sobota, 30 sierpnia 2014

Całkiem fajna sobota ...

Bez planu, spontanicznie ... idealny sposób, by odreagować całotygodniowy stres...


   ostatni rzut oka na "całość" i można wychodzić ... ;))) (taki żarcik)



 
nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od domu ...



 
wrzucamy na luz ... 


 i już jest magicznie ...



są nawet grzyby ... 


spokojnie ... tych nie zbieramy



ale te już tak ... 


choć ilość nie jest imponująca ...



należy nam się kilka chwila odpoczynku podczas którego bułka z serem smakuje jak nigdy

 

A teraz siedzę z lampką wina przed tv i po raz kolejny daję się porwać historii mieszkańców  "Domu nad jeziorem".

 




Pozdrawiam Was najcieplej.




niedziela, 10 sierpnia 2014

Szarlotka ...

Jeśli dobrze pamiętam, to na tym blogu nie zamieściłam ani jednego przepisu kulinarnego. Kucharka ze mnie marna, raczej intuicyjna, kiedy przepisów na potrawy szukam w necie, spisuję je z ekranu byle jak na kartce, potem wykorzystuję zmieniając proponowane przez autora produkty na to, co akurat mam w kuchni i bardzo nieortodoksyjnie traktując informacje o miarach i wagach poszczególnych składników. O dziwo, zazwyczaj wychodzi z tego coś smacznego i oryginalnego, jednak jest to wyczyn z racji powyższych poczynań jednorazowy. Nie do powtórzenia (no bo te zmiany w przepisie czynione ad hoc) i najczęściej nie do  odnalezienia ponownie w necie, bo nie mam zwyczaju zapisywać sobie w Ulubionych źródła przepisu. Kartka z notatką upaprana czym się da też na zakończenie produkcji ląduje w koszu. Ma to swoje plusy, bo gdy przyjmuje gości na stół trafia zawsze coś nowego, czego u mnie jeszcze nie jedli. Niestety, gdy potrawa gościom zasmakuje, nie ma żadnych szans na powtórkę. 
Mam jednak kilka dań, które robię bez podpowiedzi, bez karteczek, przepis mam w głowie, miary i wagi też. Jedną z nich jest szarlotka. Oczywiście, kto zajrzał do Poukładanego Świata kilka dni temu zrozumie dlaczego akurat o niej dzisiaj napiszę.  Właśnie tak - to ciąg dalszy mojego małego udziału w akcji "Jedz jabłka na złość ...". I chociaż przepisów na szarlotki jest w sieci multum i trochę , łatwiejszych, trudniejszych, klasycznych i z "wynalazkami" dokładam mój - banalnie prosty, ekspresowo szybki na ...

szarlotkę z Poukładanego Świata



Składniki (zawsze na oko, zawsze plus/minus)
- pół kilo mąki 
- szklanka cukru pudru (pewnie jakieś 200-250 g, ja zawsze daję małą szklankę, bo nie lubię bardzo słodkiego ciasta, ale jak jabłka są kwaśne, to można sypnąć hojniej)
- kostka masła, ale też mixełka a nawet margaryny...przedostatnio robiłam z nowej Kasi z dodatkiem masła i było OK + 1 dodatkowa łyżka masła prawdziwego
- 2 jajka (nie wiem...może jedno by wystarczyło, ale ja daję dwa)
- aromat waniliowy lub (co wolę ) cytrynowy
- oczywiście jabłka -  5 to minimum, ale i 7 nie będzie za dużo

