piątek, 31 sierpnia 2012

Siedem tygodni ...


 


Upływ czasu najlepiej widać po dzieciach... i po kotach :) Gdy pisałam o nich ostatnio (o kotach nie o dzieciach ), to poza nieudolnym gramoleniem się z kosza i do kosza nic więcej nie umiały. A dziś? Dziś to szalona banda, która biega po całym domu, wspina się na co tylko można i broi do potęgi. Chociaż maminy cycuś wciąż jest w użyciu, to  dzieciaki wiedzą już do czego służy miska i wyczuwają kiedy jest pełna pędząc ku niej zgodnie całym stadem. Oprócz jednego, zwanego Chudziną, który owszem, przybiega razem z rodzeństwem, ale ignoruje zawartość miski  i korzystając z tego, że mama jest wolna "dopina" się na stojąco do cycucha. Trochę mnie to martwi, bo Chudzina jest jedną z dwóch zamówionych kotek i choć Pan Doktor mówi, że siedem tygodni to dobry czas na oddzielenie od matki, to przecież nie oddam kota, który wciąż jest do niej przyssany. A skoro ta musi jeszcze zostać, to i drugiej nie oddam, bo mają iść do jednego domu, gdzie czekają bardzo już stęsknione dwie małe dziewczynki. Na "podwójnym zasilaniu" brzuszki się całej czwórce  zaokrągliły i tylko Chudzina straszy sterczącymi spod skóry żebrami. Ale nic to, odkarmimy i ją. Przed chwilą dałam im miskę jogurtu (Luna uwielbia jogurt typu greckiego z Lidla ) i Chudzina dostała najpierw na palcu, potem drugi raz na palcu a potem palec powędrował blisko miski i mała załapała o co chodzi. Czyli umie, tylko nie chce :)))

 
 Luna dogląda ...

... obserwuje
 ... i dokarmia Chudzinę

Jak samodzielne jedzenie, to i sikanie. Tu postępy idą wolniej i niestety trudno sprawdzić kto celuje do kuwety a kto uporczywie obsikuje kąt za telewizorem. Staramy się zanosić do kuwety każdego, który zaczyna dziwnie przykucać i wtedy jest OK, ale nie sposób pilnować ich cały czas, więc niespodzianki się niestety zdarzają. Na szczęście coraz rzadziej. Za radą z komentarza Aśki kupiłam maluchom osobną kuwetę z drobnym żwirkiem i postawiłam (na początku) za wywleczonym niemal na środek pokoju telewizorem, obok malowniczo skłębionych kabli od wszystkich możliwych sprzętów RTV, które to kable z taką lubością od kilku dni obsikiwały. Poza regularnym wycieraniem kałuż zaliczyliśmy już wywalenie korków, bo oczywiście kabelki są też ulubionym obiektem do podgryzania. W desperacji oprócz kuwety kupiłam jeszcze kocimiętkę do zachęcania i odstraszacz w sprayu do zniechęcania. Nie wiem czy to kocimiętka zadziałała, czy po prostu małe rozumki szybko załapały o co chodzi, grunt, że suche dni zdarzają się już coraz częściej. Za to odstraszacz w sprayu zupełnie nie zdał egzaminu. Miał być niewyczuwalny dla nas a wstrętny dla kotów. Jest raczej odwrotnie, nam śmierdzi a kotom nie przeszkadza. 


Dni są takie piękne i ciepłe, że towarzystwo spędza je w ogródku. Trochę się bałam, bo nasze ogrodzenie ma otwory przez które przełazi spokojnie nawet duży kot a za płotem same atrakcje - ogródki sąsiadów i park szkolny. Bałam się, że kociaki tam przejdą a potem nie znajdą drogi powrotnej. Po raz kolejny jednak okazało się, że i w tym przypadku Luna dała sobie doskonale radę Eksperyment się udał, kociaki rozłaziły się tylko na bezpieczną odległość matczynego głosu i dość szybko załapały którędy trzeba wracać. Teraz nawet jeśli zawędrują do sąsiadów, to znają drogę powrotną i zawsze w komplecie meldują się na kolacji. :))

