest bliżej rzeczywistości niż poprzednio. Po raz kolejny do malowania użyłam gąbki, pędzlem korygując tylko szczegóły. Bardzo lubię gąbkę jako narzędzie, używam małych kawałków zwykłego kuchennego zmywaka. Upaprana jestem zawsze okropnie, bo nie lubię malować w rękawiczkach, ale efekt nałożonej w taki sposób farby wydaje mi się najbardziej miękki.
Ostateczny szlif moje niebieskości dostały wczoraj w nocy, wydaje mi się, że więcej już z siebie nie wycisnę. Nie jest to obraz do malowania tygodniami, nie uruchomił ani wyobraźni ani emocji, po prostu wprawka techniczna, na tyle akceptowalna, że planuję ją sobie zostawić (wcześniejsze martwe natury są już dawno zamalowane czymś innym...). Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia pierwszej wersji obrazka, ku pamięci, wciąż nie mam tego blogerskiego nawyku fotografowania wszystkiego, co robię, ale akurat w przypadku malowania dobrze byłoby mieć archiwum postępów... Za to nie zapomniałam uwiecznić rzeczywistej martwej natury, bo przecież i ją kiedyś zastąpi inna. 
 


 


 
Nie trzeba specjalnie bystrego oka, by spostrzec, że umknęło mi kilka elementów i że tło uprościłam. No cóż ... jak mi coś nie pasuje, to tego "nie zauważam", kufel jakoś mi "odstawał" od reszty, a tło z tysiąca puzzli to już kompletnie nie moja liga.


A gdy już odstawiłam "Niebieską" na półkę, noc miło szumiała muzyką,  a w kieliszku wciąż czerwieniło się wino naszkicowałam coś, co chodziło  za mną od jakiegoś czasu. Na razie, patrzcie na to proszę, jak na bardzo, bardzo wstępny zarys. Wprawne oko zauważy źródło inspiracji, mam nadzieję z każdym kolejnym pociągnięciem pędzla będzie tu więcej i więcej mnie. Dlatego zapewne nieprędko dotrę do finału. Na szczęście, jeśli chodzi o malowanie cierpliwości mi nie brakuje a niepowodzenia mnie nie zniechęcają. Tymczasem czas na real, który dzisiejszej niedzieli namalował dość ponure, deszczowe tło. 



Dobrego tygodnia!




P.S. 
jednak jeszcze nie powieszę "Niebieskiej" na ścianie... dobrze jest jednak spojrzeć chłodniejszym okiem aparatu... 
mała buteleczka po perfumach zupełnie nie ma głębi... parasol jakiś taki płaski, a kilka innych szczegółów wymaga poprawki ... będzie co robić!









niedziela, 14 maja 2017

wciąż o tej Krystynie ...

Ja wciąż o tej Krystynie. Nic nie poradzę, trzyma mnie mocno. Już dawno przestałam traktować to jak zwykłe zadanie. Muszę przyznać, że od kilku tygodni każdą wolną myśl poświęcam Krystynie. Rodzina, chociaż staram się im nie narzucać, też w pewnym sensie żyje (z) Krystyną, bo obrazy stoją w różnych miejscach domu. Muszę mieć je przed oczami, patrzeć na nie o różnych porach dnia, przy różnym świetle, różnym stanie ducha, wreszcie przy różnych dźwiękach dochodzących zewsząd. One tak stoją oparte o sztalugę albo o ściany ... czekają. Czekamy w zasadzie ... , bo ja też czekam, aż przyjdzie ta właściwa myśl, aż gdzieś w głowie pojawi się impuls i na obrazie, który jest ledwie szkicem, będą mogły pojawić się kolejne elementy, kolejne warstwy. Bywa, że jest na odwrót, obraz wydaje się już być skończony, zdąży pojawić się nawet element zadowolenia, czy dumy, wtedy też stawiam go pod ścianą. Mijam codziennie,  patrzę i nadchodzi dzień, że nagle spostrzegam, że coś jest bez sensu, że nie pasuje i zaraz idzie w ruch pędzel i zaraz większa część znika pod białą lub czarną farbą... I mijają kolejne dni, tygodnie ... I znowu pojawia się inspiracja, w oglądanym właśnie filmie, na przeglądanych stronach internetu albo w krajobrazie mijanym podczas jazdy samochodem...
Nie umiem szybko malować. Na szczęście nie muszę. Nie robię tego na zamówienie, nie czuję presji terminu. Tu czas mnie nie goni, mam go dość na ułożenie kolejnych historii.
Historii zatrzymanych na kawałkach płótna...