Najpierw oczywiście zagniatamy kruche ciasto. Wszyscy wiemy, że trzeba to zrobić szybko, żeby go nie ogrzać. Zaczynam więc do wlania kilku solidnych kropel aromatu do szklanki z cukrem. Nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla ciasta, ja robię to na początku tylko dla tego, że wtedy mam jeszcze czyste ręce. Potem mąka. Jak mam czas, przesiewam, jak się spieszę nie przesiewam. Świat się nie wali gdy mąka jest wsypana prosto z torebki. Paluchem zaznaczam sobie połowę i sypię do miski. Niektórzy producenci pomagają takim kuchennym ignorantom, co to miarki w kuchni nie mają i zaznaczają na woreczku kreskami ćwierć, pół itd... Jajka rozbijam do miseczki. Do mąki skrajam jak najmniejsze kawałki masła i najpierw nożem a potem już palcami mieszam aż się jako tako połączą. Potem sypię cukier, dodaję jajka i szybciorkiem gniotę. Jak każde kruche formuję w kulę, zawijam niekoniecznie szczelnie w folię aluminiową i wkładam do lodówki. Według większości przepisów pobyt ciasta w lodówce powinien trwać od pół godziny do godziny. Sprawdziłam po wielokroć, że nie ma to specjalnego znaczenia. Jeśli nagle muszę porzucić pieczenie i wyjść z domu, to ciastu to nie przeszkadza. Leży w lodówce ile musi. Jak lekko przemarznie to nawet lepiej dla późniejszych poczynań, ale to za chwilę.
Gdy ciasto leży w lodówce czas zająć się jabłkami. Ta czynność zawsze spada na kogoś z moich domowników, bo ja niestety nie jestem w stanie ani obrać ani pokroić jabłka. Gęsia skórka i ciarki na całym ciele pojawia mi się gdy tylko słyszę dźwięk noża wbijającego się pod skórkę. Te same objawy mam nawet wtedy, gdy ktoś obok mnie głośno gryzie twarde jabłka. Głupia przypadłość, ale da się z tym żyć. Ale wracając do przepisu.
Obrane i pocięte na małe kawałki jabłka (5 sztuk) wrzucam na głęboką patelnię lub do rondla, w którym rozpuściłam solidną łyżkę masła (tym razem już prawdziwego). Mieszam i dodaję wodę. Tu już na oko, tak żeby jabłka się "rozpiekły" a nie pływały w soku. Dosładzam cukrem, najczęściej brązowym i też na oko - ilość zależy od gatunku jabłek, kwaśnym sypię solidniej. Gdy jabłka się rozpadną odstawiam je na bok do ostudzenia. Gdy są ciepłe dosypuję rodzynki. My akurat lubimy rodzynki, więc nie żałuję, ale jak ktoś nie lubi to można je sobie darować.

Jabłka stygną, można więc włączyć piekarnik (termoobieg i 180 stopni ). Zanim się nagrzeje wykładam blachę ( 20 x 25 cm) papierem do pieczenia, wyjmuję z lodówki ciasto i szybko (bo mięknie) ścieram na tarce o grubych oczkach jakieś 2/3 kuli. Starte wiórki rozprowadzam równomiernie po całej blasze i ugniatam ręką, żeby pokryć cały spód. Nie robię rantów ani wyższych boczków, jabłka i tak zatrzyma papier.
Chowam resztę ciasta do lodówki a blachę wstawiam do nagrzanego piekarnika na jakieś 15 minut, ale to też na oko, ciasto ma być lekko podpieczone, ale jeszcze nie całkiem upieczone. W trakcie tego kwadransa wracam do przestudzonych jabłek. Obieram (rękami Małża lub dziecięcia któregoś) jeszcze 2 jabłka i ścieram je (też nie osobiście) do tych z rondla. Mieszam całość. 
Wyjmuję ciasto z piekarnika i szybko wykładam na nie jabłka a potem ścieram równo na całą powierzchnię pozostałą część ciasta. Wkładam blachę do piekarnika na jakieś 20-25 minut.

A potem to już zależy czy potrafimy się oprzeć ... czekamy aż ciasto wystygnie lub pałaszujemy na ciepło. 



Smacznego!




sobota, 2 sierpnia 2014

A czy Ty zjadłeś już dzisiaj jabłko?