W międzyczasie zaliczyliśmy wizytę całej szóstki u pana Doktora. Dwóm czarnym zaczęły strasznie ropieć oczka, wielokrotne przemywanie rumiankiem przestało pomagać i konieczny był antybiotyk. Przy okazji wszystkie odrobaczyliśmy i poprosiliśmy o fachowe sprawdzenie płci. Tu niestety potwierdziło się to, co "wybadał" mój Małż. Mamy tylko dwie czarne dziewczynki. Trzeci czarny kotek miał zapewniony dom, pod warunkiem, że będzie dziewczynką. A tu niestety dziewczynką okazała się być moja bura Shiva a jej już na pewno nie oddam. Nie wiem jeszcze co powie Pani, która chciała czarną dziewczynkę, gdy się dowie, że mam do oddania dwa czarne kocurki. Obawiam się, że zrezygnuje, bo ma już w domu kota-włóczykija. Muszę więc na gwałt szukać domu dla dwóch czarnych łobuzów. 

Może ktoś ma ochotę na czarnego słodziaka z cudnymi szarymi oczkami???


czwartek, 30 sierpnia 2012

Chaos okiełznany ...

 
Chyba już można iść spać
dziś pewnie nic się nie zdarzy
Chyba już można się położyć
marzeń na jutro trzeba namarzyć..."

Jeszcze jest dziś. Już niedługo. Zaraz przejdzie w jutro, ale póki jeszcze trwa to zanurzona w ciszę , otulona światłem świec zaglądam tu na chwilkę...


(najnowszy świecznik upolowany na garażowej wyprzedaży u Iki)

Czasami podczytując blogi natykam się na coś, co autorki nazywają  "listą wstydu". Najczęściej na takiej liście są rozmaite robótki. Szydełkowe, szyciowe, albo jeszcze inne prace pozaczynane i porzucone.  Tak sobie myślę, że ogłoszenie publicznie takiej listy to świetny sposób na zmobilizowanie się do skończenia tych zarzuconych projektów. No bo co innego wzdychać (fuczeć, przeklinać, itp. w zależności od nastroju) w samotności na widok takiego "wyrzutu sumienia", co innego łajać się w myślach i obiecywać sobie, że "jutro, to już na pewno..." (i mija tak jutro za jutrem, tydzień za tygodniem), a co innego pokajać się na forum i jeszcze od razu złożyć mocne postanowienie poprawy poparte konkretnym terminem. Nawet jeśli inni mają w nosie nasze zaległości i do głowy im nie przyjdzie nas poganiać, to Pani Sumienna, która siedzi w większości nas zaczyna się przejmować. No bo obiecała, że skończy i pokaże. I czuje się zobowiązana. I zabiera się za to odwlekane w nieskończoność COŚ i kończy je ku swojej przede wszystkim radości.

Bo łatwo poszło...

Bo wystarczyło zacząć ...

I dziwi się sobie samej, że już dawno tego nie zrobiła.

Ja robótkowych zaległości nie mam. Postanowiłam, że już nie będę robić nic na zamówienie ani na termin i tego się trzymam. No prawie, bo raz złamałam dane sobie słowo i zgodziłam się. A potem było mi tylko wstyd, bo Pani J. czekała i czekała i czekała... Należy jej się za tę cierpliwość nie tylko publiczne podziękowanie (co niniejszym czynię), ale medal ogromny. Gdzieś w edycji mam nawet zaczęty post na temat tego zlecenia. Przerwany w połowie czeka na wenę.

Gdybym chciała upublicznić moją "listę wstydu", to jedno hasło znalazło by się na niej na pewno

-kolczyki-



Niby nie mam ich jakoś strasznie dużo ... pewnie mogłabym mieć więcej ... taka ze mnie kolczykowa sroka, nie przepuszczę żadnemu wieszakowi z biżuterią... popatrzeć, przymierzyć, czasem kupić. No lubię! Nie jestem jakoś szczególnie trendy, jeśli chodzi o ciuchy, ale nawet chodząc w dżinsach i koszulce lubię mieć coś widocznego w uszach. Lubię długie, dyndające przy policzkach, ale mam też kilka par takich krótszych tuż przy uchu. Żadnego złota, raczej srebro, miedź i inne metale absolutnie nieszlachetne. Żadnych drogich kamieni, tylko sztuczne kamyczki, drewienka i filcowe kulki . Można powiedzieć, że takie biżuteryjne barachło, ale ja tak właśnie lubię. Poza tym, że wybór takiej biżuterii jest ogromny, to jak mi jakiś kolczyk zginie (a wciąż mi się to niestety zdarza), to nie ma tragedii.

