poniedziałek, 23 stycznia 2012

Pierwszy, na pewno nie ostatni ...


Skończyłam!

Poszło migiem, chociaż tempo rozłożone było mocno nierównomiernie. O ile w tygodniu przybywał jeden motyw, czasem dwa dziennie, to w weekendy zdarzyło się machnąć motek na jedno posiedzenie. Ale nie czas, nie tempo jest dla mnie powodem do dumy. Zdarzyło mi się w zamierzchłej druto-historii popełnić płaszcz z włóczki w trzy weekendowe dni, więc dziesięć dni na szalik, to żaden wyczyn. Wyczynem jest, oczywiście w moim mocno subiektywnym rankingu osiągnięć rękodzielniczych to, że wreszcie po latach dumania i miesiącach uprzedzeń postanowiłam wyjść poza bezpieczny schemat prawych i lewych oczek i zapodałam sobie ażur. Ażurek rzeczywiście jest dość prosty, bo po kilku powtórzeniach można go robić bez zaglądania do ściągawki. Ja jednak ściągę wydrukowaną ze strony dagi35 miałam cały czas pod ręką. Na wszelki wypadek też rozpisywałam sobie w bardzo prymitywny sposób kolejno przerabiane rzędy, co nie tylko porządkowało mi cały proces, ale też pozwalało wrócić do robótki po przerwie bez niepotrzebnego tropienia "a na czym to ja skończyłam". Na rozpisce, którą poczyniłam podczas robienia szalika pojawiły się również niezwykle istotne z punktu widzenia początkującej "ażureski" notatki. Doświadczone dziewiarki proszone są o powstrzymanie ataku śmiechu, ale dopisek "za nitką" powstał, gdy po dniu przerwy robiąc narzut "jak zwykle" nie zobaczyłam dziurek, które w tych miejscach pojawiać się miały. Szybkie korepetycje na TEJ stronce wyjaśniły, że sposób narzucania nitki jednak MA ZNACZENIE, ale na wszelki wypadek zapisałam sobie wołami te dwa bezcenne dla laika słowa.


Z mojego punktu widzenia takie łopatologiczne objaśnienia są dużo lepsze niż te profesjonalne czary-mary w opisach i schematach. Dlatego nawet schemat pobrany od dagi35 przepisałam sobie po swojemu.
Ku pamięci, bo a nuż za czas jakiś zapragnę poczynić podobny szal, zapisuje też parametry techniczne. Na szal, który po zdjęciu z drutów (czyli bez tego tajemniczego blokowania) ma wymiary 180 x 40 cm. zużyłam 4 motki włóczki (50 g/ 139 m) o uroczej nazwie Mohair i składzie jak na zdjęciu.



Używałam drutów nr 5 . Nabrałam 75 oczek zgodnie z opisem - 3 brzegowe, 7 x 10 oczek/motyw , 3 brzegowe. Nie ma tu pomyłki, po ostatnim motywie nie robimy ostatniego prawego oczka , które rozdziela poszczególne motywy od siebie (czyli ostatni motyw ma 9 oczek).

Po zużyciu dwóch motków szal miał już długość wystarczającą do otulenia pleców drobnej 10-latki, co widać na załączonym obrazku.


Na kobitkę w moim rozmiarze potrzeba jednak prawie drugie tyle, z ostatniego motka została dosłownie odrobinka.
Szal z tej mieszanki jest miękki i puszysty, i co ważne, nie gryzie, choć obłazi. Ale to już taka uroda wełnianych i moherowych nitek.

Wzór po prawej stronie wygląda tak...


po lewej natomiast tak...


i muszę przyznać, że lewa strona podoba mi się dużo bardziej. Gdybym nie przeglądała blogów dziewiarek i nie zobaczyła ich przepięknych chust i szali to pewnie bym poprzestała na poobcinaniu sterczących niteczek i rozprasowaniu podwiniętego lekko brzegu. Niestety istnienie czynności zwanej blokowaniem spowodowało, że na mój szal wciąż jeszcze patrzę jak na półprodukt. Bo wiem, że może być większy, może mieć pięknie naciągnięte ząbki na końcach i przede wszystkim wyraźniejszy ażur. Ogólne zasady znam, ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach a nieumiejętnie przeprowadzone blokowanie zamiast dodać szalowi uroku może go oszpecić lub nawet sfilcować. Dlatego oczywiście włączyła mi się opcja "i-chciałabym-i-boję-się" i póki nie będę na 100 % pewna jak potraktować tę konkretną mieszankę, to nie będę się bawić w blokowanie. Jeżeli przypadkiem trafi tu ktoś, kto zna się na rzeczy i ma praktykę w blokowaniu, to będę bardzo wdzięczna za wszelkie porady.