Kto tu zagląda regularnie pewnie zauważył, że rzadko zdarzają mi się wpisy okolicznościowe. Niewiele u mnie postów "z okazji". Zgodnie z ujawnioną na początku mojej blogowej przygody wizją bloga nie przyjmuję zaproszeń, nie ulegam propozycjom wpisów reklamowych, czy sponsorowanych. Jak mi się coś podoba to piszę o tym bezinteresownie, jeśli coś mnie mocno zawiedzie równie bezinteresownie wyżalę się Wam na blogu cały czas mając świadomość, że są to moje własne, mocno subiektywne oceny. Staram się też nie komentować tutaj za bardzo aktualnych wydarzeń. Ani tych błahych z krainy pudelka i ostatnich stron pisemek kobiecymi zwanych, ani tych poważnych. Nie włączam się (blogiem oczywiście) w akcje przeróżne, nie kultywuję rocznic państwowych ani prywatnych, Co mam robić i świętować, robię w realnym świecie, nie zawracając Wam głowy relacjami. Mój blog to mój pamiętnik, chaotyczny, niesystematyczny, wbrew nazwie coraz mniej poukładany. I taki pewnie pozostanie, bo jak zdążyłam zauważyć próby usystematyzowania go, nadania mu jakiejś konkretnej linii, przypisania do konkretnej, nazwanej i opisanej szufladki a przede wszystkim systematycznego uzupełniania spełzają na niczym. Mój blog jest taki jak ja - nieprzewidywalny, zmienny, czasem nudnawy, z przebłyskami (niewielkimi) szaleństwa.  

Po cóż ten wstęp "od autora" spytacie?

Ano z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że dzięki czteroletnim staraniom mojej licealnej nauczycielki polskiego wszystko, co piszę musi mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie. To może być denerwujące, bo w epoce szybkiego przekazywania skróconych komunikatów zabiera jakże cenny czas słuchacza i czytelnika, ale nic na to nie poradzę. Tak już mam. Dziękuję Pani Profesor!
Drugi powód jest taki, że zamierzam złamać moje zasady i tym razem całkiem świadomie, choć nadal bezinteresownie zachęcić Was do udziału w akcji, o której usłyszałam ostatnio. Nazywa się ona  "Postaw się Putinowi, jedz jabłka i pij cydr". O co w niej chodzi? Szczegóły są dostępne w sieci, ale mówiąc najprościej jedzmy polskie jabłka! Z danych wyczytanych w GW wynika, że my, Polacy zjadamy jedną czwartą tego, co produkują nasi sadownicy, dwie czwarte przetwarza się na koncentraty, kolejną ćwiartkę wysyłaliśmy do Rosji.  Żeby "uratować" tę ćwiarteczkę wystarczy, że każdy z nas zje tylko dwa razy więcej niż do tej pory. Jadłeś jedno jabłko dziennie - zjedz dwa, jadłeś kilogram w tydzień - kup i zjedz dwa. To niewielka różnica dla jednej osoby ale gdy jest nas kilka milionów....
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy udowodniła, że nie trzeba przelewów z kilkoma zerami ani wielkich zbiurokratyzowanych organizacji, żeby "bezboleśnie" dla jednostki zebrać ogromne pieniądze. Z najmniejszych grosików wrzucanych przez dzieciaki budowały się niewiarygodne sumy.
Kilogram jabłek kosztuje jakieś dwa złote. To nie majątek. Dorzućmy do koszyka w supermarkecie dodatkowych kilka jabłek. Schrupmy je w drodze do domu. Z pozostałych upieczmy szarlotkę, usmażmy mus... 

Przyznam się Wam, że nie przepadam za jabłkami. Jem rzadko a lubię jedynie Lobo, odmianę miękką, nietrwałą i pogardzaną przez wielbicieli chrupiącego miąższu. Ale dla tej sprawy postanowiłam się przemóc i przywrócić jabłkom miejsce w moim codziennym menu. Rodziny nie muszę namawiać, to sami jabłkożercy. Dziś z zakupów, oprócz standardowej porcji przynieśliśmy dodatkowy kilogram antonówek na szarlotkę. I jeszcze cydr, wino z jabłek, idealny napój na upalne dni, wspaniała alternatywa dla kalorycznego piwa. Wieczorem wzniesiemy nim toast w modnej ostatnio sienkiewiczowskiej konwencji ;))) ... na pohybel!



A czy Ty zjadłeś już dzisiaj jabłko?