Kolczyki na "liście wstydu" znalazły się jednak nie dlatego, że takie tanie ;))), ale dlatego, że mam w nich zawsze straszny bałagan. Wrzucane do pudełka tworzyły malownicze i poplątane kłębowisko w którym znalezienie drugiego do pary bywało czasem po prostu niemożliwe. Zwłaszcza w pośpiechu, gdy już jedną nogą byłam za progiem, gdy jedną ręką już przekręcałam klucz w zamku... Trzymanie w wiklinowym koszyczku było jeszcze głupszym pomysłem. Nie dość, że się mieszały i plątały ze sobą, to jeszcze zaczepiały o plecionkę i ... wiadomo. Od dawna więc powtarzałam sobie, że potrzebny mi jest  jakiś wieszaczek na kolczyki.  Niestety te, na które natrafiałam były albo zbyt małe, albo porażały ceną. W końcu postanowiłam sama coś zmajstrować. 


Pomysł podsunął mi zapewne niezawodny internet, może podpatrzyłam go u którejś z blogowych koleżanek. Nie podejrzewam żebym sama na to wpadła.
Na początku były zwykłe żaluzjowe drzwiczki z marketu budowlanego. Najmniejsze jakie były. Potem była oliwkowa bejca. 
A potem trzy miesiące przerwy... 

Potem nagły zryw (bo znowu nie znalazłam drugiego kolczyka) i tym razem bejca kasztanowa.A po niej już bez zbędnych mecyi  - lakier (przez pomyłkę wyjęłam taki z połyskiem, no trudno...) szlif, lakier szlif, stary aniołek z odłamanym skrzydłem i starczy!


No i teraz mam kolczyki w idealnym porządku. I w parach.


 Na razie stoi na komodzie w przedpokoju, jeszcze nie wiem, gdzie mu  ( i mi z nim) będzie najwygodniej.




A przy okazji okazało się, że gdzieś mi wcięło moje ulubione kolczyki... 


Czas na kolejny punkt na liście wstydu

- porządki w torebkach-

Ale to już nie dzisiaj. 

Bo dzisiaj ...




Dobranoc



czwartek, 23 sierpnia 2012

Pudle, pompony i wieczna młodość


Jedną z zalet mojej pracy jest to, że spędzając dzień głównie na mailowaniu i wpisywaniu różnych danych do systemu mogę w tak zwanym międzyczasie zaglądać do sieci. Międzyczasu jest raz mniej raz więcej, gdy jest go więcej mogę sobie na przykład poblogować, najczęściej taka krótka przerwa w pracy pozwala jedynie na rzucanie okiem. Najczęściej owo rzucanie trenuję "wisząc na telefonie" w oczekiwaniu na połączenie z infolinią którejś z firm kurierskich. Kto choć raz próbował dodzwonić się na jakiekolwiek call center to wie, że można kilka dobrych minut czekać słuchając na przemian relaksującej muzyczki i kojącego głosu automatu. W skrajnych przypadkach wygląda to mniej więcej tak ;))))



