piątek, 20 września 2013

Lidka ...

Piaskownica pod blokiem? Osiedlowa alejka? A może poczekalnia u pediatry? Już nie pamiętam w jakich okolicznościach zamieniłyśmy pierwsze zdanie. To ja Ją zaczepiłam, kojarzyłam z widzenia jeszcze z czasów studiów, mijałyśmy się w akademiku ... mam dobrą pamięć do twarzy. A potem już się potoczyło. Młode matki na urlopie wychowawczym nie muszą na siłę szukać wspólnych tematów. Było ich pełno, dziecko, dziecko, dziecko... potem inne. Dzieci bawiły się w piaskownicy a my rozmawiałyśmy i poznawałyśmy się lepiej. Potem poznali się też nasi mężowie i już spotykaliśmy się nie tylko przy okazji codziennych spacerów z wózkami. Niemal w tym samym czasie urodziłyśmy drugie dzieci. Potem obie wyprowadziłyśmy się "naszego" osiedla, trochę dalej od siebie, trudniej było o spotkanie, ale od czasu do czasu udało na, się umówić na jakieś posiaduchy przy winie, dzieci się lubiły, to i okazji nie brakowało. Potem kolejne przeprowadzki, obie wróciłyśmy do pracy, spotkania były coraz rzadsze, rzadsze... Jakiś czas temu przypadkiem wpadłam na nią na ulicy, w biegu miedzy odwiezieniem jednego dziecka na zajęcia i odebraniem drugiego od opiekunki. W pędzie rzucone "co słychać? musimy się koniecznie umówić...", cmok, cmok... Nic się nie zmieniła... wciąż drobna, niemal krucha, wciąż z naturalnie jasnymi włosami splecionymi w prosty warkocz.  Taka Anna Nehrebecka. Pamiętam, że zawsze żartowałyśmy, że z takim typem urody będzie się pięknie starzeć. 

Nie będzie.  

Umarła dwa dni temu ...



niedziela, 15 września 2013

A very, very Blue Jasmine ...

Tak się złożyło, że choć do kina poszliśmy razem, to wróciliśmy osobno. Chociaż jednym autem... cóż, tak czasem bywa. Dwa słowa za dużo, albo jedno za mało i trzynaście kilometrów, dwadzieścia minut drogi powrotnej spędziłam w ciszy. Zabawne, że zdarzyło się to właśnie po tym filmie. Bo to jeden z tych filmów po których mam wrażenie, że nie siedziałam przed dużym ekranem, ale przed lustrem. I patrzyłam nie na fikcyjny świat Woody'ego, ale na siebie. Nie mam w sobie tyle odwagi, żeby przyznać się, w której postaci  odnalazłam kawałek swojego życia. Czy to była Jasmine (a może Janette), kobieta, która nie wiedziała, może nie chciała wiedzieć, że wiedzie beztroskie, bogate życie dzięki oszustwom i machlojkom męża oszusta i nagle straciła wszystko? A może to jej siostra Ginger, pracująca w sklepie spożywczym, mieszkająca w beznadziejnej dzielnicy  i nieustannie wiążąca się z nieudacznikami (jak sądzi jej siostra).  A  może dostrzegłam siebie w byłym mężu Ginger, gościu który przez moment miał szansę na sukces a teraz sfrustrowany zarabia na życie gdzieś na platformie wiertniczej na Alasce ? A może jeszcze w kimś innym? To nie jest takie istotne. Ważne jest, że Allen po raz kolejny wyciągnął na wierzch moje emocje, moje uczucia, moje lęki. I zrobił to drań z lekkością muzyki, która temu obrazowi towarzyszy, niemal od niechcenia. I jeśli szukacie w kinie prawdziwego życia, nie kolorowej bajki, to obejrzyjcie ten film, bo naprawdę warto. I dla Cate Blanchet też warto, bo to niezwykła i mądra aktorka. Rola Jasmine to majstersztyk ...no  i te niesamowite, zielone oczy. W nich widać wszystko.