"Sen Krystyny" znowu się zmienił. Udało mi się namalować dłoń, o której tak długo myślałam. Musiała znaleźć się w tym miejscu, to wiedziałam od początku, od kiedy powstała w mojej głowie pierwsza wizja obrazu. Silna, męska dłoń, na ciele delikatnej kobiety jest ważna dla fabuły snu dziewczyny. Teraz chcę znaleźć jakiś kontrapunkt dla tej czerwieni. Zastanawiam się nad dodaniem innego, równie energetycznego w barwie punktu gdzieś u góry obrazu. Dlatego powiesiłam go na ścianie, na wprost wejścia na piętro. Kilka razy dziennie mijam go... patrzę... czekam aż pojawi się właściwy pomysł.


W międzyczasie kształtu nabrała kolejna "krystyna". Ta, w pierwotnym założeniu miała być jak najbardziej zbliżona do oryginału. Oczywiście na miarę moich możliwości, Nie kopia, ale też nie żadna "wariacja na temat...". Naszkicowałam dwa domy na wzgórzu i zaczęłam malować pole. To dość duży fragment, więc gdy pokrywałam go mozolnie wieloma odcieniami zieleni i brązu zaczęłam rozmyślać nad tym jak Christina, osoba o chorych, bezwładnych nogach znalazła się tak daleko od domu. Zupełnie sama. Czy odciśnięte ślady na trawie to ślady kół auta, czy wozu, którym ktoś ją tam przywiózł ? Może bardzo chciała spędzić jakiś czas na łące i poprosiła kogoś z domowników jadących akurat do miasta aby ją tam zawiózł i zostawił. Miał ją zabrać w drodze powrotnej. A co jeśli nie wrócił ?
Wyobraziłam sobie, że Wyeth utrwalił na swoim obrazie moment, w którym Christina uświadamia sobie, że ten ktoś już po nią nie wróci. I że musi sama dopełznąć na górę.   A robi się coraz ciemniej ... Zrozumiałam, że chcę namalować to, co stało się potem. Christinę, która pozostała u stóp wzgórza. 
Gdy podzieliłam się moim pomysłem z Panią Natalią powiedziała tylko ... poczekajmy, zostawmy to tak jak jest teraz, poćwiczmy na osobnych kartkach postać, przyłożymy do obrazu, zobaczymy ... 
Zawsze mówi do nas w liczbie mnogiej, choć tak naprawdę decyzję, co zrobić musimy podjąć same.

Ma oczywiście rację. Nigdy jeszcze nie malowałam całej postaci, nigdy nie malowałam szkieletu... znowu muszę postudiować anatomię i szkicować, szkicować, szkicować.
Kto wie, może w trakcie tych ćwiczeń przyjdzie mi do głowy zupełnie inny pomysł.
Na razie taki oto dość spokojny pejzaż czeka na Christinę ... nacieszę się, póki co tym spokojem, bo na pewno już wkrótce na błękitne niebo nadciągną burzowe chmury ...



Zdjęcia strasznie przekłamały kolory :(( w rzeczywistości nie jest tak "płasko", niestety, wciąż nie umiem się dogadać z moim aparatem...
A tak dzisiaj wygląda "Sen Christiny" ...




Dobrego tygodnia!

P.S. 
ku pamięci, niedziela 14.05 godz. 22:00


- fajny ten obraz mamuś! - Synio rzuca w przelocie mijając mnie na schodach
- który?

- no ten wielki na sztaludze  
- ... dzięki Synuś!

Dzieci są moimi najbardziej surowymi i bezlitosnymi krytykami. Dlatego, gdy moje starsze dziecko pochwaliło obraz z łąką i domami to ja najzwyczajniej... puchnę z dumy.

niedziela, 23 kwietnia 2017

mój "świat Christiny"


" Kto raz widział jego słynny obraz z 1948 roku ,, Świat Christiny", już go nie zapomni. Ogromna przestrzeń żółtego pola z majaczącą na horyzoncie farmą i na wpół leżącą postacią kalekiej dziewczyny w różowej sukience, która próbuje doczołgać się do domu..."