Oczekiwanie na audiencję u konsultanta firmy kurierskiej nie wygląda aż tak dramatycznie, ani nie jest tak śmieszne niestety, ale czasem się czeka na tyle długo, by znudzić się już kręceniem klapka na dużym palcu u nogi, zamalowywaniem kartki serduszkami w odcieniach ołówkowej szarości, czy kontemplowaniem kształtu pajęczyny wypatrzonej pod sufitem  Za krótko jednak, by skupiać się na czymś pożytecznym. Wtedy otwieram sobie portal na "I " albo ten na "O" i rzucam okiem na pierwszą stronę. Nie będę udawać, że czytam tylko wiadomości polityczne albo notowania giełdowe i że pozostaję obojętna na tytuły w stylu: "Co ona na siebie włożyła?" , "Mają romans!", "Czy wygląda na 52 lata?" albo "Wpadka! Pojawiła się na premierze bez bielizny? Zobacz !" (wszystkie tytuły z dzisiejszych "wydań"). Oczywiście że klikam , no bo aż mnie świerzbi, żeby dowiedzieć się na którym to premierze pojawiła się tajemnicza Ona, na tym aktualnym, czy jakimś ex-... ;))) Wszystkie te "rewelacje" okraszone są fotkami a na nich same atrakcje - jakiś cellulit na pośladkach, pierś wyskakująca z bikini, czy powiększone botoksem usta albo dużo młodszy kochanek. Wszystko w dużym powiększeniu, żeby nam nie umknęło. No po prostu skandal, zgorszenie, Sodoma i Gomora!

 Ostatnio dobił mnie już kompletnie "artykuł" pod chwytliwym tytułem  "Co się stało z Donem Johnsonem?"... (specjalnie wykopałam ten link żebyście zobaczyły). Jako sentymentalna pensjonarka wzdychałam wieki temu do policjanta z Miami, więc serducho zażądało wieści o Idolu sprzed lat. No i cóż takiego przytrafiło się obiektowi mojej miłości platonicznej, że portal na "O" zadał to dramatyczne pytanie na pierwszej stronie? Otóż Don Johnson się ... zestarzał! Ośmielił się mieć już nie 30 a pewnie już z 60 lat, posiwiał, pomarszczył się i cóż... no skandal! Bo teraz nawet starzeć się zgodnie z kalendarzem nie wolno. Wszyscy muszą być młodzi, piękni i gładcy. Nie daj Bóg wyhodować sobie na udach skórkę pomarańczową, albo obnosić z pomarszczoną szyją. Paparazzi, ale również "przypadkowi świadkowie" czają się z aparatami by uchwycić delikwenta bez makijażu . A pokażmy szaraczkom jak ONE, te gwiazdy,naprawdę wyglądają!  
Albo zestawmy zdjęcia współczesne ze zdjęciami z młodości i ubolewajmy nad tym jak się delikwentka posunęła.
Strzelajmy obiektywem na wysiadające z samochodu kobiety, bo wtedy możemy sensacyjnie zakrzyknąć "Przyszła bez bielizny!" i rzucić piękne zbliżenie zarysu pachwiny. Łapmy jedzących, bo będziemy mogli pokazać jacy są śmieszni z otwartymi szeroko ustami czy z majonezem spływającym po brodzie. No i oczywiście czajmy się pod lokalami, bo przecież jak taka przymknie powieki na widok flesza, to podpiszemy zdjęcie "Za bardzo zabalowała?". Wymyślając chwytliwy tytuł z każdego bzdurnego zdjęcia zrobimy sensację na pierwszą stronę pudlowego pompona. 

Poniosło mnie troszkę w bok od "meritumu", ale już wracam.

Bo mnie dziś przez tego Dona Johnsona dręczy temat przymusu bycia młodym aż do śmierci. Już nie tylko ludzie "pracujący twarzą" - aktorzy, piosenkarze, modelki, nie tylko celebryci rozmaici, znani z tego, że są znani, ale także krewni i znajomi tychże i wreszcie tak zwani zwyczajni ludzie - wszyscy muszą być młodzi. A już kobiety szczególnie. I pod tą presją robią sobie różne rzeczy - wstrzykują tu, wycinają tam. Oczywiście się do tego nie przyznają a swój wygląd tłumacza "dobrymi genami" i zdrowym trybem życia. Skoro tak, to wiele z tych Pań musi mieć wspólnego przodka, bo wszystkie robią się do siebie bardzo podobne. Ja pewnie nie widzę zbyt dobrze, bo przecież tylko "rzucam okiem" w pośpiechu, ale na przykład Meg Ryan wygląda już prawie jak bliźniaczka Nicole Kidman.