A skoro mowa o oczach...
Zupełnie przypadkiem natrafiłam dzisiaj w jednym z krakowskich centrów handlowych na Kiermasz Rzeczy Niepospolitych. Jak to dobrze, że właśnie w tym markecie postanowiliśmy dzisiaj szukać butów dla Oli i bluzy dla Kuby. Nie dość, że wreszcie udało nam się znaleźć buty, które trafiły w gust wybrednej 11-latki (czasem mam wrażenie, że muszę dopasować się do gustu wszystkich jedenastolatek z klasy mojej córki), że Synio wreszcie wypatrzył bluzę w  wymarzonym kolorze i fasonie (nawet ja znalazłam fajną  koszulę w kratę idealną na jesienne szarugi), to na deser trafiliśmy pomiędzy stoiskami z rękodziełem. Czego tam nie było ! Włóczkowe poduszki i pledy, bawełniane patchworki, filc w formach dużych i małych, obrazki malowane na desce, biżuteria wszelaka - ze sznurka, z wełny, koralików. Dłużej zatrzymałyśmy się przy stoisku z biżuterią robioną dosłownie ze wszystkiego. Ola otwierała dzióbek na widok kolczyków, czy pierścionków z klocków Lego, albo mocno stemperowanych kredek. Ja nie mogłam oderwać oczu od biżuterii z "wnętrzności" wymontowanych ze starych zegarków. Cudeńka!  Oczywiście był też dekupaż (niewiele) i pięknie szkliwiona ceramika. Całe mnóstwo pięknych, oryginalnych przedmiotów i niezwykle zdolni, pełni pasji ludzie. Jedną z osób, jakie tam wystawiały swoje prace była Roszpunka. Na pewno znacie Jej blog i jej szydełkowe misie. W rzeczywistości, są dużo ładniejsze niż na zdjęciach, cudownie miękkie, idealne do przytulania. Co jeden to ładniejszy i wierzcie lub nie, każdy z nich ma swój "charakterek". Mina, spojrzenie czarnych oczu,  postura, ciuszek i o każdym można coś innego powiedzieć - oczytany inteligent, smutasek, kokietka, czy obrażony narcyz. Same indywidua.   Przyznam się Wam, że bardzo długo walczyłam ze sobą, żeby jednego nie kupić. Prześliczna brązowa Misia w szarej sukience w białe kropki skradła moje serce od pierwszego wejrzenia. Im dłużej trzymałam ją w ręku, tym bardziej czułam, że jest moja. Niestety (albo "stety") rozum zwyciężył. Kto ma dzieci w wieku szkolnym wie, że wrzesień nie jest najlepszym miesiącem na spełnianie kaprysów, portfel świeci pustkami. Miś został więc na stoisku, ale zanim odeszłam (z mocnym postanowieniem, że kiedyś po niego wrócę) udało mi się zamienić kilka słów z jego "mamą". Roszpunko, miło mi było zobaczyć Cię w realu :))))

Zasiedziałam się. To nic. Piątkowe i sobotnie wieczory lubię przeciągać długo w noc... takie małe oszukiwanie siebie i czasu, żeby jak najpóźniej wejść w kolejny dzień, w kolejny tydzień. Ale organizm upomina się o swoje, oczy zamykają się same. Czas spać. Dobrej nocy Wam życzę. Kolorowych snów.

niedziela, 1 września 2013

Dobrze, że jesień ...

Tytuł dzisiejszego wpisu to coś w rodzaju zaklęcia. Bo nie sztuka narzekać, że lato się kończy. Takie narzekanie samo się ciśnie na usta, gdy za oknem leje i wieje, gdy poranki szare i zimne, gdy zmierzch zapada za wcześnie. Postanowiłam jednak, że nie będę marudzić i pogodzę się z nieuniknionym. Mało tego! Będę szukać pozytywów i tyle ich naznajduję, że w zachwycie nad jesienią pozostanę aż do listopada. No bo w listopadzie, to chyba najwięksi optymiści dają za wygraną.
Do rzeczy więc!