To znalezione w sieci zdanie idealnie oddaje stan, w jakim trwam od kiedy Pani Natalia przyniosła na zajęcia kopię obrazu amerykańskiego malarza, o którym chyba żadna z nas ( a ja na pewno) nigdy wcześniej nie słyszała. Naszym nowym zadaniem było obejrzenie tej i innych prac Andrew Wyetha, poczytanie tu i tam o jego życiu i pracy a następnie stworzenie pięciu obrazów w dowolnej technice inspirowanych tym jednym, najbardziej znanym - "Światem Christiny".
Żadne z wcześniejszych zadań nie wywołało we mnie takiego entuzjazmu. Muszę przyznać, że jako kursantka jestem dość krnąbrna i mocno kręcę nosem, gdy mam zrobić coś, co zupełnie mi nie pasuje. Tak było na przykład wtedy, gdy trzeba było namalować martwą naturę ustawioną z kartonów. Jak ja złorzeczyłam, jak marudziłam! Oczywiście namalowałam. Obrazek nawet zawisł na wystawie, ale gdy tylko z niej wrócił czym prędzej poszedł pod pędzel i jest już na nim zupełnie coś innego. 
Innym razem było jeszcze gorzej. Każda z nas dostała fragment zdjęcia z panoramą jakiegoś wielkiego miasta. Wieżowce z milionami okien, szosa z setką aut, to wszystko powielone odbiciem w rzece i miałyśmy to oddać hiperrealistycznie ołówkiem na białym brystolu. Gdy tylko zobaczyłam mój fragment po prostu mnie zmroziło. Ołówek, to chyba ostatnie medium, którym chciałabym coś robić a już hiperrealizm, to prawdziwy gwałt dla mojej niechlujnej i opornej wszelkim regułom i definicjom natury. Na samą myśl, że tych kilka godzin, które wręcz wyrywam z normalnego trybu mojego tygodnia, które są dla mnie odskocznią od wszystkich "muszę", "trzeba", jakie ustawiają mój każdy dzień, że tych kilka godzin w pracowni, które są dla mnie jak tabletka prozacu będę musiała spędzić na zajęciu, które sprawia mi niemal fizyczną przykrość najzwyczajniej w świecie poryczałam się. Na szczęście nasze zajęcia, to nie szkoła ani kurs dla kandydatów na ASP, a Pani Natalia to nie tylko świetna malarka i instruktorka, ale także psycholog, coach i po prostu mądry człowiek. Owszem, przychodzimy tam po wiedzę, po to by poznać techniki i rozwinąć nasz warsztat, ale przychodzimy również ( a czasem przede wszystkim) po to, by pobyć z ludźmi o podobnej wrażliwości, by "ponatychać" się atmosferą i po prostu porozmawiać, czasem na tematy tak bardzo odległe od malarstwa czy rysunku. Dlatego nie musiałam rysować "Manhattanu"...
Za to zadanie z "Christiny" trafiło idealnie zarówno w mój gust, jak i mój temperament. I ten  i pozostałe obrazy Wyetha mają w sobie ten mroczny niepokój, tę niespokojną tajemnicę, która mnie pociąga i inspiruje. To oczywiście nie znaczy, że bez problemu machnę pięć obrazków i zaliczę zadanie. Przeciwnie, im dłużej rozmyślam nad światem Christiny, kobiety zamkniętej przez kalectwo w czterech ścianach domu, zdanej na innych,  tym mam więcej pomysłów, wizji a tym samym tym trudniej mi wybrać tę, którą wreszcie przeniosę na płótno. Na razie mam trzy rozpoczęte prace, najbliższa końca jest ta, którą na własny użytek nazywam "Snem Christiny". Odpuszczę sobie i Wam opowiadanie "co autor chciał przez to powiedzieć", myślę, że każdy zobaczy coś innego, przepuściwszy obraz przez własną wrażliwość, doświadczenia i wspomnienia. Pokazuję ten obraz dzisiaj, chociaż to nie jest jeszcze ostateczna wersja, wciąż na niego patrzę, wciąż myślę... Postać Christiny prawdopodobnie przytłumię jeszcze laserunkiem, żeby nie była tak ostra, tak dosłowna, na razie przymgliłam tylko jej twarz, która na początku była bardzo wyrazista. Mam w głowie cały czas pomysł na dodanie pewnego elementu istotnego dla fabuły snu, jaki śni Christina, niestety, zanim go umieszczę na obrazie muszę ostro poćwiczyć anatomię człowieka i poszkicować pewien element ciała w różnych ustawieniach. Tu niestety, póki co opór materii jest spory, chociaż nie szkicuję znienawidzonym ołówkiem a miękkimi pastelami. A może właśnie dlatego? Może, gdybym się przemogła i popracowała ołówkiem, to szybciej wyćwiczyłabym rękę do malowania detali... 
Nie wiem, ale wiem, że nic nie może dziać się na siłę. Cały urok malowania to niespieszność i możliwość poprawiania i zmieniania niemal w nieskończoność.

