poniedziałek, 31 stycznia 2011

Uśmiechy losu ...

Miniony tydzień upłynął mi pod znakiem miłych wydarzeń i uśmiechów losu. Zaczęło się już w poniedziałkowy wieczór. Dzięki wielkiemu sercu i ogromnym pokładom empatii naszej blogowej koleżanki znanej niektórym jako Tabu spędziliśmy sympatyczny wieczór w krakowskiej Alchemii na imprezie z cyklu "stand-up comedy", której bohaterami tego akurat dnia byli młodzi, ale już rozpoznawalni przez miłośników kabaretu wykonawcy - Abelard Giza (znany szerzej z kabaretu LIMO), Kasia Piasecka i Kacper Ruciński. Poszliśmy całą czwórką, choć mam świadomość ( i tu odważnie wypinam klatę, by na nią przyjąć wszelakie uwagi na temat niepedagogicznych i niewychowawczych zachowań), że to nie było ani miejsce ani pora dla 8 latki. Zważywszy jednak, że cel był może nie zbożny, ale dość ważny dla naszego rodzinnego pożycia, to przeanalizowawszy wszelkie za i przeciw wzięliśmy i Olę ze sobą. I choć przez te dwie godziny wszyscy przyswoiliśmy roczną dawkę dymu papierosowego i słów uważanych powszechnie za wulgarne, to i tak uważam, że bilans wyszedł nam na plus. W szczegóły się wdawać nie będę, kto ma ochotę zobaczyć z czego śmialiśmy się aż do bólu brzucha niech sobie zajrzy TU.
Małgosiu, jeszcze raz bardzo Ci dziękuję. Sama nie wpadłabym na ten pomysł a okazał się strzałem w dziesiątkę.
Przy okazji dziękuję Ci też za wyróżnienie, o którym napiszę jednak w osobnym poście.

Ten tydzień przebiegał w iście hitchcockowskim stylu. Najpierw było trzęsienie ziemi a potem napięcie już tylko rosło. Aż do piątku, kiedy to Pan Listonosz przyniósł mi kopertę z wygranym w candy u Rubineli wisiorem. Wiecie jak człowiekowi latają łapki gdy otwiera taką przesyłkę. Jak szarpie kopertę, jak wgryza się w środek. A środek oprócz wylosowanego wisiora, który jest stokroć piękniejszy niż na zdjęciach ...

... zawierał niesamowite, nieziemskie wręcz w swoim kształcie i kolorze KOLCZYKI!!!!


Prawda, że piękne? Prawdziwe dzieło sztuki biżuteryjnej i dowód na niesamowity talent Eli. Wielka, cudowna niespodzianka. Elu jeszcze raz bardzo, bardzo Ci dziękuję a dla tych, którzy jeszcze nie trafili do świata Rubineli mam tu furteczkę - wskakujcie proszę, bo warto.

Oczywiście wskoczyłam w te kolczyki zaraz po hiacyntowej sesji zdjęciowej i nie wyskakuję z nich do dziś :))) Ale to nie koniec niespodzianek. Jak się zaczyna tydzień od wysokiego C, to nie można go zakończyć jakimś tam cichym mruczando, nawet jeśli to jest mruczenie zadowolonego kocura. Nie mam pojęcia za co los mnie tak nagradza, albo (tfu, tfu, tfu) co za pech mi próbuje przedsłodzić, ale jeszcze nie ostygłam po piątkowej biżuteryjnej euforii kiedy nadszedł sobotni poranek i ...

... nie całkiem dobudzona, przydeptując troczki szlafroka dowlokłam się z kubkiem kawy do komputera, żeby sobie tą kawę w Waszym towarzystwie wypić. Rodzinka jeszcze spała, dzień wstawał niespiesznie. No to sobie zaglądam tu i tam, kawę małymi łyczkami siorbię, w tle jakaś muzyka cudowna... no raj kochane, raj... i już nic mi więcej nie było trzeba, już mi było dobrze, ale nie... los uznał, ze dobrze, to za mało, że musi być bardzo dobrze.
Wierzcie lub nie, ale zaglądałam na blog Lambi myśląc sobie " no... tak ci się ostatnio szczęściło, że już chyba wyczerpałaś swój limit na ten rok.... no fajne to okienko było, fajne, ale dobra, nie można mieć wszystkiego... no kuknij no kobieto, kto będzie się cieszył, pogratuluj, a Lambi podziękuj ładnie za zabawę.." No i kuknęłam... a potem to już nie tylko moja rodzinka stanęła na równe nogi, ale podejrzewam, że i sąsiedzi po obu stronach domu. No bo synek Lambi wylosował mój komentarz i to ja jestem tą szczęściarą, która sobie nie tyko poogląda, ale nawet podotyka ten cały cudny zestaw.