Tymczasem otulona szalem pozostaję w błogim poczuciu zwycięstwa nad samą sobą i swoim przywiązaniem do tego, co sprawdzone i oswojone. Mały to sukcesik, ale i tak jestem z siebie bardzo dumna.



piątek, 20 stycznia 2012

Hodując w sobie Matkę Polkę...


Marudna jakaś dziś chodzę, zrzędzę, fuczę, ciskam się. Na szczęście sama jestem i nie naprzykrzam się tym moim nastrojem domownikom. Trochę kotu nawrzucałam, ale on tylko popatrzył tymi swoimi bursztynowymi ślepiami i poszedł gdzieś zalec w cieple. Nie wiem skąd ten mój nastrój, bo i spałam dobrze i dzień spokojny i na odcisk nikt mi nie nadepnął. Wszystko powinno być OK, a drażni byle pierdoła.

Żwirek zgrzytnął pod nogami, bo kot zamaszyście po sobie posprzątał i teraz ja mam sprzątanie. Niby było ustalone, że kocią kuwetą zajmuje się Ola, ale ... kończy się na tym, że sama dwa, trzy razy dziennie wyciągam odkurzacz, bo nienawidzę jak mi coś zgrzyta pod skarpetką. Przeszkadza MI to SOBIE sprzątam. No to skąd to wkurzenie?

A może to przez kosz na śmieci w łazience. Zawsze pełny. Niby mogę udawać, że tego nie widzę, schować głębiej. Ale jakoś nie mogę. Bo MI przeszkadza widok plastikowych butelek po mydle i rolek po papierze. No to SOBIE sprzątam. A skoro już wdrapałam się na piętro z workiem na te śmieci, to od razu opróżnię też te w pokojach dzieci. Wiem, że nie muszę... Mogę przecież ich nie zauważać... Mogę? No nie mogę... Bo wiem jak pachnie nie dojedzona w szkole kanapka zostawiona w takim koszu na kilka dni... Nos mam wrażliwy, więc na samą myśl o tym robi mi się słabo. No, ale o co chodzi, przecież to MI i mojemu nosowi przeszkadza...

A może winny jest palec? Po jaką cholerę przejechał po biurku Synia? Nie mógł się oprzeć na czymś innym. A tak zostawił smugę. Czystą smugę zostawił, więc nie ma o co robić rabanu. Tylko, że ta czysta smuga krzyczy na tle reszty jak wyrzut sumienia. A przecież nie MOJE biurko, nie MÓJ pokój. O co mi chodzi? Co jest złego w kurzu? Roztoczy nie widać przecież. Trzeba sporej wyobraźni by "zobaczyć" te zębiska wgryzające się w alergiczne płuca...

Lustro w łazience... Kto chciał takie wielkie i tak blisko umywalek? No ja chciałam. No to dlaczego mam pretensję, że jakiś Nieja (każdy kogo pytam wskazuje na tego tajemniczego osobnika) ozdabia mi to lustro rano i wieczorem kroplami wody malowniczo rozpryśniętymi na całej tafli. Niestety nie udało mi się przyłapać nigdy Nieja na gorącym uczynku. No więc skoro jemu nie udowodnię a reszta się zarzeka...