To moja Christina w wersji z dziś.



A taka była kilka tygodni temu ...
 




A oryginał i inne wspaniałe obrazy Andrew Wyetha możecie zobaczyć choćby TU


Dobrego tygodnia Wam życzę, ja uciekam na kilka dni tam, gdzie jest troszeczkę cieplej. Do zobaczenia, mam nadzieję, po powrocie.

sobota, 15 kwietnia 2017

Spokojnych Świąt




sobota, 4 marca 2017

Wystawiłam się ...

Fakt, że próbuję malować"przemyciłam" już w lutowym poście. Wciągnęło mnie to tak bardzo, że każdy wolny czas temu poświęcam. Dwa razy w tygodniu pędzę do naszej klubowej pracowni, by przez dwie-trzy godziny oddać się całkowicie tworzeniu. Bo nawet, jeśli są to dopiero nieudolne początki, raczkowanie z pędzlem w dłoni, to jednak jakiś proces twórczy następuje. Nawet, gdy dla rozruszania ręki i głowy próbuję skopiować jakiegoś dawnego mistrza, albo gdy maluję ustawioną przez naszą Instruktorkę martwą naturę, to jednak jest jakieś tworzenie. Inna technika, inny dobór kolorów niż w oryginale i jest już nowy twór. 
Niebagatelna jest sama atmosfera pracowni. Starsze, bardziej doświadczone Koleżanki przyjęły mnie do swojego grona z niezwykłą życzliwością i sympatią. Pani Natalia, oprócz opieki merytorycznej, porad, sugestii i fachowej krytyki wita nas zawsze filiżanką pysznej herbatki. W powietrzu unosi się więc nie tylko zapach olejnych farb, ale też aromat malin, lub czekolady, bo herbatki pijamy przeróżne. Przez te dwie godziny jestem w innym świecie, za drzwiami zostawiam problemy, stresy i sprawy pilne. Na dwie godziny zanurzam się w świecie wyobraźni. Jakbym zapadała w jakiś trans, sen, czy rodzaj wejścia w inną przestrzeń. Do tego stopnia, że gdy na kolejnych zajęciach, zanim jeszcze zdejmę kurtkę i rozłożę swoje przybory patrzę na pozostawiony obraz jakbym widziała go po raz pierwszy, zupełnie nie pamiętam jak go malowałam... 
Nie zdążyłam namalować zbyt wiele. Posuwam się małymi krokami, najpierw szkicowałam ołówkiem, potem spróbowałam suchych pasteli, farb akrylowych aż wreszcie odważyłam się użyć farb olejnych. To chyba najszlachetniejsze z mediów, z jednej strony dające wiele możliwości, ale też ograniczeń. Bo czas schnięcia nie pozwala na szybkie dojście do celu. Ale to dobrze, bo oczekiwanie na możliwość nałożenia kolejnej warstwy, kolejnej barwy pozwala na zastanowienie się nad obrazem, przemyślenie kompozycji. Jakże często pierwszy pomysł w trakcie pracy przeobraża się, ewoluuje, by na końcu przynieść efekt skrajnie przeciwny. 
Tak było z jednym z ostatnich zadań. Pani Natalia ustawiła martwą naturę z szarych kartonowych pudełek i rolek, każda z nas mogła dowolnie ją zinterpretować. Ponieważ nie lubię takich kanciastych geometrycznych form zdecydowałam się tylko zainspirować ustawionym kształtem i stworzyć kolorowe miasteczko, domki jak z ilustracji do dziecięcej bajki. Chwyciłam za żywe, mocne kolory, domek czerwony, domek żółty, domek granatowy, kolorowe kontrastujące okienka, lekko zaokrąglone formy. Skończyłam, popatrzyłam i ... zupełnie się załamałam, bo to kompletnie nie było "moje" . Za bardzo chciałam namalować coś, co się wszystkim spodoba, coś efektownego, że nie powiem efekciarskiego. To, co stworzyłam nie było złe, choć oczywiście wymagało dopracowania, Pani Natalia rzuciła kilka uwag, ale ja już wiedziałam, że cokolwiek poprawię, to zawsze będzie nie to. Zabrałam obraz do domu i zaczęłam zmieniać. Zniknęły kolorowe okienka, zniknęły prostokąty, pędzel sam wydobywał z tła coraz więcej obłych kształtów, pojawiły się kule, większe, mniejsze, jedne bardziej wyraźne, inne skryte za mgłą. I obok tych kul pozostał jeden inny kształt, pochylony, jakby przygięty pod naporem tych kul. Gdy amok minął, spojrzałam na obraz i wiedziałam, że to jest właśnie to, co chciałam namalować, moje emocje, moje odczucia i tęsknoty ... że to jestem ja. Nieważne, czy komuś się to spodoba, czy nie, nieważne czy ktoś zobaczy w tym obrazie to samo co ja. Przecież sztuka na tym właśnie polega, że każdy filtruje ją przez siebie i widzi zupełnie coś innego... Chciałam go nazwać "Przytłoczenie", bo to uczucie mi ostatnio często towarzyszyło, ale że ciekawa wydała mi się gra słów, to ostatecznie obraz nazywa się "Skulenie". I jestem z niego bardzo dumna, chociaż wiem, że to tylko amatorski obrazeczek. 