Zdjęcie póki co nie moje, ale na pewno pochwalę się niedługo własną stylizacją.

Obrzydliwie szczęśliwa jestem i bezczelnie się Wam tym moim szczęściem chwalę. Ale chcę też choć troszkę się za to odwdzięczyć, dlatego już dziś zapowiadam candy u siebie. Już zaczęłam przygotowywać drobiazgi, którymi chcę Was obdarować, niebawem powinny być gotowe.

Zapraszam wkrótce!


środa, 26 stycznia 2011

Pomoc techniczna potrzebna...


Dziś będzie króciutko i technicznie.
Kochane moje, może któraś z Was potrafi mi pomóc, bo na pomoc techniczną Bloggera niestety nie można liczyć :((( Na przeczesywanie setek stron forum technicznego w poszukiwaniu "mojego" problemu też nie mam czasu, dlatego cała nadzieja w Was użytkowniczki Google.

Otóż, od kilku dni cała prawa strona mojego bloga stała się odporna na zmiany. Z poziomu bloga nie mogę dodać żadnych nowych blogów do "obserwowanych", ani edytować wprowadzonych już wcześniej zdjęć (choćby z info o candy) . Za każdym razem po kliknięciu na ikonkę narzędzi otwiera mi się komunikat z tajemniczym ciągiem cyfr i kieruje mnie do pomocy technicznej. Tam jednak nie ma NIC na ten temat. Próbowałam dodawać blogi przez "moje konto", ale niestety, choć są dodane do listy i zatwierdzone to nie pojawiają się na pasku bocznym. No i jest kicha, bo znalazłam kilka fajnych miejsc w necie, chciałam je sobie zalinkować na blogu i nie mogę :((((((

Dziewczyny! Może któraś miała ten problem i wie jak z niego wybrnąć? Wiem, że przy zmianie grafiki dzieją się różne cuda, ale ja w ustawieniach nie grzebałam, niczego, zwłaszcza w szablonie nie zmieniałam. No złośliwość przedmiotów martwych i technicznej materii. Jeszcze nie boli, ale już uwiera. A ja nie lubię, gdy mi jest niewygodnie nawet na ekranie komputera.

Żeby ten post nie był taki suchy, to wrzucę zdjęcia dwóch śmiesznych tabliczek, które zrobiłam już dawno temu, tak, dla zabawy z malowaniem literek i które wreszcie doczekały się dziurek i zawieszek.







Pozdrawiam Was cieplutko...

czwartek, 20 stycznia 2011

Zaspaliśmy!

Najnormalniej w świecie zaspaliśmy dzisiaj. Zdarza nam się to bardzo rzadko, bo obstawieni jesteśmy budzikami, chociaż każde z nas preferuje inny system. Małż nastawia swoje "kuranty" pół godziny wcześniej, by co pięć minut wciskać sobie opcję drzemki. Dla pewności, drugi budzik o godzinie "0". Ja wolałabym słyszeć jazgot telefonu dopiero wtedy, ale niech tam! Dla pewności mamy jeszcze dzwony kościelne, których dźwięk dociera aż do naszych okien. Gdy Pan Józef pociąga za sznury, to już wiadomo, że koniec wylegiwania, czas zaczynać poranną kuchenno-łazienkowa logistykę.

Dziś nie zadziałało nic! Ja po nocnym maratonie czytelniczym usnęłam nad ranem tak mocno, że zdążyłam wyśnić całkiem długi i fabularny sen. Zabawne, że śniło mi się jak wędruje po jakiejś zapuszczonej dzielnicy w poszukiwaniu ciekawych śmietnikowych znalezisk. Grzebałam właśnie w ogromnym kontenerze pełnym rozbiórkowych skarbów, już wyławiałam jakieś cacuszko kiedy właścicielka owego kontenera odezwała się do mnie głosem Małża - "kochanie zaspaliśmy". Niestety o pięć minut za wcześnie, więc nie wiem czy łowy były udane czy nie ;)))
Ciekawe, że taka odporność na dźwięk budzika zdarza nam się tylko późną jesienią i zimą, szczególnie w takie noce, gdy pogoda nagle się zmienia. Przecież ostatnie dni były niemal wiosenne. Śnieg stopniał i spłynął, zrobiło się przyjemnie ciepło. Gdy wyjrzałam dziś rano przez okno znowu zobaczyłam zimę. Prognozy się meteorologom sprawdziły, miał spaść śnieg we środę i spadł we środę... w nocy. No i nie ma zmiłuj, trzeba znowu przeprosić się z czapką i rękawiczkami.