A może winne jest coś innego? Może to ten dar, który mi się trafił, a którego inni nie mają. To trzecie oko, którym widzę rzeczy niewidzialne dla przeciętnych "dwuocznych". Możliwe, że tylko tym trzecim okiem można zobaczyć, że papier w łazience się kończy i trzeba dołożyć, że w koszu pod zlewem jest już menisk mocno wypukły i kolejne dorzucone śmieci zjeżdżają prosto na podłogę, że kupka bieżących gazet na kuchennym stole jest już zbyt wysoka by nazywać ją bieżącą i trzeba ją wynieść do pudła w garażu, że pranie już jest suche i trzeba je zanieść do prasowania...

Tak, to wszystko widać tylko trzecim okiem, które tylko ja mam.

Patrzę na nasz dom i na moją codzienność pełną drobnych czynności, którymi jak cegiełkami buduję w sobie Matkę Polkę. Ja wiem, że nie muszę tego wszystkiego robić sama, że można rozdzielić obowiązki... ale nie łudźmy się, że to wystarczy. Zamiast Matki Polki pojawi się Matka Zrzęda, która będzie się kojarzyć tylko z pytaniami... czy już zrobiłeś? dlaczego nie wytarłaś? czyja dzisiaj kolej? I będzie wysłuchiwała, że za chwilę, że potem, że po filmie, że jeszcze jeden poziom... albo, że to drugie ma lepiej, prościej, mniej do zrobienia... Bo zmywanie naczyń jest lepsze od wycierania i na odwrót... To co lepsze? Matka Polka czy Matka Zrzęda? A może jeszcze jakiś inny model?

Uff! ... wyrzuciłam to z siebie. Jakoś od razu mi lepiej.


A ilustracja muzyczna dla naprawdę wytrwałych, bo to ponad sześć minut muzyki idealnej na takie szare, zimowe popołudnie. Ten głos koi ...







piątek, 13 stycznia 2012

Kolejny stopień wtajemniczenia....


Gdyby nie fakt, że nie po drodze mi ostatnio z aparatem fotograficznym, to dzisiejszy wpis ozdobiłabym zdjęciami czterech pór roku, jakie dzisiaj miałam okazję zaobserwować za moim oknem. Teraz jest prawdziwie zimowo. Mróz ścina kałuże, które powstały po jesiennym deszczu sprzed kilku godzin. A koło południa wielkie płaty mokrego śniegu powoli opadające osiadały na dachach i trawnikach. Jeszcze wcześniej słońce przyświeciło tak mocno, że musiałam zaciągnąć rolety, żeby móc bez mrużenia oczu pracować przy komputerze. Rano zaś, gdy odprowadzałam Olę do szkoły spokojne, bezwietrzne powietrze pachniało jak w marcu, gdy budzi się wiosna. Meteorolodzy jednak nie dają już szans tej ni-to-jesieni-ni-to-wiośnie. Ma być zima, duży śnieg i mróz. Dzieciom i wielbicielom sportów zimowych gratuluję! ;)) A ja kupiłam sobie wreszcie długi, pikowany płaszczyk, więc też się nie dam.

A jak zima, to także druty i włóczka. Dzierganie to u mnie zajęcie wybitnie sezonowe, zupełnie nie ciągnie mnie do tego w cieplejsze pory roku, natomiast nie wyobrażam sobie zimowego wieczoru na kanapie przed telewizorem bez jakiejś robótki. Jeszcze w listopadzie machnęłam sobie mięciutki i ciepły "zamot" w kolorach, które idealnie ożywiły moje zimowe czarne paltoty. Właśnie ze względu na kolor, a raczej kolory wykupiłam w pobliskiej pasmanterii cały zapas tej włóczki. Potem "wygooglałam" sobie jej nazwę w necie i lekko się podłamałam, ponieważ opinie doświadczonych dziewiarek na temat Himalaya Padisah są raczej krytyczne. Gdy wyczytałam, że nie tylko farbuje już w trakcie robienia, ale też rozdwaja się i czasem drut się wkłuwa pomiędzy nitki już chciałam oddać wszystkie motki, ale ten kolor... Zaryzykowałam i ani farbowania ani rozdwajania nie zauważyłam. Sprawdziło się natomiast to, że włóczka się niestety mechaci. No niestety, zwłaszcza przy eksploatacji tak intensywnej jak moja, ale uznałam, że taka już uroda "dzianych" ciuszków. Najwyżej mechacza wyczeszę ;)) Zdjęcia mojemu "zamotowi" nie zrobiłam, ale podobny ma Sunsette i mam nadzieję, że się nie pogniewa, że użyję zdjęcia z Jej bloga. Aguś, mogę??


