Kiedy Małż rzucił wczoraj po południu hasło KINO nie miałam problemów z podjęciem decyzji co tym razem chcę w tym kinie obejrzeć. I absolutnie głucha a raczej ślepa na gwiazdki i recenzje internautów, które mi małżonek przed oczy podstawiał uparłam się, że nic innego mnie w ten deszczowy i zimny wieczór z domu nie wyciągnie. Doświadczenie nauczyło mnie już, że gwiazdki internetowe, tak jak anonimowe komentarze na internetowych forach najczęściej nijak się mają do rzeczywistości i że najlepiej jest, gdy kieruję się własnym "trzecim okiem" ;)) Małż natomiast wybrał kino i okazało się, że oba nasze wybory były strzałem w dziesiątkę. Bo wybraliśmy się do kina, które swoje najlepsze lata ma już za sobą, które omijają amatorzy galeriańskich spacerów przed seansem i obowiązkowego popcornu w zestawie z wiadrem coli, ale które wciąż ma klimat kin sprzed epoki multipleksów, kina, które mimo ogromnej sali ma w sobie coś z kina studyjnego, czyli do "Kijowa". Urok tego miejsca, to nie tylko czar wspomnień z czasów, gdy po bilety stało się w długaśnej kolejce lub zdobywało od koników i czar filmów, które się wówczas oglądało z wypiekami na twarzach, to także urok niespieszności, smakowania czy nawet celebrowania przedsięwzięcia zwanego wyjściem do kina.
O samym filmie, jak zwykle nie powiem zbyt wiele, z obawy, by subiektywnym opisem nikomu się nie narzucić i by rozpisując się zanadto nie zdradzić z rozpędu jakiegoś szczegółu, który by mógł popsuć innym samodzielne smakowanie historii. Chociaż chyba trudno mówić w tym przypadku o jakiejś historii, jest to raczej historyjka, przypowiastka króciutka, w Nowym Jorku się dziejąca. Gdzieś w bocznej uliczce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku stary antykwariusz Murray Schwartz likwiduje swój sklep a w pakowaniu książek pomaga mu jego wieloletni pracownik, przyjaciel o oryginalnym imieniu Fioravante. Obaj nie tylko zamykają sklep, zamykają także pewien etap w swoim życiu, pozostaną nie tyle bez pracy, co bez sensu, jakim była dla obu. Wprawdzie Fioravante wciąż pracuje dwa dni w tygodniu w kwiaciarni, gdzie układa oryginalne i subtelne bukiety, jednak to za mało, by zarobić na czynsz. A Schwartz, choć potrzebuje pieniędzy na życie, które dzieli z kobietą i jej trójką czy czwórką dzieci mam wrażenie, jeszcze bardziej potrzebuje kontaktu z ludźmi, bo to człowiek, który niemal żywi się rozmową, który mówiąc tworzy rzeczywistość, który mówiąc rozkwita. Z banalnego, zdawałoby się rzuconego mimochodem przez jego lekarkę zdania, że marzy jej się trójkąt miłosny z jej przyjaciółką i jakimś mężczyzną (cudnie brzmiące w ustach Allena "e menaż..") buduje scenariusz, w którym niezbyt młody i nienachalnie przystojny Fioravante, delikatny, spokojny, ze spojrzeniem spłoszonej sarny stałby się ucieleśnieniem macho, idealnym do spełnienia tej zachcianki. A on sam, delikatnie nazywający się menadżerem (bo przecież nie alfonsem) będzie takie spotkania organizował zadowalając się uczciwym procentem od stawki ustalonej za spotkanie. Mimo początkowych oporów Fioravante rozpoczyna swoją karierę i pod pseudonimem odwiedza znudzone żony bogatych mężów by spełniać ich seksualne fantazje (czy aby tylko takie...?). Do czasu, aż przyjaciel poleci go - jako świetnego masażystę Avigal, zniewolonej przez religijne zasady i obyczajowe konwenanse młodej wdowie po rabinie ...
Film ma cudowny klimat, lekko staroświecki, co podkreślają przygaszone kolory wnętrz (sepia!) i delikatnie jazzująca muzyka, której na pewno warto posłuchać także osobno. Woody Allen wciąż gada, John Torturro raczej milczy, Sharon Stone jest wciąż pełna seksownej drapieżności (chociaż w scenie pierwszego spotkania z "żigolakiem" jest uroczo zawstydzona i zdenerwowana). Mimo "wiodącego tematu" nie ma tandetnego epatowania seksem, jest natomiast, choć to w założeniu komedia kilka momentów refleksyjnych i melancholijnych. Jest też kilka "smaczków" dla poszukiwaczy aluzji i nawiązań, nie zdradzę jakich, ale na pewno je wypatrzycie.
"Casanowa po przejściach" to film napisany i wyreżyserowany przez Johna Torturro, jednak jest to film bardzo allenowski. Gdybym nie wiedziała, kto go zrobił byłabym przekonana, że to kolejna opowieść Allena, może troszkę słabsza od "O północy w Paryżu", dla mnie zdecydowanie ciekawsza niż "Zakochani w Rzymie". To chyba nic złego, że uczeń, czy może admirator wzoruje się na swoim Mistrzu, nic złego, że chce opowiadać podobnie, podobne historie. Ja na pewno będę wypatrywała kolejnej.
Spośród dostępnych w YT zwiastunów wybieram dla Was ten, który najdelikatniej odkrywa ten film. Jeśli macie ochotę na nienachalny humor i subtelne wzruszenia, jeśli lubicie klimat starych wnętrz i muzykę jak z lat 40-tych, to planując wyjście do kina spójrzcie łaskawie na ten tytuł.
Poprzedni tydzień upłynął większości z nas pod znakiem deszczu i zimna. Mam nadzieję, że był to tylko chwilowy kaprys wiosny. Niech zwiastunem pięknej pogody będzie tęcza, którą sfotografowałam nad naszym domem godzinę temu.
Miłego tygodnia!