Zdjęcie jest słabe, bo robiłam je wieczorem, ale jak praca wróci z wystawy, to zrobię lepsze. 

No właśnie, wystawa. Z pewną taką nieśmiałością o tym wspominam, raczej z pamiętnikarskiej potrzeby niż żeby się chwalić. Wczoraj odbył się wernisaż prac naszego kółka. W pięknych salach Dworku Białoprądnickiego zawisły obrazy moich wspaniałych, doświadczonych koleżanek i kilka moich "pierwocin". Byłam okropnie stremowana, ale atmosfera była ciepła, goście wyrozumiali, więc szybko zapomniałam o wstydzie i bardzo miło spędziłam czas. 


"Nasze światy", bo tak nazywa się wystawa to efekt ostatniego roku naszych poczynań w pracowni. Każda z nas jest amatorką, każda wciąż się uczy, zgłębia tajniki kompozycji, perspektywy i technik przeróżnych, ale już widać, że każda ma swoje preferencje, swoje ulubione medium i własny sposób pracy. Zebranie naszych obrazów i obrazków w jednym miejscu pokazało, że takie podejście daje najlepszy efekt. To cudowne, że Pani Natalia szanuje w nas tę indywidualność i pozwala, byśmy nie musiały pracować wbrew sobie. Wernisaż to też takie małe święto nas samych. Na co dzień schowane w pracowni, albo malujące gdzieś w kącie w domu miałyśmy okazję pokazać naszą prace znajomym. Bardzo mi było miło, że i moi nie zawiedli i skorzystali z zaproszenia, chociaż ani pora ani lokalizacja nie ułatwiały zadania. Moje starsze dziecko, które miało w tym czasie zajęcia zaskoczyło mnie przysyłając mi mms-em zdjęcie zrobione w pustej już sali pod moim obrazem... przyjechał gdy było już po imprezie, ale przyjechał. 
Za to Młodsza wzruszyła mnie bardzo, gdy w drodze powrotnej do domu powiedziała mi "jestem z ciebie dumna mamo". Kto ma w domu nastolatkę wie, że takie wyznanie jest warte każde pieniądze. 

A teraz, korzystając z wolnej soboty wracam do sztalugi. Próbuję skopiować jedną z prac włoskiej malarki Carli Accardi ... właśnie przeschła poprzednia warstwa. 
 


Miłego weekendu.



wtorek, 14 lutego 2017

bez plastikowych serc i różowych misiów...

po mojemu ...
bo czasem mniej znaczy więcej
dla Tych, co kochali
Tych, którzy szczęśliwie kochają
i Tych, którzy wciąż czekają na swoją Valentine


niedziela, 5 lutego 2017

Nie lubię musicali ...

Uwielbiam oglądać filmy! Na pytanie "idziemy do kina?" zawsze odpowiadam TAK. Ulubione filmy zbieram na płytkach, bo chociaż znam je na pamięć, lubię świadomość, że w każdej chwili, niezależnie od wizji twórców telewizyjnych ramówek będę mogła wsunąć je do odtwarzacz, choćby dla jednego lub dwu fragmentów. 

Kocham muzykę i jestem od niej uzależniona. Radio włączam wcześniej niż ekspres do kawy, pracuję przy muzyce, relaksuję się przy muzyce, prowadzę auto, sprzątam, maluję, był czas, że radio, cichutko grało mi przez całą noc. 