Następna w kolejce miała być nowa czapka dla Olaśki. W zeszłym sezonie zrobiłam jej kilka czapek, ale absolutnie ulubioną stała się ta:



Zrobiłam ją z dość marnej, jak się teraz okazuje, włóczki , jakiejś mieszanki z przewagą akrylu, bardzo miękkiej, miłej w dotyku i taniej. Niestety baaaaardzo się rozciąga i czapka idealnie dopasowana zeszłej zimy teraz jest po prostu za duża. Przerabiać nie ma sensu, ale ponieważ zostało mi jeszcze kilka motków to wpadłam na genialny pomysł, że jak dołożę drugą nitkę z jakiejś 100% wełny i jak zrobię taką podwójną nitką, to ta wełna będzie trzymać akryl w ryzach. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Pobiegłam do pasmanterii, kupiłam kilka motków szarego moheru i cała szczęśliwa zasiadłam do dziergania. Znaczy, nawet nie zaczęłam, bo szarość moheru okazała się raczej ciepła, stary akryl był szary w zimnym odcieniu i te dwie szarości razem wyglądały delikatnie mówiąc nijak. Od razu mi pomysł zrobienia czapki obrzydł. Nie obrzydł mi natomiast nowo nabyty "moher", który przy bliższym poznaniu okazał się mieszanką wełny, moheru i ... akrylu, (w sklepie jak jakaś kretynka nawet nie spojrzałam na metkę, brałam na czuja). Ponieważ nie opuścił mnie też druciany amoku a łapki mnie mocno swędziały zaczęłam ... kolejny "zamot" dla siebie.

Już oczami wyobraźni widziałam te kilometry miękkiego szala owijające mą szyję łabędzią. Po przerobieniu kilkudziesięciu rzędów podwójnym ściągaczem usłyszałam w głowie pierwszy zgrzyt. To rzeczywistość zaskrzeczała. Ten kawałek dzianinki, choć jeszcze niewielki już zalatywał banałem, Nie zapowiadał tej cudnej szarej chmurki jaka miała mnie otulać, ale szmatowaty, nijaki farfocel. Sprułam wszystko wściekła przede wszystkim na siebie, bo uświadomiłam sobie, że z moimi umiejętnościami, z moim przywiązaniem do prawych-lewych w najprostszych kombinacjach nie mam szans na spełnienie mojej wizji. I dotarło do mnie, że to jest właśnie ten moment, kiedy albo mogę zostać przy tym, co umiem i co nie sprawia mi problemu, ale niestety nie jest niczym oryginalnym, albo mogę odważyć się wreszcie i zmierzyć się z czymś bardziej ambitnym. I postanowiłam, że zmierzę się z AŻUREM. Ja wiem, że dla kogoś biegłego w robótkach ażur to żadna filozofia, ale dla mnie to zawsze była czarna magia, której nie da się opanować w biegu. Do tego wzory ażurowe wymagają skupienia i dyscypliny, których to cech posiadam poważny niedobór. Tu już nie można przymknąć oka na przypadkowe oczko, tu nawet sposób narzucania oczka jest istotny dla efektu końcowego (o czym się przekonałam podczas dziergania). Nie ma improwizacji, jest mozolna praca ze schematem.

Zaczęłam więc od poszukiwania schematu wpisując w wyszukiwarkę frazę "prosty szal na drutach" znalazłam blog dagi35, której pojęcie słowa łatwy nieco różni się od mojego ;))), ale która oprócz zdjęć zamieściła w miarę czytelny schemat bardzo sympatycznie wyglądającego szala. Wyjaśnienie znaczenia tajemnych symboli znalazłam TUTAJ i zaopatrzona w kartkę z wydrukowanym schematem i ołówek do zakreślania kolejnych zrobionych rzędów zaczęłam.