Ponieważ już nie potrafię się obyć bez drutów, powstały kolejne czapki dla Oli. Pierwsza to uszatka z resztek dziwnej tureckiej włóczki o bardzo nierównym splocie, miejscami watopodobnej. Podrasowana nitką kremowego moheru wyszła nawet zabawna. I ciepła.


Teraz mamy mamciowo-córciowy komplecik, mój pomarańczowy "garnek" mignął na zdjęciach z lodowiska.

W naszej osiedlowej pasmanterii nie ma zbyt dużego wyboru włóczek. Trzy rodzaje anilany w bezpiecznych kolorach, to wszystko. Nie są to włóczki drogie, ale niestety kosztem jakości. Fioletowa czapka, eksploatowana od listopada (pokazałam ją TU) już jest rozciągnięta niemiłosiernie i nadaje się do przeróbki. Na szybko więc machnęłam czapeczkę w podobnym stylu. Z podwójnej nitki, więc może dłużej pożyje.



Nie jest to jakiś wymyślny model, ale na szczęście Ola nie grymasi i nosi wszystko, co dla niej zrobię. Poza tym ma taką buźkę, że w każdym nakryciu głowy fajnie wygląda.

A mnie się marzy jakiś większy "projekt" (bardzo popularne na blogach słowo) z porządnej wełenki w stylu Doroty. Jej swetry sprawiają wrażenie, jakby same się robiły. Tyle w nich lekkości i fantazji. W internetowych sklepach widziałam śliczne, wielokolorowe nitki. Kto wie, może w końcu się odważę.

Miłego dnia!

piątek, 14 stycznia 2011

Żółte kalendarze spal ...



Piękne prawda? Szczepanika kochałam jak miałam lat -naście i gdy miałam lat -dzieścia i teraz gdy mam -dzieści to też kocham. Bo ja lubię, żeby oprócz muzyki był też tekst. Nie słowa, ale tekst właśnie. Treść jakaś. Niekoniecznie od razu jakaś poezja głęboka, noblowska na przykład. Ja tam tolerancyjna jestem i rym z lekka częstochowski też lubię. Ale niech to będzie o czymś. Nawet, że "kochać, jak to łatwo powiedzieć". Nawet, że "kiedy sen nie chce przyjść naucz się na jawie śnić" i nawet "nikt nie zatrzyma biegu fal", że tak zostanę tylko przy cytatach z pana Piotra. Że one wszystkie naiwne? Pewnie tak. Ale ja lubię tę "naiwność" w tekstach z lat 50-tych i 60-tych. Tych chłopców, co czekali na dziewczyny z bukietem kwiatów, co to chcieli choć puste koperty dostawać... A gdy już byli razem z tą ukochaną, to patrzyli jak "noc się przebiera w czerń". Takie to było wdzięczne, takie romantyczne... I ten niespieszny czarno-biały świat, którego wspomnienie pielęgnuje w sobie i który wraca czasem... w snach.

No dobra, ale ja nie o tym chciałam. Bo te kalendarze to tak mi do głowy przyszły, kiedy zmniejszałam zdjęcia deseczek, które już przed świętami zmalowałam. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie taki ścienny kalendarz z wyrywanymi kartkami ma klimat tamtych czasów. Bo taki miała jedna i druga babcia, zawieszony na jakiejś tasiemce na zwykłym gwoździu wbitym w ścianę. Pamiętam jak lubiłam zrywać te kartki z samego rana i wyczytywać te wszystkie mądrości z drugiej strony... przepisy, fakty historyczne, przysłowia, czy ...najbardziej wyszukiwane... dowcipy :). Prawdę mówiąc myślałam że takie kalendarze wyszły już z użycia, ale nie, mają się dobrze, mimo, że takie niepozorne i szarobure. Tylko teraz nie wiszą na parcianym sznurku, ale zamocowane na kolorowej podkładce mogą być prawdziwą ozdobą kuchni czy przedpokoju . No to poczyniłam jeszcze w grudniu kilka takich deseczek. Wszystkie są dwustronne, bo pomyślałam, że fajnie będzie mieć wybór i zmieniać sobie tło w zależności od nastroju. Oto one:

Znany już wszystkim aniołek z miną diablątka...