A muzyka filmowa to jeden z moich ulubionych gatunków...

Dlaczego więc nie lubię musicali? 

Bo... nie lubię! Wyjątkiem jest "Mamma Mia!", ale to dlatego, że wszystko, w czym gra Meryl Streep uwielbiam bezkrytycznie. Inne filmy tego gatunku mnie drażnią. Gdy fabuła zaczyna się rozkręcać, gdy ja zaczynam wchodzić w świat bohaterów, niemal przechodzić z fotela, czy kanapy na tę drugą stronę to nagle, któraś z postaci ni z gruszki ni z pietruszki zaczyna śpiewać, albo tańczyć, albo jedno i drugie. A mnie jakby ktoś wyciągnął za głowę z tamtej opowieści i posadził z powrotem na fotelu. I już czar pryska, już mi coś zgrzyta, w najlepszym wypadku śmiać mi się chce.
Jakaś taka niepodatna jestem na tę stylistykę, te przeskoki od dialogu do hopsania w rytm piosenki nijak do mnie nie przemawiają.

Dlatego, choć recenzji czytałam i słyszałam pozytywnych całe mnóstwo to wcale nie ciągnęło mnie do "La La Land". Obsada też nie kusiła, bo wstyd przyznać, ale poza tym, że kojarzyłam nazwisko, to nie widziałam (chyba) żadnego filmu z Emmą Stone a Ryan Gosling też jakoś nie zamieszkał w mojej pamięci choć to ponoć najmodniejsze ostatnio "ciacho".

Kiedy jednak dziecię moje młodsze zapytało "pójdziemy do kina?" i zasugerowało ten tytuł, to stwierdziłam OK, na zasadzie ważniejsze wspólne wyjście z dzieckiem niż mój filmowy gust. Nawet Małż nie odmówił towarzystwa, choć też w musicalach nie gustuje (poza "Mamma Mia" ze względu na sentyment do ABBY akurat). Poszliśmy więc i cóż ... nie żałuję. Historia nie jest może zbyt wyszukana. Jest dziewczyna, która przyjechała do Miasta Aniołów, żeby zostać aktorką. Póki co zarabia na życie jako kelnerka, w ciągu dnia biega na niezliczone castingi a wieczorami na przyjęcia, na których trzeba bywać, by pokazać się ludziom z branży. Jest chłopak kochający jazz i wielbiący dawnych mistrzów tego gatunku, który marzący o własnym klubie jazzowym, a musi grać do kotleta "dżinglebellsy". Wpadają na siebie przypadkiem, zakochują, wspierają w drodze ku spełnieniu marzeń... Ona, gdy niezliczone castingi nie przynoszą upragnionej roli piszę sobie tę role sama, wystawia swój monodram w jednym z wielu małych teatrzyków w mieście. On przyjmuje propozycję dawnego kumpla i gra w jego zespole jazz... no może nie całkiem, ale jednak nie jest to knajpa i lista ulubionych kawałków jej szefa a i zarobki pozwalają nie tylko zapłacić ubezpieczenie za stare auto.  Oboje robią to, o czym marzą, co kochają... Czyżby?

I tu właśnie Was zostawię, sami zobaczcie jak było naprawdę.

Większość recenzji nazywa ten film historią o spełnianiu marzeń, o tym, że warto je mieć i o nie walczyć. Dla mnie to opowieść o tym, że owo spełnienie dzieje się jakimś kosztem, że chcąc osiągnąć cel musimy być w pewnym sensie egoistami. Skupić się na sobie... I chociaż recenzenci podkreślają pozytywny przekaz płynący z historii Mii i Sebastiana, niektórzy nazywają ją nawet komedią romantyczną, to dla mnie nie jest to wcale komedia . Nie chcę zdradzać zakończenia, więc tylko Wam powiem, że poryczałam się i tyle. A po wyjściu z kina jeszcze długo nuciłam piosenkę, moim zdaniem jeden z piękniejszych filmowych motywów ostatniego czasu. Już poluję na całą ścieżkę dźwiękową.

Film mogę polecić wszystkim. I tym którzy szukają w kinie romantycznych historii, i wzruszeń i barwnych obrazów, pięknych detali (wszystkie sukienki Mii przygarnęłabym od ręki) i kojących dźwięków. Wielbicielom gatunku i tym, którzy jak ja nie lubią musicali . Każdy na pewno odnajdzie coś dla siebie i odbierze go po swojemu.

Zostawiam Was z fragmentem ... Dobranoc...