Dziś mam za sobą jeden motek włóczki i dziesięć pełnych motywów. I cieszę się jak nie wiem co, bo chociaż w jednym miejscu zgubiłam ażur narzucając nitkę "przedsiębiernie" zamiast "zasiębiernie" to nawet z tym przez moment niewidocznym ażurem szal jest moją dumą i co chwila pokazuję moim domownikom kolejne przybywające motywy i każę im się zachwycać chociaż oni nie za bardzo rozumieją dlaczego i śmieję się jak głupi do sera i już się nie mogę doczekać końca. Zanim jednak ów koniec nastąpi (mam nadzieję, że jeszcze tej zimy) to muszę rozkminić kolejny sekret włóczkowych czarodziejek, czyli tajemnicze BLOKOWANIE. Wszystkie dziewiarki blokują swoje szale i chusty i chyba jest to czynność, której nie powinnam pomijać, tylko za diabła nie wiem z czym to się je. Nie chcę się zdawać na moją pokręconą logikę, żeby znowu czegoś nie zepsuć, więc muszę się podszkolić.

A potem już się dam omotać...ale to dopiero za jakieś trzy-cztery motki :)))

wtorek, 10 stycznia 2012

W kolorach zimy ...

Dziś w nocy niebo nad Krakowem musiało się ostro uwijać , bo poranek powitał nas bielą. Dużą porcją bieli na całej połaci. Gdy koło 6 wyglądałam przez okno śnieg w naszym zaułku był jeszcze nietknięty żadną stopą. Pięknie! Oczywiście w sensie że tak powiem artystycznym. Chwilę po tym jak zamarłam w zachwycie nad urokiem zimowego krajobrazu zadrżałam ze strachu, że to, co widzę, to nie tylko dziewicza postać bieli, ale też mokra i absolutnie nie posypana niczym jezdnia. I ślisko. A pod górkę to nawet bardziej. No nie lubię, nie lubię... znowu trzeba mnie będzie wozić w bagażniku...

Minęło kilka godzin i na ulicach mamy już miejski standard. Biel nie jest już bielą, resztki śniegu na chodnikach są już brudno-błotniste. Wrażenia artystyczne żadne, ale za to jezdnia sucha :))) Ja wiem, że z tą swoją fobią nadaję się do leczenia psychiatrycznego, ale choć się staram, jest to silniejsze ode mnie. Nic nie pomaga. Gdy jestem w aucie, nawet jako pasażer a na drodze jest śnieg, czy lód, to jadę spięta aż do bólu. Mam wrażenie, że wszyscy naokoło jadą za szybko i za blisko nas, każdy pisk opon uruchamia w głowie obrazy jak z "Oszukać przeznaczenie" . Nie wiem czy jest na to jakieś lekarstwo, ale wiem, że na pewno nie jest nim czas. Z każdą zimą jest gorzej. Ale mniejsza o moje traumy. Każdy ma jakieś i musi z nimi żyć. Wcale nie chciałam o nich pisać, tylko o przedmiociku, mebelku maleńkim, który mi się przypomniał, gdy spojrzałam koło południa przez okno i zobaczyłam te szarości.


Komódka. Zrobiona jesienią, sfotografowana i zawieziona do zaprzyjaźnionej kwiaciarni. Nawet nie wiem, czy znalazł się na nią jakiś amator, przyznam bez bicia i bez kokieterii, że nie za bardzo interesuje mnie "ranking sprzedaży" mojego dekupażu i zawsze gdy dostaję informację, że coś brzydko mówiąc "poszło" jestem tak samo zaskoczona jak przy debiucie dwa lata temu.



Bez kokieterii powiem także, że mi się ta komódka podoba. Mebelek ma znikomą wartość użytkową, bo szufladki są bardzo maleńkie. Niewiele zmieszczą, ale czy wszystko musi być praktyczne? Jak dla mnie, to idealna komódka do przechowywania wspomnień ...


wtorek, 3 stycznia 2012

Jeśli cały rok ma być jak Sylwester...