Dobrze, że jesień...
... bo gdy poranki szare i zimne można wyciągnąć z szafy ulubione swetry i żakiety. I można je  narzucić na letnie sukienki i spódnice. Bo przecież dni są wciąż piękne i słoneczne i nie trzeba się jeszcze żegnać z ulubionymi zwiewnościami i kwiecistościami i pastelami. I można rano te delikatności otulić swetrem i odkryć jakie to fajne połączenie i cieszyć się tym odkryciem tak bardzo, że aż się nie pamięta, że nogi zmarzły. No bo przed rajstopami bronię się chyba najdłużej. Bo jak rajstopy, to już koniec lata, więc udaję sama przed sobą, że jeszcze nie jest tak bardzo szaro i tak bardzo zimn. Ale do szuflady z rajstopami zajrzałam, no bo zapasy zrobić trzeba.

Dobrze, że jesień ...
...bo gdy zmierzch zapada zbyt wcześnie i już nie można przesiadywać w ogrodzie, ani wyskoczyć na rower po pracy,bo zimno i ciemno, to jest wreszcie idealny czas na dzierganie. I można wyciągnąć szydełko i włóczkę i w tym odnaleźć relaks i ukojenie po całym dniu stresów i radość z odkrywania w sobie nowych pasji i satysfakcję, że się coś potrafi. A jak jeszcze okaże się, że człowiek sobie coś wydziergał "ot tak" i owo wydziergane "ot tak" się komuś spodoba na tyle, że marudzi, marudzi i wymarudzi , no to miło się człowiekowi robi. Poduszka, której początki pokazywałam Wam w poprzednim wpisie zamiast w sypialni wylądowała w pokoju Oli, bo "u niej bardziej pasuje". Może kiedyś, gdy moja nie-mająca-głowy-do-takich-banalnych-zajęć-jak-sprzątanie-pokoju córka ogarnie nieco "nieład twórczy", to pokażę Wam, że rzeczywiście pasuje. Ale zdjęcia samej poduszki są :)))

 bardzo grzeczna poduszka...

 blisko ...

coraz bliżej...

a to druga strona, mniej grzeczna

Została mi odrobina fioletowej włóczki, więc dziś przy porannej kawie zrobiłam jeszcze mini girlandę, w sam raz na okno. Oczywiście też do pokoju tej, co nie lubi sprzątać.






 Dobrze, że jesień ...
... bo można już sobie napalić w kominku, tak dla kaprysu raczej niż z potrzeby dogrzania kości. I gdy znowu poczuje się zapach drewna, spojrzy w ogień, to choćby nie wiem jak było beznadziejnie i dennie i głupio i zimno, to pojawia się taka nieopisana błogość, kojące i ciepłe poczucie, że jednak, że mimo wszystko JEST CUDNIE !!! 

I tym przesłaniem żegnam się z Wami.  Dobrej nocy!


PS
Ale, ale ... zanim stąd wyjdziecie posłuchajcie, proszę jeszcze tej piosenki... Czyż nie idealnie "jesienna"? Cudowna! I genialnie dobrany do niej obraz. Zobaczcie same. Ja, gdy oglądałam tę wersję po raz pierwszy pomyślałam, że każde ze zdjęć pasuje nie tylko do tej muzyki, ale że każde z nich coś mi przypomina, przywodzi jakieś skojarzenia z tym co przeżyłam, co zobaczyłam kiedyś... i że wszystko jest tu idealne, tylko dlaczego te obrazki  mijają zbyt szybko? Ale natychmiast, gdy tylko o tym pomyślałam zdjęcia zaczęły pojawiać się od nowa a ja znowu mogłam powrócić do przeszłości bez wciskania stop-klatki.




Dobrej nocy! Dobrego tygodnia!