... ma z drugiej strony wzór "arabeskowy" w tej samej tonacji...


Kolejna ozdobiona kwitnąca gałązką ...


na pleckach ma duży tulipanowy motyw...

Ta już bardziej kuchenna...

... ale nie bez odrobiny romantyzmu...

Kolejna w fioletach...

I ostatnia taka lekko nostalgiczna, zimowa ...



Pokazywanie ich o tej porze, to już "musztarda po obiedzie", bo kto miał zmienić chudzielca z 2010 na grubaska z cyferkami 2011 to już zmienił, ale z kronikarskiego obowiązku ku swojej głównie pamięci zamieszczam.

Miłego weekendu!!

wtorek, 11 stycznia 2011

Skoro już trwa ...

Zima oczywiście. I skoro nie mamy za bardzo wpływu na długość tego trwania, to poza upartym wypatrywaniem oznak wiosny (które nie łudźmy się, do marca jest tylko psychologiczną gierką z samym sobą) pozostaje nam odnalezienie jak największej ilości plusów tej pory roku. Nie jest łatwo, zwłaszcza dla kogoś, kto jak ja nie tylko nie lubi, ale wręcz nienawidzi zimy. Mój plan idealny na ten czas to albo przespanie go jak niedźwiedzie czy świstaki i pobudka wraz z pierwszymi pąkami na drzewach, albo ( to wersja oczywiście bardziej kusząca) zamieszkanie na ten czas w jakimś sympatycznym, cieplejszym kraju. Jedno i drugie niestety odpada z przyczyn różnych. Jeśli więc póki co zamiast w tunezyjskich turkusach przychodzi mi budzić się co rano w szaroburej bieli, to żeby nie popaść w całkowitą zimową depresję daję się czasem namówić na spróbowanie jednej z zimowych rozrywek.

Jakoś tak wstyd mi się zrobiło, gdy moi znajomi z lat szkolnych, tak samo jak ja "ludzie równin" zaczęli regularnie pokonywać te 400-500 kilometrów, żeby pojeździć na nartach. Póki to byli koledzy, to zbywałam to pobłażliwym "ech, faceci! , wieczne dzieci" , ale gdy dowiedziałam się, że również moje koleżanki, ryczące czterdziestki wskakują w ortaliony, przypinają deski do nóg i śmigają z górki, to mi się zrobiło głupio. To oni tłuką się przez pół Polski żeby choć przez weekend poszusować a ja mam góry niemalże pod domem i co? Saneczki czasem na osiedlowej górce? Lansik z torebeczką i popijanie grzańca pod stokiem? Cóż za marnotrawstwo okazji.


No to w końcu, żeby nie było, że powtarzam jak dziecko przy misce szpinaku że nie lubię nawet nie spróbowawszy, postanowiłam spróbować. Ale nie od razu hardcorowo narty, wyciąg góra... no aż tak to nie. Przy okazji rodzinnego wyjazdu na stok wyłuskałam Synia z buciorów, kazałam się przypiąć do deski i ... zjechałam. Nie powiem, ubaw był po pachy, endorfinki skoczyły , ale żeby zapałać... No nie zapałałam. I to wcale nie dlatego, że większość czasu spędziłam w tej wygodnej niezwykle pozycji.



Było miło, ale na powtórkę nie nalegałam. Ogłosiłam wszem i wobec, że owszem, pojadę, postoję, popatrzę, zdjęcia zrobię, ale nic poza tym. Sporty zimowe nie dla mnie i że uprasza się już nie namawiać. To było dwie zimy temu, temat przycichł, a moja zimowa depresja mogła się nadal bez przeszkód rozwijać. Do ostatniego weekendu, kiedy to koleżanka zaproponowała wspólny wyjazd z dziećmi na lodowisko. Pojechałyśmy z Olą i po pierwszym razie obie wpadłyśmy po uszy. Ola debiutowała na łyżwach, ale tak jej dobrze szło, że na drugi dzień pojechałyśmy kupić jej własne. Dla mnie to był kolejny "powrót do przeszłości", wspomnienie zimowych szaleństw na zamarzniętym stawie, powrotów po zmroku z nogami piekącymi z bólu i policzkami czerwonymi jak rozgrzane fajerki. Było super! Do tego stopnia, że poszłyśmy za dwa dni znowu i planujemy nadal chodzić. Wreszcie odnalazłam sport zimowy bez wad, niesamowitą radochę a moja córcia widząc banana nie schodzącego z mojej twarzy powiedziała "mamusiu, dawno nie widziałam cie takiej szczęśliwej".