... to będę miała posprzątane. I to porządnie, bo pół sylwestrowej soboty zajmowałam się porządkami. Przeróżnymi. Nie planowałam tego wcale. Najpierw wielka czystka w szafie. Chciałam wyjąć jakąś koszulkę i spadła mi cała poskładana misternie kupka. Rozsypały się bluzki, które nieustannie leżąc na spodzie nie były wyjmowane od kilku lat. Furia mnie ogarnęła, bo szafa pęka w szwach, ale chodzić nie ma w czym. I tak poddając się tej furii, w pół godziny, bez żalu wypełniłam bluzkami, spódnicami, koszulkami i swetrami dwa wielkie wory na śmieci. Kilka ciuchów o wartości całkiem nie użytkowej (rozmiar!) ale jednak wciąż emocjonalnej zostało, resztę po odpruciu co ładniejszych guzików, koralików czy sprzączek wyniosłam od razu do śmietnika. Ale się zrobiło luźno... ile miejsca na nowe zakupy... ;)

Potem przyszła kolej na zawartość laptopa, a dokładnie na pliki ze zdjęciami. Tyle ich już jest, że zaczęłam mieć poważny problem z ogarnięciem gdzie co jest. Niesiona euforią sukcesu akcji "Garderoba" zaczęłam się rozprawiać z plikami. To już niestety nie było tak proste i niestety utknęłam w foto gąszczu. Ale udało mi się obrobić kilka zdjęć moich dekupażowych potworków z ostatnich miesięcy i będę mogła je pomalutku tutaj pokazać.

Na pierwszy rzut pójdą deseczki pod kalendarze, które przygotowałam dla zaprzyjaźnionej kwiaciarni jeszcze w listopadzie. Nie zrobiłam ich dużo, ale są ozdabiane dwustronnie, więc uwaga, będzie mnóstwo zdjęć za co bardzo przepraszam, ale wrzucam je tutaj nie tyle, żeby się chwalić, ale żeby sobie je ulokować "ku pamięci" w łatwym do odszukania miejscu. Dlatego proszę mi wybaczyć jakość zdjęć i obiektów.


No to zaczynamy !

Ta deseczka to moja osobista faworytka. Na głównej stronie jedna z pierwszych serwetek na jakie "zachorowałam" w mojej decou-karierze...




... a na pleckach bardzo skromna lawenda na przecieranym szaroniebieskim tle.


Wariacje na temat róż w różu... Przód...




i tył w kuchennych klimatach...




Troszkę inne różyczki na bardzo ozdobnie powycinanej deseczce...




a z drugiej kwiecie skromniutkie...



I jeszcze jedna różana ...




ze skromniutką drugą stroną...


Cytrynki bardzo podobne do zeszłorocznych ...



z wielkim kwiatuchem z tyłu...



A na końcu jedna wielka kupa nieszczęścia. Przykład jak bardzo można polec w starciu z materią. Miało być pięknie i w moich klimatach, bejca, patyna, papier przetarty... Wyszła niestety kicha, bo farba nie trzymała się bejcy, patyna złaziła z farby. Jedna stronę ratowałam jak mogłam, bo kwiatów już zedrzeć się nie dało. Drugą zakleiłam po całości chowając pod listowym motywem cały wstydliwy koszmarek. Nie wiem, czy ta deska była czymś nasączona, czy coś było nie tak z farbą... Nie wiem i to mnie złości najbardziej, bo uświadamia mi jaką straszliwą dyletantka jestem w tej dziedzinie.



Tak sobie patrzę na te zdjęcia i chociaż miałam w tym roku nie robić żadnych postanowień, to jedno muszę sobie obiecać. Chcę w tym roku troszkę się w dekupażu doszkolić i chce wreszcie spróbować czegoś nowego. Ot, choćby takich kropeczek pryskanych szczoteczką do zębów. Taka niby bzdurka a ja się pietram za każdym razem, że zepsuję... Głupie, nie?

niedziela, 1 stycznia 2012

Pierwszy ...