 A Ewa Minge ? Jeszcze trzy porcje "dobrych genów" i  już całkiem upodobni się do ... słynnej Kobiety kota. A takie wszystkie były ładne zanim im się te "dobre geny" uaktywniły....

Nie jestem przeciwna ingerowaniu w wygląd, wiem, że krzywy nos czy odstające uszy mogą człowiekowi uprzykrzyć życie. Zmarszczki i cellulit też. Sama coraz częściej robię przed lustrem "chińczyka"  i  nie ukrywam, że poważnie myślałam o wypełnieniu czymś (dobrymi genami oczywiście;)) bruzd, które coraz głębiej rysują mi się od nosa do ust. Ale pomijając już kwestię bólu czy ryzyka powikłań, to czy po takim zabiegu będę szczęśliwsza? A jeśli nawet, to na jak długo? Czy nie popadnę w paranoję kolejnych zabiegów, bo wciąż będę widzieć coś do poprawy? Czy z gładką jak pupcia twarzą, ale bez pełnej mimiki będę nadal sobą czy może karykaturą siebie sprzed lat.?  Czy tego właśnie chcę?

Dziś myślę sobie, że nie i odkładam na dno szuflady numer telefonu do znajomej lekarki od botoksu i kwasu na "h". A ten post pisze na wypadek, gdybym kiedyś znowu wpadła na pomysł spłycenia moich "rowów mariańskich". Popatrzę sobie wtedy na Meg, na Nicole i znowu mi przejdzie ...


Bo nie trzeba  przecież starzeć się tak:




można przecież tak:





A Wy jak chcecie się starzeć?





* zdjęcia znanych Pań ściągnęłam bez ich wiedzy i zgody z internetu, moja fotka z Panem L. pochodzi z sesji zdjęciowej, jaką zrobiła dla mnie kiedyś niezrównana (i naturalnie piękna) Hannah z Belgowa








piątek, 10 sierpnia 2012

Cztery tygodnie ...

Nie wiem jak to jest u innych, ale ja im mam dłuższą przerwę w pisaniu na blogu, tym mozolniej się do tego pisania zbieram. Gubię rytm i mam problem z pozbieraniem wątków w jakąś składną całość. A zbiera się ich z czasem troszkę. Chciałoby się pokazać jakiś świeżutki dekupażyk, opisać jakieś rodzinne wydarzenie czy podzielić refleksją nad przeczytaną książką (bo dzięki Bogu udaje mi się jeszcze wygospodarować pół godzinki dziennie na lekturę). Dylemat, co wybrać, żeby post nie zajął trzech stron jest tak wielki, że z dnia na dzień odsuwam od siebie decyzję i odkładam pisanie na bliżej nieokreślone potem. Dziś jednak postanowiłam się przemóc bo i okazja jest ku temu ważna. 

Dziś nasze kociaki kończą cztery tygodnie!

Nie przewidujemy jakiejś szczególnej celebracji, bo dziś ktoś ważniejszy od kotów ma dziś swoje święto (Kochanie, tysiąc buziaków!), ale odnotować tę datę trzeba, bo to taki przełomowy moment w życiu kota. Maluchy urosły przez ten czas bardzo, czego niestety na zdjęciach nie widać :(  Shiva, jako najbardziej fotogeniczny z całej piątki jest nieustannie fotografowany.


Już nie wyglądają jak małe, trzęsące się szczurki, ale jak prawdziwe koty. Ciałka nabrały proporcji, pyszczki z płaskich "azjatyckich" wyprofilowały się do przodu i tylko oczyska wciąż są błękitne, co w połączeniu z czarną sierścią wygląda niezwykle słodko. I patrzą tymi oczyskami tak mądrze, że człowiekowi się wydaje że rozumieją wszystko co się do nich mówi, a gadamy do nich nieustannie i słodzimy jak nad wózeczkiem niemowlaka. 