Coś w tym jest. Tak samo jak w tym, że każdy człowiek musi po prostu odnaleźć zajęcie odpowiednie dla siebie. Pokusiłabym się o małą psychologiczna analizę jak się taki wybór ma do charakteru człowieka, ale to może innym razem ;)))

Pozdrawiam Was cieplutko.

piątek, 7 stycznia 2011

Bohaterowie są zmęczeni ...

Już tydzień nowego roku minął (swoja drogą nic się nie zmieniło, czas leci jak szalony) a ja jakoś nie mogłam się zebrać do napisania pierwszego tegorocznego posta. Tak już ze mną jest, że im dłuższy jest czas wolny, tym trudniej jest mi się potem pozbierać do kupy i wrócić do normalnego trybu dnia. Nigdy nie lubiłam powrotu do pracy po długim urlopie, bo stres związany z nadgonieniem wszystkiego, co się w tym czasie uskładało bardzo szybko wyczerpywał całą energię jaką sobie urlopując naładowałam. Teraz jest trochę inaczej. Nie ma rosnącej na biurku sterty papierów, zaległych zestawień czy rozliczeń, nie ma przebierających ze zniecierpliwieniem nogami ludzi, którzy chcą coś na już... Teraz nawet w dzień wolny od pracy zdarza nam się zasiąść do papierów firmowych, które przecież i tak trzeba zrobić. Praca w domu ma jednak ten plus, że nawet najnudniejsze tabelki można sprawdzać nie tylko z kubkiem ciepłej kawy, ale też lampką dobrego wina. Jak by jednak nie patrzeć czas świąteczny odbiega poważnie od codzienności a im dłużej trwa, tym gorzej wychodzi wygrzebywanie się z "przecież nic nie muszę".

Wygrzebałam się jednak i zasiadłam do laptopa z mocnym postanowieniem... piszę! Tym bardziej, że zbliżam się do końca kolejnej, wydanej ostatnio powieści Henninga Mankella "Niespokojny człowiek".


Tak, tak, ja znowu o nim... Wallander powraca. A powraca po kilkunastu latach, jako zmęczony policjant tuż przed emeryturą . Już w poprzednich powieściach, gdy szefował grupie policjantów niewielkiego posterunku w Ystad bywał znużony, czy zniechęcony. Po tragicznej akcji, podczas której zabił człowieka popadł w depresję i planował odejście z policji. Nie zrobił tego jednak, bo przecież praca była całym jego życiem. W najnowszej książce Wallander ma 60 lat, nadal niepoukładane życie osobiste i coraz silniejsze poczucie, że jego czas, nie tylko w policji, ale też w życiu się kończy. Ma kłopoty ze zdrowiem, przede wszystkim z pamięcią i kojarzeniem faktów. Sprawa zaginięcia rodziców chłopaka córki jest ostatnim dużym śledztwem w jego karierze. Wszystko, jak to u Mankella, osadzone jest w realiach szwedzkich, tym razem odnajdywane przez komisarza dokumenty i opowieści bohaterów przenoszą nas do czasów zimnej wojny czy niewyjaśnionego do dziś zabójstwa premiera Olofa Palme. Wątek kryminalny, choć ciekawy i świetnie napisany jest jednak dla mnie tylko tłem dla pokazania Wallandera prywatnie. Jako człowieka, któremu i tak już porwane na strzępy życie osobiste komplikuje się i kurczy. Do pokazania jego samotności i poczucia bezradności wobec upływu czasu i jego coraz bardziej widocznych skutków. Strasznie smutna to książka i chociaż jeszcze nie znam zakończenia, to zaczynam się go domyślać. I wtedy jest mi jeszcze bardziej smutno...

A nie mógłby tak Szwed jeden zapatrzeć się w Iana Fleminga? Nie mógłby swojego bohatera uczynić jak James Bond? Lata i epoki mijają, upadają mocarstwa, technologia zmienia świat w globalną wioskę a Agent 007 się nie starzeje. Mało tego, jest coraz przystojniejszy, jego muskulatura coraz piękniej wyrzeźbiona. Wciąż tak samo gibki i wysportowany, wciąż silny, zwarty i gotowy. I wciąż tak samo przyciągający ( spojrzeniem samem) coraz młodsze, coraz smuklejsze i coraz piękniejsze kobiety... Bohater! Bohater?