Mimo, że kładłam się dziś koło czwartej nad ranem, to już koło ósmej popijałam swoją pierwszą w tym roku poranną kawę. Po dość spokojnie spędzonej nocy sylwestrowej wstałam sobie wcześnie, by w ciszy śpiącego jeszcze domu przyjrzeć się Nowemu. No bo przyszedł oczywiście. Zawsze przychodzi. A ja zastanawiam się co przyniesie. Już teraz widać, że przyniósł inną pogodę. Wczoraj rano jeszcze padał deszcz, było bardzo jesiennie. Dziś na całej połaci szron... i mróz. Śniegu nie ma, ale ja akurat za śniegiem nie tęsknię i całkiem szczerze się do tego przyznaję. Wiem, że jestem wyjątkiem, bo większość marzy o białym puchu, ale dla mnie ta jesienna plucha mogłaby trwać do marca. Ale spokojnie, w tej kwestii mam zerową moc sprawczą, więc wielbiciele białego szaleństwa mogą spokojnie smarować swoje narty.

Zerknęłam na zeszłoroczny wpis sylwestrowy i upewniłam się, że jak co roku nie wypełniłam swoich noworocznych postanowień. W tym roku udało mi się nie wypełnić ich w 100 %, co jest pewnym osiągnięciem, chociaż niestety mało chlubnym.

Nadal notorycznie nie pamiętam o świętach, urodzinach, imieninach i rocznicach. Starałam się bardzo, ale niestety umiejętność korzystania z kalendarzy i przypominaczy jakoś się mnie nie trzyma. No i zapomniałam... ostatnio o urodzinach Taty, które wypadają w Boże Narodzenie. Co z tego, że dzwoniłam w Wigilię, co z tego, że rozmawialiśmy w tygodniu poświątecznym. Olśnienie spłynęło na mnie dopiero w Sylwestra, gdy Ola zaczęła rozmowę o tych, co to mają "głupio" gdy im urodziny czy imieniny wypadają w święta. Żaróweczka w mojej pustej łepetynie zaświeciła się od razu, ale co z tego, skoro to już było po... Przepraszam, ale teraz wiem, że choćbym nie wiem jak się starała nie umiem tego zmienić.

Kolejne zeszłoroczne postanowienie - badania lekarskie. Obiecałam sobie porządny "przegląd" i co? Nic. No nie było kiedy. Ale też czyjś inny "remont generalny", który spadł na nas w połowie roku, sprawił, że moje plany poszły w kąt. Na całe szczęście tamten pojazd, że tak pociągnę tą motoryzacyjną przenośnię, został naprawiony, dostał nawet całkiem fajny tuning i to jest najważniejsze.

Trzeci punkt zeszłorocznej listy. Hiszpański. Powiedzmy, że zainstalowałam. Powiedzmy, że zrobiłam dwie czy trzy lekcje. A potem przyszło nowe, potem zostałam Raczkującą Bussines Woman na cały, a gdzież tam, na półtora etatu no i na hiszpański zabrakło czasu. Zmilczmy więc por favor, że póki co no hablo en espanol.

Punkt kolejny, odchudzanie - o, tu byłam dzielna i udało mi się od wagi wyjściowej odjąć dziewięć kilo. Trzymałam się dzielnie do listopada. Potem przyszedł czas obgryzania paznokci i zajadania stresu. A potem święta i Sylwester i ... zaraz stanę na wagę i zobaczę co z tych dziewięciu kilogramów do mnie wróciło. I zacznę od nowa, bo co jak co, ale odchudzanie to jedyne z postanowień noworocznych, którego nie skreślam i które sobie zapiszę nie tyle w notesie co w głowie.

Postanowiłam w tym roku nie postanawiać. Ani w sprawach małych, ani w tych dużych. Życie pokazało mi ostatnio, gdzie jest moje miejsce i gdzie ma moje postanowienia. Dlatego niczego nie obiecuję ani sobie, ani innym. Mam tylko nadzieję, że Nowy, który od jedenastu godzin rządzi da mi odetchnąć, pozwoli mi częściej wrzucić na luz i poczuć, że jest OK. Tylko tyle. Aż tyle.


A tym, którzy tu czasem zaglądają życzę,
żeby nowy rok przyniósł im spełnienie.
I dużo miłości.
I żeby kolejne kartki z kalendarza odrywali z uśmiechem satysfakcji z wczoraj
i nadzieją na dobre dziś.

* - obrazek wzięłam stąd...