 

No nie da się inaczej! Ręce same wyciągają się do głaskania i przytulania. Od poniedziałku mają troszkę spokoju, bo Olaśka pojechała na kolonie i już ich nie zamęcza, ale nasz Duży i Dorosły Synio też lubi się do takiej kruszyny potulić. O dziwo, od początku  Luna nie miała nic przeciwko temu, nigdy nie fuczała gdy zbliżaliśmy się do koszyka, nie panikowała, gdy braliśmy na ręce. Może to, że rodziła je w naszej bardzo bliskiej obecności i z naszą pomocą sprawia, że ma do nas zaufanie i o dzieci się nie boi. Tylko raz, na samym początku zabrała jedno i schowała w garderobie na piętrze, ale gdy je znaleźliśmy i odnieśliśmy do koszyka, to już tego więcej nie próbowała. Jak na tak młodą matkę (w dniu porodu skończyła 10 miesięcy) świetnie sobie radzi. 


 Jest zmęczona, to widać, ostatnio traci sporo sierści, i nieustannie domaga się jedzenia ale jak mnie pocieszył lekarz, to wszystko normalne objawy przy tak licznym potomstwie. Jak maluchy zaczną podjadać coś innego niż mleko z cycucha to i mama nabierze ciała. Oby, bo teraz to skóra i kości i jak biega, to jej się ten pusty, rozciągnięty brzuszek telepie na boki jak farfocel.

Jakoś tak tydzień temu maluchy zaczęły próbować wspinaczki po ściance i podciągały się ku brzegowi koszyka. Oczywiście Pańcia-panikara zaraz obłożyła koszyk poduchami, żeby sobie maluchy głów nie poobijały, nawet im stołeczek podstawiłam, żeby im ułatwić, ale to był akurat głupi pomysł :)))
 

 Jak było do przewidzenia, po pierwszym udanym, choć mocno niedopracowanym pod względem stylu wyjściu a raczej wypadnięciu na główkę z półobrotem koty poczuły, że prawdziwy świat jest poza koszem i potem już jeden po drugim wyłaziły na wolność. Ciekawe, że jak już wychodzą, to wszystkie, taka zgrana z nich gromadka. Pierwsze kroki po zimnej podłodze były mocno chwiejne i przypominały raczkowanie, ale dziś wszystkie chodzą już normalnie, mało tego nawet zdarza im się podbiec. 



Uwielbiają włazić pod szafkę, co doprowadza do rozpaczy Lunę, która tam się niestety nie mieści i przywołuje je do wyjścia a jak to nie pomaga przywołuje nas, żebyśmy jej te dzieci wyciągnęli i podali do wylizania. Bo każdy wędrowniczek jest  zaraz po powrocie z "wyprawy" mocno wylizywany. Czasem te matczyne pieszczoty wyglądają dość szokująco, bo Luna potrafi złapać delikwenta w łapy i podrzutem w górę skierować ku koszykowi, albo "wgryźć" mu się w szyję i potarmosić, co na nas, patrzących z boku robi wrażenie bardziej kary niż pieszczoty, ale młode nie protestują, więc chyba to lubią. 


Niestety wraz z nabyciem przez kociaki umiejętności wychodzenia z kosza skończył się dla nas czas spokoju. Całe szczęście, że maluchy potrafią też samodzielnie do kosza wrócić, bo dzięki temu nocą możemy spać spokojnie nie budzeni przez piszczącego z głodu czy z zimna malca, który nie może wrócić do mamy. 

 Na razie nie zapuszczają się daleko i mamy nadzieję, że jeszcze tydzień-dwa uda się je utrzymać na parterze. Jak już się nauczą pokonywać schody, to ... będzie się działo! ;))
Przed nami jeszcze nauka jedzenia z miski, no i najważniejsze wyzwanie - kuweta. Chcielibyśmy przekazać nowym właścicielom kotki dobrze wychowane, więc będziemy ćwiczyć siusianie do żwirku, a kto wie, może jeszcze nauczymy je wychodzić za potrzebą na zewnątrz.


Tymczasem cieszymy się ich obecnością, gapimy jak w obrazek, bo przecież lada moment pójdą w świat.

Buziaki dla wszystkich kibicujących naszej gromadce. 
 Księżycowa Babcia *


*tak mnie nazwała Kaprysia. Dzięki przymiotnikowi ta babcia mnie trochę mniej "uwiera" ;))))